Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Nie 11 listopada, a 4 czerwca powinien być głównym świętem państwowym

- To co wydarzyło się 4 czerwca 1989 r. należy postrzegać jako swoisty „game changer”, moment przełomowy. Nie mam żadnej wątpliwości, że skala zwycięstwa Solidarności, a raczej, skala przegranej władzy, uruchomiła upadek dyktatury komunistycznej - mówi prof. Antoni Dudek, politolog i historyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
(fot. Sławomir Kasper | IPN)

Czy na którymkolwiek z etapów okrągłostołowych negocjacji, była szansa, by 4 czerwca 1989 r. wolne były nie tylko wybory do Senatu, ale również Sejmu?

Zdecydowanie nie. Władze PRL były wtedy głównym rozgrywającym i to od nich wszystko zależało. Co więcej, pierwotny plan władz PRL zakładał, by również wybory do Senatu, tylko nieco innej proporcji, zostały z góry ustalone. Natomiast nikt nie zakładał wówczas, że wybory do Sejmu mogą być w 100 proc. wolne, choć oczywiście domagała się tego najbardziej radykalna część opozycji, jak Solidarność Walcząca, Konfederacja Polski Niepodległej czy kilka innych ugrupowań. Nie miały one jednak szerszego poparcia społecznego, w związku z tym, nie bardzo były w stanie cokolwiek wyegzekwować od władz.

W pewnym momencie pojawiła się możliwość zmiany proporcji podziału mandatów w Sejmie na nieco bardziej korzystną dla opozycji. Dlaczego do tego nie doszło?

Rzeczywiście, pojawiła się propozycja sekretarza KC PZPR Stanisława Cioska, który reprezentował władzę w rozmowach przygotowawczych, który w pewnym momencie powiedział o proporcji 60:40. Tyle tylko, że później musiał się z tego wycofać, ponieważ okazało się, że strona PZPR-owska zapomniała o swoim najmniejszych sojusznikach, a mianowicie, trzech stowarzyszeniach katolików świeckich: Stowarzyszeniu PAX, Polskim Związku Katolicko-Społecznym oraz Unii Chrześcijańsko-Społecznej. Te trzy ugrupowania miały w Sejmie po kilku posłów, a okazało się, że nagle zostałyby z niczym. Ktoś z kierownictwa partii przybiegł do Cioska i powiedział, że „naszych katolików” nie można przecież zostawić na lodzie.

Z Senatem się udało.

W Magdalence strona opozycyjna nie chciała zgodzić się na bardzo szerokie uprawnienia powstającego urzędu prezydenta. W pewnym momencie, by przełamać ten impas, ówczesny minister w rządzie Rakowskiego, a późniejszy prezydent, Aleksander Kwaśniewski, zaproponował całkowicie demokratyczne wybory do Senatu, w zamian za zgodę opozycji na ustępstwa w sprawie prezydenta. To była istota okrągłostołowego kontraktu. 

CZYTAJ RÓWNIEŻ: „Dialog to świetny wynalazek, dużo lepszy od systemu nakazowo-rozdzielczego”

Ostatecznie, opozycja pod przewodnictwem Lecha Wałęsy, doszła do wniosku, że mimo z góry ustalonych proporcji w Sejmie, warto zaryzykować, wziąć udział w wyborach, nawet biorąc pod uwagę możliwe ryzyko nierzetelnego liczenia głosów. Jednak to ryzyko się opłaciło.

Głosy zostały rzetelnie policzone, nie było protestów czy zarzutów o nieprawidłowości. Tyle tylko, że te wybory były częściowo demokratyczne.

Już podczas Okrągłego Stołu ustalono, że w pełni demokratyczne będą kolejne, w domyśle w 1993 r. Jak więc, z perspektywy 33 lat, ocenić istotę tego co wydarzyło się przy urnach 4 czerwca 1989 r.?

Ordynacja wynegocjowana przy Okrągłym Stole, a później uchwalona przez Sejm, miała obowiązywać na lata 1989-1993, ale to wcale nie oznaczałoby, przy najkorzystniejszym scenariuszu planowanym przez ówczesne władze, końca politycznej działalności ludzi, którzy rządzili Polską w latach 80. Należy podkreślić, że w nowym układzie wynegocjowanym w Magdalence, to wcale nie Sejm był najważniejszym ośrodkiem władzy, jakim jest dzisiaj, ale prezydent. To on miał prawo nieograniczonego rozwiązywania Parlamentu, co z dzisiejszej perspektywy może wydawać się niebywałe. Jednak w Magdalence ustalono, że będzie mógł z dowolnego powodu rozwiązać obie izby Parlamentu i zarządzić kolejne wybory. Dla wszystkich, którzy uczestniczyli w negocjacjach w Magdalence, było jasne, że tym prezydentem będzie gen. Jaruzelski, który miał być wybrany przez Zgromadzenie Narodowe na 6-letnią kadencję. Gdyby ten mechanizm nie uległ zmianie, gen. Jaruzelski miałby gwarancje dominowania w polskim systemie politycznym, co najmniej do roku 1995. A przecież konstytucja dopuszczała jeszcze możliwość reelekcji. To wszystko, cały ten możliwy do zrealizowania plan, runął za sprawą wyniku wyborów 4 czerwca. Może nie od razu, ale skala delegitymizacji obozu władzy komunistycznej, jaka objawiła się w rezultacie wyborów, była tak głęboka, że zaczął się proces, jak ja to nazywam, żywiołowego rozpadu dyktatury. To co wydarzyło się 4 czerwca 1989 r. należy postrzegać jako swoisty „game changer”, moment przełomowy. Nie mam żadnej wątpliwości, że skala zwycięstwa "Solidarności", a raczej, skala przegranej władzy, uruchomiła upadek dyktatury komunistycznej.

ZOBACZ TEŻ: Święto Wolności i Praw Obywatelskich w Gdańsku. Program wydarzeń

W odniesieniu do tych wyborów używa się również określenia „plebiscyt”.

Bo tak naprawdę, to nie były do końca wybory. Był to ubrany w szaty wyborów plebiscyt za kontynuacją bądź odrzuceniem PRL. Świetnie pokazuje to los kandydatów opozycyjnych, niezwiązanych z obozem "Solidarności", którzy często byli osobami bardziej popularnymi od swoich solidarnościowych konkurentów, a przegrywali z kretesem. W Krakowie, o mandat w jednym z okręgów dla bezpartyjnych walczyło dwóch polityków opozycji. Wtedy szalenie popularny, znany powszechnie, długoletni więzień polityczny, lider Konfederacji Polski Niepodległej, Leszek Moczulski i zdecydowanie mniej wówczas znany Jan Maria Rokita. Rokita wygrał z Moczulskim miażdżącą różnicą głosów, głównie dlatego, że zadziałał tam mechanizm plebiscytu, a więc: głosujemy wyłącznie na tzw. drużynę Lecha i "wycinamy" wszystkich pozostałych. Podobne wypadki miały miejsce również w innych okręgach w Polsce. 

Od 7 lat, obecny obóz władzy, świadomie deprecjonuje znaczenie wyborów z 1989 r. Ma do tego moralne prawo?

Nie chce odbierać nikomu prawa do posiadania własnych poglądów, żyjemy w demokratycznym kraju i możemy korzystać z wolności, która zaczęła rodzić się w czerwcu 1989 r. Natomiast osobiście się z tym nie zgadzam.

Uważam, że 4 czerwca powinien być głównym świętem państwowym w Polsce. Nie 11 listopada, a właśnie 4 czerwca, dlatego, że dziś żyjemy nie w II Rzeczpospolitej, a III Rzeczypospolitej, która zaczęła rodzić się właśnie 4 czerwca.

Niektórzy wskazują na inne daty, mówią o 31 sierpnia, gdy doszło do podpisania Porozumień Gdańskich, ale ja tak nie uważam. Z całym szacunkiem dla znaczenia tych porozumień, które zrodziły "Solidarność", w żadnym innym wydarzeniu, łącznie z falą strajków sierpniowych, nie brało udziału tyłu Polaków co w wyborach 4 czerwca. Mówimy o kilkunastu milionach Polaków, którzy przy pomocy kartki i długopisu przetrącili kręgosłup komunistycznej dyktaturze. Było to wydarzenie absolutnie wyjątkowe.

Premier Morawiecki powtarza zdanie o zbojkotowanych wyborach.

Jest faktem, że frekwencja była zaskakująco niska, bo wyniosła 63 proc. Tak się przynajmniej wtedy wydawało. Jednak, gdy patrzy się na późniejsze frekwencje, to widać, że wcale nie była taka zła. Premierowi Morawieckiemu mogę tylko przypomnieć historię jego ojca, który rzeczywiście był konsekwentnym antykomunistą i mówił, że cały kontrakt Okrągłego Stołu jest nic nie wart, że mam do czynienia ze zdradą i wybory należy bojkotować. Ten sam Kornel Morawiecki startował w całkowicie wolnych wyborach w 1991 r. na czele Partii Wolności, a wcześniej w studiu telewizyjnym demonstracyjnie przewracał okrągły stół. Proszę zobaczyć jaki wynik uzyskała jego partia. To obrazuje stan ówczesnych nastrojów społecznych. To, że ponad jedna trzecia Polaków nie poszła 4 czerwca 1989 r. do urn, jest oczywiście prawdą, natomiast nie jest prawdą to, że nie poszli do urn, bo nie podobał im się brak demokratycznych wyborów. Gdyby było tak jak mówi premier Morawicki, to w październiku 1991 r. frekwencja byłaby znacznie wyższa. A było dokładnie odwrotnie. Była o 20 proc. niższa, wyniosła 43 proc. To pokazuje, jak bardzo nieprawdziwa jest ta narracja. Premier żyje złudzeniami co do stanu świadomości społecznej Polaków w roku 1989 r., czy poziomu ówczesnego antykomunizmu. Oczywiście, żywi się tym radykalna narracja prawicowa historii Polski, w której najpierw, w 1945 r. cały naród wspierał podziemie antykomunistyczne i tzw. żołnierzy wyklętych, a później był w Solidarności i nie chciał głosować 4 czerwca 1989 r. To wszystko mity. Kto chce w nie wierzyć, ma do tego prawo. Natomiast na gruncie poważnych ocen historycznych, to się po prostu nie broni. Prawda jest taka, że zdecydowana większość Polaków nie poszła do wyborów w 1991 r., co jest bardzo smutną prawdą o stanie znacznej części polskiego społeczeństwa, z czego ówczesne elity polityczne zupełnie nie wyciągnęły wniosku.

Jak to świadczy o nas, jako narodzie, że nie potrafimy wybrać jednego dnia symbolizującego zrzucenie komunistycznego jarzma?

Podział i rywalizacja są naturalnymi elementami demokracji, tylko, że my dość szybko w tym rywalizowaniu i podziale straciliśmy wszelki umiar, a historia stała się narzędziem walki.

Zaczęło się to, co określa się mianem walki o sztandar, licytowanie, kto jest większym spadkobiercą ruchu „Solidarności”. W efekcie tego, dla wielu młodych, ta legenda jest już niewiele warta. Bardziej kojarzy im się z wrzeszczącymi na siebie politykami, wyrywającymi sobie zasługi kombatantami, którzy nieustannie oskarżają się o agenturalność.

Tak się niestety stało i obawiam się, że w najbliższym czasie nie będzie zmian w tym zakresie. Być może w odleglejszej przeszłości nastąpi refleksja, ale to będzie musiało być dziełem osób, które do polityki wkroczyły grubo po 1989 r. Gdy spojrzy pan, kto jest dziś liderem obozu władzy, to mamy do czynienia z wybranym wówczas na senatora, Jarosławem Kaczyńskim. Wprawdzie Donald Tusk nie został wówczas posłem ani senatorem, ale wkrótce potem zaczęła się jego kariera polityczna, bo już w Sejmie I kadencji był liderem Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a dziś znowu może być premierem, jeśli pokona PiS w wyborach. Jak widać, Polską wciąż rządzą ludzie z tzw. pokolenia ’89. Gdy odejdą, być może nastąpi refleksja i ten obszar zostanie wyłączony ze sporu politycznego.

Może wojna w Ukrainie mogłaby stać się impulsem do usankcjonowania daty 4 czerwca jako symbolu odcięcia się od Rosji. Tego nie można podważyć.

Wojna w Ukrainie będzie bardzo ważną cezurą w historii Polski. Jak ważną, to oczywiście zobaczymy z pewnej perspektywy, natomiast na pewno nie będzie punktem zwrotnym, jeżeli chodzi o tzw. proces pojednania. To co jest istotne, to że ogromny podział, który mamy obecnie, nie jest podziałem totalnym. Gdyby tak było, wszystko co zaproponowałby rząd, byłoby negowane przez opozycję i na odwrót. Jak wiemy, tak nie jest. Na poziomie strategicznego wyboru, niemal cała klasa polityczna, z marginalnymi wyjątkami, uznała, że w interesie Polski jest być po stronie Ukrainy. To jest bardzo budujące. Tak samo było w sprawie naszego członkostwa w Unii Europejskiej oraz NATO. Można powiedzieć, że w obszarze polityki zagranicznej, o ile nie wchodzimy w szczegóły, istnieje minimalny konsensus. Co do dogadania się w sprawie 4 czerwca, trzeba poczekać na odejście z polityki osób z pokolenia ’89. Być może przełom nastąpi przy okazji kolejnej, okrągłej rocznicy wyborów, w 2029 r., i ten dzień w końcu stanie się świętem narodowym.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama