Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Liczba hospitalizacji spadła w Polsce aż o dwa miliony. To budzi zdziwienie i niepokój lekarza

Populacja w naszym kraju w czasie pandemii zmniejszyła się o 200 tys. osób. – Nie zgadzam się z tezą, że większość z tych zgonów została spowodowana covidem. Ludzie umierali głównie z powodu bałaganu w służbie zdrowia i administracyjnego blokowania chorym „niecovidowym” dostępu do lekarzy – mówi prof. dr hab. n. med. Grzegorz Raczak, kierownik II Katedry Kardiologii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Prof. dr hab. n. med. Grzegorz Raczak, były kierownik II Katedry Kardiologii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego 

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Eksperci przewidują, że w ciągu najbliższych tygodni, z powodu zakażenia wariantem Omikron, może umrzeć nawet 30 tys. osób. A co z tymi wszystkimi ofiarami pandemii, które nie zachorowały na COVID-19, ale stracą życie z powodu braku pomocy medycznej?

Jeśli już mówimy o danych, to zacznijmy od sposobu ich zbierania. Jeżeli prawdziwa jest teza, że COVID-19 jest chorobą wysoce zakaźną i śmiertelną, to liczba hospitalizacji musiałaby dramatycznie wzrosnąć i powinniśmy mieć bardzo duży wzrost zachorowań oraz zgonów.

A tak nie jest?
Oficjalnie podawane dane mówią, że  liczba hospitalizacji w Polsce w roku 2020, w stosunku do roku 2019, spadła o 30 proc. To znaczy, że do szpitali, zamiast 7 milionów, trafiło 5 milionów pacjentów. Myśląc logicznie, liczba ta powinna wzrosnąć do 9 albo 11 milionów.

I to właśnie ci pacjenci, którzy do szpitali nie zostali przyjęci, znaleźli się w tej  nadwyżce nadumieralności. Dane są wstrząsające – populacja w naszym kraju w czasie pandemii zmniejszyła się o 200 tys. osób. Z tego jedynie 30 tys. to spadek liczby urodzin.
Pozostaje 170 tysięcy osób, które zmarły „nadprogramowo”.

Czy ktoś oficjalnie porównał liczby zgonów z powodu COVID-19 (według Ministerstwa Zdrowia jest ich ponad 102 tys.) ze zgonami „niecovidowymi”?

Uważam, że, zarówno Główny Inspektorat Sanitarny, Państwowy Zakład Higieny, jak i Ministerstwo Zdrowia, zachowują się tak, jakby nie dysponowali wiarygodnymi narzędziami, pozwalającymi na ocenę tego zjawiska, czyli ustalenie liczby zgonów i zachorowań na COVID-19. Dowodem na to są liczne rozbieżności w pandemicznych raportach z poszczególnych województw, gdzie dzieli się przyczyny zgonu na spowodowane tylko i wyłącznie wirusem oraz na te łączące covid z chorobami współistniejącymi.

Okazało się, że niektórzy lekarze, w razie stwierdzenia zakażenia, „nie widzą”, że przyczyną choroby nie był koronawirus, ale zawał, udar itp. Sam dodatni wynik badania PCR  oznacza zakażenie, a nie zachorowanie na COVID-19, do tego trzeba mieć objawy choroby. Paradoksalnie, może być nawet tak, że zrobi pani test PCR, otrzyma pani wynik dodatni, a na ulicy wpadnie pani pod samochód. Czy to oznacza, że jako przyczynę śmierci trzeba wpisać COVID-19?

Czy jeśli ktoś ma chorobę wieńcową, nadciśnienie, cukrzycę, jest w terminalnym stadium choroby nowotworowej, i w badaniach wyjdzie mu test dodatni, to nie znaczy, że umarł z powodu choroby wywołanej zakażeniem wirusem SARS-CoV-2.

Wobec tego, za ile z tych nadmiarowych zgonów odpowiada COVID-19?

Nie zgadzam się z tezą, że większość z tych zgonów została spowodowana covidem.

Ludzie umierali głównie z powodu bałaganu w służbie zdrowia i administracyjnego blokowania chorym „niecovidowym” dostępu do lekarzy. Chciałbym podkreślić, że nie kwestionuję wirusa i konieczności walki z nim, ale nie zgadzam się, by odbywało się to kosztem pacjentów cierpiących na inne choroby.

Dlatego jak najszybciej trzeba ocenić koszty zdrowotne społeczeństwa, które ponosimy, walcząc z pandemią.

Czy wiadomo już, w jakim stopniu ograniczono dostęp do leczenia w okresie pandemii?

Wyraźnie widać to w analizach przeprowadzonych przez dr. Marka Sobolewskiego z Politechniki Rzeszowskiej. W przypadku nietypowego wirusowego zapalenia płuc, liczba hospitalizacji, w porównaniu z 2019 r., spadła o 16 tys., czyli o 29 proc.  Aż 48 tys. mniej pacjentów z POChP (68 proc.) trafiło do szpitali. Nowotwory układu oddechowego leczyło w szpitalach mniej o 23 tys. osób, czyli 29 proc. Proszę się zastanowić, jaki skutek zdrowotny przyniosło niewykonanie jednej trzeciej hospitalizacji w grupie chorych z nowotworem układu oddechowego? Łatwo się domyśleć, że wielu z nich już umarło lub wkrótce umrze. Wykonano też o 13 tys. mniej koronaroplastyk w ostrych zespołach wieńcowych. Czy oznacza to, że ludzie przestali chorować na zawały, czy też kogoś, kto miał zawał, pozbawiono szansy na zabieg ratujący życie?

Dlaczego tak się stało?

Przyczyn było wiele. Począwszy od organizacyjnych problemów służby zdrowia, po działania w Podstawowej Opiece Zdrowotnej, udzielającej porad zdalnych. Przejdźmy do mojej ulubionej działki, czyli poważnych zaburzeń rytmu serca. Tu liczba hospitalizowanych pacjentów spadła o 24 tysiące ludzi, czyli o 47 proc.

Jaki był skutek braku hospitalizacji u prawie co drugiego chorego?

Nie jestem Duchem Świętym, ale wiem, że przy braku leczenia śmiertelność w tej grupie jest duża. Z kolei u pacjentów z mniej poważnymi zaburzeniami rytmu serca  liczba hospitalizowanych spadła o 48 procent. Kto decyduje o tym, czy i w jakim stopniu ograniczać przyjęcia mniej i ciężej chorych? Przecież tu nie ma żadnej różnicy! To jest wzorzec chaosu panującego w systemie opieki zdrowotnej.

Wróćmy jeszcze do danych dotyczących liczby hospitalizacji. Każdy szpital ma przyjęcia ostrodyżurowe i planowe. Jedne i drugie zostały znacznie zahamowane. To mogło spowodować u każdego potencjalnego pacjenta poczucie grozy.

I przyznam się, że do końca nie rozumiem, dlaczego liczba hospitalizacji spadła w Polsce aż o dwa miliony. To budzi zdziwienie i niepokój lekarza.

To jasne, trzeba było przygotować miejsca dla zakażonych pacjentów.

Tak? Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że liczba hospitalizacji osób z rozpoznaniem COVID-19 wynosiła 235 tys. To stanowi zaledwie 4,6 proc. wszystkich przyjęć. Warto sprawdzić, czy szpitale w czasie pandemii nie były wręcz nadmiernie puste.

Tymczasem nadal gwałtownie zwiększa się liczbę miejsc w szpitalach na rzecz walki z covidem, nie patrząc na to, że w imię owej walki wymierają wielkie rzesze ludzi.

Zbliża się piąta fala pandemii spowodowana przez wariant Omikron. Minister zdrowia ostrzega, że możemy potrzebować aż 60 tys. łóżek szpitalnych. Co stanie się z niezakażonymi pacjentami, dla których zabraknie miejsc?

Nie podejmuję się prorokować, z chorobami zakaźnymi może być różnie. Warto jednak znaleźć odpowiedź na pytanie, czy znów nie okaże się, że walka z covidem będzie prowadzona kosztem pozostałych chorych. Jestem z daleka od kwestii zarządzania zdrowiem i polityki, leczę ludzi. I zwyczajnie martwię się, że zbyt wielu z nich umiera. Brakuje mi też poważnej, publicznej dyskusji na temat nadumieralności w Polsce. Brakuje dialogu. Ktoś wprawdzie podaje jakieś tezy, ale mnie, jako naukowcowi, brakuje informacji. Jak to zostało stwierdzone, na jak dużej grupie, jakie były kryteria badań. Rzeczą naukowca jest wątpić we wszystko, póki nie otrzyma konkretnych danych.

Czy w pańskim szpitalu już przygotowuje się, kosztem poszczególnych klinik, miejsca dla chorych na covid?

Z około tysiąca łóżek w UCK, mniej więcej co dziesiąte jest przeznaczone na ten cel. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Trzeba wziąć jednak pod uwagę, że zbudowany za ogromne pieniądze wielki, nowoczesny szpital, który powinien wykonywać wielospecjalistyczne procedury, w części stoi, czekając na pacjentów covidowych. Równocześnie przyjęcia planowe zostały u nas  poważnie ograniczone. I trudno obwiniać o to dyrekcję, która musi wykonać polecenie z góry.

Co pan, jako kardiolog, może dziś zagwarantować potrzebującym pomocy pacjentom?

Niewykluczone, że, zanim trafią do szpitala, wielu z nich umrze. Wielu z nas zetknęło się w ostatnim czasie z próbą zdobycia jakiejkolwiek porady i usłyszało, że można ją uzyskać jedynie przez telefon. Jeśli znam pacjenta od 20 lat, jestem przynajmniej w stanie, z pewnym prawdopodobieństwem, zdalnie postawić diagnozę. Inaczej, gdy człowieka w ogóle na oczy nie widziałem. W takiej sytuacji jest ryzyko, że nawet wybitny lekarz popełni błąd.

W dodatku ludzie boją się dziś zgłaszać do lekarzy.

Widzę poważne ryzyko, że ten kompletny obłęd na punkcie pandemii zabija ludzi, którzy mogliby żyć. To wszystko jest skutkiem bałaganu, braku informacji oraz dyskusji publicznej, co i jak można zmienić.

Kto powinien zainicjować taką dyskusję? Politycy?

Politycy kierują się głównie notowaniami w sondażach. Pacjentami nieco mniej.

Co wobec tego należałoby zmienić, by powstrzymać kolejną falę niepotrzebnych zgonów?

Nie powinniśmy zapominać o wszystkich pozostałych chorych. Potrzebne jest prowadzenie dokładniejszej diagnostyki. Ale przede wszystkim, nie możemy zamykać przyjęć ostrodyżurowych. Mówimy o chorych z zagrożeniem życia. Nieprzyjęcie takiego chorego jest stwarzaniem dla niego dużego ryzyka. Dlatego uważam, że, niezależnie od pandemii, powinniśmy wrócić do leczenia wszystkich chorób, a na covida wyodrębnić działkę. Czekam też na poważną, publiczną dyskusję na temat przyczyn tych wszystkich nadmiarowych zgonów.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama