Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Makurat Serwis Audi w Gdańsku

Ameryka jest krajem „do życia”, ale trzeba bardzo mocno zaciskać zęby. A zasłanianie się wolnością blokuje postęp społeczny

Wyidealizowany obraz USA zakorzenił się tak bardzo, że wręcz nie dopuszczamy do siebie myśli, iż rzeczywistość amerykańska wcale nie jest taka różowa – mówi Eliza Sarnacka-Mahoney, autorka książki „Amerykański reset”.
Ameryka jest krajem „do życia”, ale trzeba bardzo mocno zaciskać zęby. A zasłanianie się wolnością blokuje postęp społeczny

Autor: materiały prasowe

Zaczyna Pani swoją książkę mocnym akcentem, bo już we wstępie pisze pani, że wcale nie jest pewne, czy Stany Zjednoczone pozostaną nadal jednym państwem. Czy rzeczywiście, któraś się z tych liczących się sił politycznych w USA albo jacyś znaczący analitycy na serię rozpatrują taki scenariusz?

Wszyscy chcielibyśmy, żeby ten scenariusz, tragiczny nie tylko dla państwa amerykańskiego, ale dla całego świata, nie spełnił się. I faktycznie jest on bardzo mało prawdopodobny, natomiast w jakimś procencie wydaje się możliwy. Prezydentura Trumpa poróżniła ludzi, jak chyba nigdy do tej pory, ale ten trend trwa co najmniej od lat kilkunastu. Zresztą amerykańskie państwo nigdy nie było tworem szczególnie stabilnym. Kłótnie i polaryzacja istnieją tutaj od zawsze. To ujawniło się nie tylko w czasie wojny secesyjnej. Już wcześniej było wiele prób oddzielania się poszczególnych regionów. Sprzyja temu fakt, iż amerykańskie państwo od początku było zlepkiem poszczególnych stanów, które pod wieloma względami funkcjonują prawie jak odrębne państewka i mają odrębne interesy. Doszliśmy teraz do momentu, kiedy nie tylko uwyraźniły się ich odrębne interesy, ale też niesamowite rozbieżności w poglądach, czy wręcz ideologii. Dlatego niektóre rejony Stanów Zjednoczonych, gdzie uważa się, iż Waszyngton nie realizuje ich interesów, rzeczywiście coraz głośniej mówią o tym, że w takim razie chyba warto się odłączyć. Niewykluczone, że chodzi im tylko o to, żeby coś więcej ugrać w Waszyngtonie. Natomiast, jeżeli to rozjeżdżanie się interesów poszczególnych regionów będzie postępować, być może w dalszej przyszłości, ktoś zechce skorzystać z możliwości odłączenia się od Unii, którą zresztą amerykańska konstytucja dopuszcza.

Codzienne życie w tym kraju nie jest proste. Ustawodawstwo, regulujące prawa pracownicze, system opieki zdrowotnej czy system funkcjonowania edukacji wyższej, nie jest przyjazne człowiekowi.

Perspektywa rozpadu, to nie jedyne zaskoczenie, jakiego doświadcza czytelnik pani książki. Zawiera ona właściwie całą litanię bolączek: niewydolny system ochrony zdrowia, galopujące ceny nieruchomości, prawa pracownicze w zaniku, drożejące studia… Wyłania się obraz Ameryki jako kraju „nie do życia”. A już na pewno, nie wymarzonego raju, o jakim jeszcze niedawno śniliśmy.

Ameryka jest nie do przebicia, jeżeli chodzi o narodową propagandę, która była uprawiana od samych początków niepodległości. To kraj stworzony wedle konkretnego planu i jednym z jego elementów było wysyłanie w świat bardzo konkretnego obrazu Ameryki. Celem było m.in. przyciągnięcie imigrantów, bo nowy kraj potrzebował masy ludzi do pracy, a także zaludniania nowych terenów, w miarę jak postępowała ekspansja z zachód. Od samego początku przekaz w świat był więc taki, że jeśli ktoś nie boi się ciężko pracować, jego szczęście, jego dobrostan, będzie zależał od niego. Takie przesłanie docierało do Europy przez dwa stulecia i zakorzeniło się tak bardzo, że wręcz nie dopuszczamy do siebie myśli, iż rzeczywistość amerykańska wcale nie jest taka różowa. Bo chce się wierzyć, że na świecie rzeczywiście istnieje takie idealne państwo, gdzie człowiek może być biedny jak mysz kościelna, ale jeżeli ma pomysł na siebie, jeżeli ciężko pracuje, a przy tym jeszcze troszkę dopisze mu szczęście, to zostanie milionerem. Ten mit nigdy nie był prawdziwy, ale w dzisiejszych czasach, gdy mamy dostęp do informacji w trybie 24/7, niczego się już nie da ukryć i po prostu następuje weryfikacja. Odpowiadając wprost na pańskie pytanie: Ameryka jest krajem do życia, ale trzeba bardzo mocno zaciskać zęby. Codzienne życie w tym kraju nie jest proste. Ustawodawstwo, regulujące prawa pracownicze, system opieki zdrowotnej czy system funkcjonowania edukacji wyższej, nie jest przyjazne człowiekowi. Wszyscy jesteśmy zakładnikami i więźniami tych naprawdę wielce niedoskonałych systemów.

No właśnie, Amerykanie uchodzą za naród pragmatyczny. Tymczasem w wielu dziedzinach, takich jak powszechne ubezpieczenie zdrowotne, czy kwestia dostępu do broni, nad zdrowym rozsądkiem zdaje się brać górę ideologia specyficznie pojętej wolności.

Ta wolność, która rzeczywiście jest najważniejszym symbolem Ameryki, niestety, w wielu przypadkach współczesnego życia jest jak strzelanie sobie w kolano. Zasłanianie się wolnością blokuje postęp społeczny. Do tego Amerykanie mają bardzo specyficzny pogląd na komunizm, co jest oczywiście spadkiem po zimnej wojnie. Do dzisiaj, gdy pada słowo „socjalizm” albo „reformy społeczne”, większość Amerykanów, jeży sierść, ujmując to metaforycznie, i absolutnie nie chce mieć z tym nic wspólnego. Dlatego nawet nieśmiałe próby rozpięcia trochę szerzej parasola z socjalnego, to w Ameryce bardzo skomplikowane przedsięwzięcie. Najlepszym przykładem jest służba zdrowia. Choć całościowo Ameryka wydaje wydaje najwięcej pieniędzy na opiekę zdrowotną, nie przekłada się to na jakość tej opieki ani szeroki do niej dostęp. To jest zdecydowanie obszar, gdzie można by dokonać reformy, która być może nawet ścięłaby koszty. Cóż kiedy do tej reformy doklejona jest etykietka, „socjalizm”, „komunizm”, ponieważ wszyscy mieliby wrzucać do jednego garnuszka, z którego potem też będą wspólnie jeść. A to się absolutnie kłóci z rozumieniem wolności: moje pieniądze wydam tak, jak będę chciał, ale nikomu nie nie dam, ponieważ doszedłem do nich ciężką pracą. Bardzo dobrze, że pan napomknął o też kwestii broni. W ostatnich latach zjawisko masowych strzelanin przyjmuje w Stanach absolutnie monstrualne rozmiary. Słyszy się regularnie doniesienia kolejnych tragediach, w dodatku takich, w których ofiarami padają dzieci siedzące w szkolnych ławkach. Szkoła powinna być miejscem, gdzie dziecko szczególnie jest bezpieczne. Czyni to życie w Ameryce momentami nie do zniesienia. Nie chodzi nawet o konkretne liczby strzelanin, ale o to jaką to zasiało amerykańskim społeczeństwie psychozę. Jakich to zrobiło z nas wszystkich paranoików. Tymczasem przepisy o dostępie do broni w Stanach są poluzowywane. Wiele Stanów nie ma nawet wymogu, żeby ta broń, trzymana w domach, była w jakikolwiek sposób zabezpieczona. Nie ma też mowy o tym, by wprowadzić wymóg szkoleń w zakresie obsługi broni.

Wspomniała pani o micie założycielskim USA. Ostatnio jednak pojawiły się próby jego rewizji. Są historycy i publicyści, którzy prawdziwy początek Ameryki, jaką znamy, widzą w roku 1619, kiedy do kolonii przywieziono pierwszych czarnych niewolników. Coraz głośniej mówi się o potrzebie wypłacenia rekompensaty za niewolnictwo, podobnie, jak za eksterminację i ograbienie z ziemi rdzennych Amerykanów. Jak daleko można się cofać w takim historycznym wyrównywaniu rachunków?

Obawiam się, że na to pytanie nikt nie ma w tym momencie odpowiedzi. Było już całe grono ekonomistów, którzy podjęli się zadania wyliczenia, ile – gdyby Ameryka rzeczywiście sprawiedliwie chciała wypłacić odszkodowania wszystkim potomkom byłych niewolników – by to ją kosztowało. Okazało się, że to rzecz nie do zrealizowania, zrujnowało by to ten kraj. Nie mówiąc już o tym, że gdyby do takich wypłat reparacyjnych miało dojść, musiałaby je poprzedzić ustawa w Kongresie, a może nawet referendum w całym kraju. A do tego raczej nie dojdzie. Zresztą problem odszkodowań nie dotyczy samej kwestii niewolnictwa. Systemowa dyskryminacja i rasizm wcale się nie skończyły wraz ogłoszeniem abolicji ponad 150 lat temu. Praktyki, które dyskryminują Afroamerykanów, doprowadzając do tego, że ten segment społeczny jest wykluczany uczestnictwa w rozmaitych sferach publicznego życia, nadal się utrzymują. Na przykład w bankowości i dostępie do kredytów hipotecznych. A zatem debata o odszkodowaniach nie dotyczy tylko zamierzchłych czasów, gdy niewolnicy pracowali na plantacjach, wypracowując niesamowite zyski dla potentatów bawełnianych.

Mówiąc o Amerykanach polskiego pochodzenia mam na myśli prawie 10 milionową diasporę ludzi, którzy uważają się za Polaków. Mamy tu jednak do czynienia w większości z trzecim, czwartym, albo nawet piątym pokoleniem Polaków, a więc z ludźmi, którzy nie posługują się językiem polskim. W polskich wyborach uczestniczą tylko imigranci, którzy mają polski paszport, więc ci którzy przyjechali stosunkowo niedawno.

Porozmawiajmy jeszcze o Amerykanach polskiego pochodzenia. Próbuje pani trochę „odczarować” obraz takiego wąsatego wuja, którego interesują tylko kościół oraz festyny z tańcami ludowymi i kiełbasą, a głosuje na najskrajniejszych konserwatystów. Tymczasem okazuje się, że większość Polonii pochodzenia w amerykańskich wyborach popiera Demokratów. Niemniej w polskich wyborach, w okręgach, które są w Stanach, zwyciężają raczej kandydaci prawicowi.

Wyjaśnijmy sobie jedną, bardzo, bardzo ważną rzecz: mówiąc o Amerykanach polskiego pochodzenia mam na myśli prawie 10 milionową diasporę ludzi, którzy uważają się za Polaków. Mamy tu jednak do czynienia w większości z trzecim, czwartym, albo nawet piątym pokoleniem Polaków, a więc z ludźmi, którzy nie posługują się językiem polskim. W polskich wyborach uczestniczą tylko imigranci, którzy mają polski paszport, więc ci którzy przyjechali stosunkowo niedawno, pierwsze pokolenie. To jest ogromnie ważne rozróżnienie. Ja, pisząc o postawach popularnych wśród Polonii amerykańskiej, mam na myśli tę 10-milionową rzeszę.

Skąd wiadomo, że jest ich aż tylu?

Na podstawie przeprowadzanego co 10 lat spisu ludności. Jest tam rubryczka, gdzie zaznacza się swoje pochodzenie. Natomiast polskie paszporty posiada około pół miliona mieszkańców USA. A z tej grupy w polskich wyborach uczestniczy około 20 tysięcy osób. To jest garsteczka absolutnie niereprezentatywna dla amerykańskiej Polonii.

Teraz będzie pod tym względem jeszcze gorzej, bo nowa ordynacja wyklucza głosowanie korespondencyjnie.

Tak, a wiadomo, że głosowania poza granicami kraju organizowane są przez ambasady i konsulaty, a tych w Ameryce jest malutko. Do mojego stanu, Kolorado, Polonia z Chicago przeprowadza się w ostatnich latach całymi tabunami. A nasz najbliższy konsulat jest w Los Angeles, dokąd podróż samolotem zajmuje dwie godziny, a samochodem jedzie się co najmniej dwa dni. Jeżeli nie będzie możliwości wyborów korespondencyjnych, kilkadziesiąt tysięcy obywateli polskich z mojego stanu nie zagłosuje.

Wychowuje pani córki dwujęzyczne, dba o ich kontakt z polską kulturą. A przecież z nazwiskiem po tacie-Amerykaninie i amerykańskim akcentem, mogłyby się pewnie bez problemu wtopić w anglosaskie tło. Zapytam więc trochę prowokacyjnie: co daje młodym Amerykankom takie osadzenie w polskości? Dlaczego warto to pielęgnować?

Cechą wyróżniającą Amerykanów na tle innych nacji, jest to, że tu każdy w jakimś tam stopniu, w którymś tam pokoleniu, jest imigrantem. Poza rdzennymi Amerykanami, oczywiście. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła po przyjeździe tutaj było to, jak ludzie są ciekawi swoich korzeni, czyli krajów, z których wcześniej kiedyś tam przybyli ich przodkowie. Próbują się dowiadywać czegoś więcej o tym, co ich wyróżnia na tle pozostałych mieszkańców tego kraju. Z tego powodu uważam, że moje córki, nawet gdybym nie przekazała im języka polskiego i gdybym ani razu nie zabrała ich w podróż po Polsce i po Europie, w pewnym momencie życia i tak poczułyby potrzebę wyprawy do Polski, żeby zobaczyć, jak kraj ich przodków rzeczywiście wygląda. Inna sprawa, że sama wielokulturowość i umiejętność posługiwania się biegle więcej niż jednym językiem, niesamowicie ubogaca człowieka. Namawiam wszystkich rodziców, którzy są w stanie, by przekazali to swoim dzieciom. To ciężka praca, wymagająca – gdy dzieci są małe – zaangażowania na sto procent. Ale korzyści są ogromne. Moje córki, teraz już dorosłe, mówią, że nie wyobrażają sobie życia bez znajomości polskiego, bez znajomości polskiej kultury i bez tych wszystkich doświadczeń polskości, których doznały.

Eliza Sarnacka-Mahoney jest dziennikarką i pisarką, a także ekspertką ds. dwujęzycznego wychowania dzieci, pomysłodawczynią ogólnoświatowego Polonijnego Dnia Dwujęzyczności. Mieszka w Kolorado. Jej książka „Amerykański reset. Stany (jeszcze) Zjednoczone od podszewki” ukazała się w tym roku nakładem wydawnictwa Fronda.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka