Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Żarnowiec to była budowa trochę niepasująca do rzeczywistości PRL

Przerwanie tej inwestycji to nie była łatwa decyzja, zważywszy, że zainwestowano tam orientacyjnie około miliarda dolarów – mówi Piotr Wróblewski, autor książki „Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej”.
elektrownia Żarnowiec

Autor: Mzywial | Wikipedia

Czy to nie swoista ironia, że pierwsza pierwsza polska elektrownia atomowa ma stanąć niemal w tym samym miejscu, gdzie przed blisko półwieczem planowali ją decydenci PRL?

Wydaje mi się, że to pokazuje – dość przewrotnie, bo PRL oceniamy historycznie jako niezbyt chwalebny okres – że planowanie z tamtych lat, jeśli chodzi o energetykę jądrową, było bardzo dobre. Rzeczywiście wśród lokalizacji, które były rozpatrywane na początku lat 70., nim potwierdzono lokalizację elektrowni jądrowej nad Jeziorem Żarnowieckim w dawnej wsi Kartoszyno, były okolice Choczewa i Lubiatowa, gdzie dzisiaj ma stanąć pierwsza polska elektrownia atomowa. Powiedziałbym, że historia zatacza koło.


Planowanie było może i bardzo dobre, ale i bardzo powolne. Przymiarki do rozpoczęcia programu wdrażania energetyki jądrowej robiono w Polsce już pod koniec lat 50. Dlaczego tak późno to się zmaterializowało?

Faktycznie w połowie lat 50. „atom” stał się popularny nie tylko do celów wojskowych. Po obu stronach żelaznej kurtyny powstawały kolejne elektrownie i wydawało się, że jest kwestią czasu, gdy taka siłownia powstanie w Polsce, tak jak w pozostałych „demoludach”: Związku Radzieckim, Wschodnich Niemczech, Czechosłowacji, czy na Węgrzech. Kiedy pytałem osoby, które były zaangażowane w tworzenie polskiego programu atomowego, praktycznie od wszystkich słyszałem, że zabiegali o to, żeby reaktor dla Polski był jak najlepszy pod względem bezpieczeństwa. Czekaliśmy więc długo, bo te pierwsze konstrukcje radzieckie, które sprzedawano wszystkim sąsiednim krajom, okazywały się dość felerne i notowały dużo różnego rodzaju incydentów. Dopiero na początku lat 70. pojawił się taki reaktor, który został uznany przez polskich naukowców za dobry: WWER-440. O jego jakości świadczy fakt, że zakupiła go również Finlandia. Wobec tego i strona polska wyraziła wolę zakupu tej technologii. Inna sprawa, że my zaczęliśmy budować dopiero 10 lat po Finach...

Czytelnicy z Gdańska będą się mogli spotkać z Piotrem Wróblewskim w najbliższy poniedziałek, 15 maja, o godz. 18. w Filii Naukowej Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku

Chce pan powiedzieć, że władze komunistycznej Polski, zależne od Moskwy, przez kilkanaście lat powstrzymywały się z zakupem radzieckiej technologii, bo polscy naukowcy kwestionowali jej bezpieczeństwo? Tak to w PRL działało?

Fakt, trochę to dziwne, bo rzeczywiście możemy odnieść wrażenie, że skoro towarzysze radzieccy dawali taką technologię, to my powinniśmy ją bez szemrania przyjąć. Z drugiej strony wydaje mi się, że poza obiekcjami naukowców, był jeszcze jeden argument: w Polsce było bardzo silne lobby węglowe. Tak było nie tylko w czasach Gierka, ale i wcześniej za Gomułki, który wprost mówił, że Polska stoi na węglu i ten węgiel jest najważniejszy. W związku z tym nie było klimatu, żeby uruchamiać – jakby nie patrzeć – konkurencyjny system, czyli energetykę jądrową. I być może to był równie ważny, jeśli nie ważniejszy powód, żeby opóźniać program energetyki jądrowej.

Zmieniło się to dopiero w stanie wojennym. Czy to znaczy, że generał Jaruzelski był orędownikiem energetyki jądrowej?

Słyszałem taką teorię, że wojskowi bardziej doceniali „atom” i ufali tej technologii. Poza tym w tym czasie ośrodek decyzyjny przesunął się ze Śląska w stronę Warszawy. Natomiast fakt, że decyzję podjęto ledwie miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego był zaskoczeniem, bo w tym momencie nikt nie spodziewał się rozpoczęcia tak dużej inwestycji. Szczególnie, że mogła ona ruszyć już pięć lat wcześniej. Kadry zdolne startować z tym projektem były przygotowywane mniej więcej od 1976 . Wtedy powstał w Bydgoszczy zespół, który miał się zajmować stricte przygotowaniem części jądrowej elektrowni.

Pan w książce bardzo wychwalał fachowość tych kadr i ich zapał, ale – uprzedzając rozwój wypadków – powiedzmy, że ostatecznie ci fachowcy nic nie wskórali, bo elektrownia nie powstała. Czy przyczyną była niedoskonałość starego systemu, czy też przeciwnie, to transformacja polityczna ‘89 roku położyła ten projekt? A może siła społecznego sprzeciwu?

Taką najkrótszą odpowiedzią na pańskie pytanie wydaje się wskazanie na transformację i problemy, z jakimi mierzył się nasz kraj bezpośrednio po 1989. Kiedy rozmawiałem Tadeuszem Syryjczykiem, który w pierwszych latach po przemianach był ministrem odpowiedzialnym za przemysł, w tym i tę inwestycję, powiedział mi, że protesty, które odbywały się na Wybrzeżu, ale też i w Warszawie, nie miały znaczącego wpływu na to, że ta decyzja była taka, a nie inna. O tym, że projekt zostanie zamknięty w finalnie zaważyło kilka rzeczy. Wraz z rozpoczęciem transformacji zapotrzebowanie na prąd drastycznie spadło i – według ministra Syryjczyka – nie było potrzeby budowania kolejnej elektrowni. Tu trzeba powiedzieć, że tak naprawdę budowa jednej elektrowni jądrowej nie do końca ma sens, bo rozpoczynamy budowę całego systemu związanego z wykształceniem kadry, dostarczeniem podzespołów, etc. Patrząc na inne kraje widać, że tych elektrowni powstawało od razu więcej. A u nas uznano, że z całego tego procesu się wycofujemy. Także dlatego, że po prostu nie było pieniędzy. Minister Syryjczyk powiedział mi, że przerywano znacznie mniej kontrowersyjne inwestycje, a ta wydawała się kontrowersyjna. Choć równie kontrowersyjne było jej zastopowanie zważywszy, że zainwestowano tam orientacyjnie około miliarda dolarów.

W 1988 roku tempo prac spadło, ale nikomu jeszcze nie mieściło się w głowie, że inwestycja w Żarnowcu może zostać wstrzymana

A kwestie bezpieczeństwa? Po katastrofie czarnobylskiej grupa fizyków wystosowała list otwarty do ministra energetyki, w którym ostrzegano przed możliwościami powtórzenia się tego rodzaju scenariusza w Żarnowcu. Pańscy rozmówcy, czyli entuzjaści budowy, tłumaczyli, że to był rezultat jakiś osobistych żalów autorów listu, którzy z przyczyn politycznych stracili pracę w Instytucie Badań Jądrowych. Udało się panu ustalić jak było faktycznie?

W każdej rozmowie poświęconej tamtym czasom, praktycznie od wszystkich osób, które zajmują się energetyką jądrową, słyszałem to samo zdanie: reaktor Czarnobylu i reaktor w Żarnowcu to była zupełnie inna konstrukcja. Profesor Andrzej Strupczewski,o który do dziś zajmuje się sprawą bezpieczeństwa reaktorów, zapewniał mnie, że gdyby doszło do tych samych błędów, awarii i nieszczęśliwych zdarzeń, do których doszło w Czarnobylu, to reaktor w Żarnowcu po prostu by się wyłączył. Ja sam nie jestem specjalistą w dziedzinie fizyki jądrowej, więc mogę się wypowiadać tylko o tym, co znalazłem w dokumentach. Wydaje mi się jednak, że nie było istotnych obaw, by Czarnobyl miał się powtórzyć w Żarnowcu. Natomiast trzeba pamiętać, że energetyka jądrowa zawsze ma jakąś niewielką dozę niebezpieczeństwa. Po Czarnobylu wydawało się, że podobna historia już się nigdy nie powtórzy, a później mieliśmy Fukushimę.

Pisze pan, co zresztą potwierdza się w wynikach rozpisanego w maju 1990 roku referendum w sprawie przyszłości elektrowni, że największe poparcie dla idei jej budowy było wśród mieszkańców gmin najbliższych Kartoszyna. A jednak w demokratycznych wyborach wygrywali tam politycy niechętni budowie, jak Antoni Furtak czy Jerzy Budnik.

Wspomniane przez pana osoby szły do wyborów jako przedstawiciele Solidarności i mam wrażenie, że to decydowało o tym, że wyborcy akceptowali całość ich poglądów. Być może zadziałała też wrogość wobec wszystkiego, co pochodziło ze Związku Radzieckiego. Zbierając materiały do książki wybrałem się do księdza Daniela Nowaka, który wtedy uczestniczył w protestach, a po jego mszach w Wejherowie ruszały manifestacje przeciwko Żarnowcowi. I on powiedział, że tamta elektrownia nie była dobra i dobrze, że nie powstała, natomiast jak obecna władza chce zbudować atomówkę, to w sumie on ją popiera. To według mnie po świadczy o tym, że ten sprzeciw wobec Żarnowca nie zawsze był sprzeciwem wobec energetyki jądrowej, jako takiej, tylko odrzuceniem związków z ZSRR, które wtedy zrywaliśmy.

Który moment, pańskim zdaniem, był przesądzający o tym, że elektrownia jądrowa w Żarnowcu nie powstała?

Pytanie o jeden moment jest trochę trudne, bo wydaje mi się, że on był inny, patrząc na to z punktu widzenia dyrektorów budowy, a inny patrząc na otoczenie społeczno- polityczne. Dyrektor Torbicki, czyli zastępca głównego dyrektora, powiedział, że zabrakło od pół roku do roku, żeby tej budowy nie dało się przerwać. Jego zadaniem w momencie, kiedy zainstalowano by reaktor, nikt nie odważyłby się podjąć takiej decyzji. Z drugiej strony była też kwestia polityczna: w momencie całkowitej zmiany ustrojowej, ktoś musiał podjąć decyzję, co dalej zrobić z tą inwestycją. To nie była łatwa decyzja, czekano z jej podjęciem praktycznie rok, od momentu zawieszenia budowy. W tym czasie powołano komisję złożoną z ekspertów, która zagłosowała... dokładnie po połowie. Połowa składu była za kontynuacją budowy, a połowa przeciw. To świadczy o tym, że nawet wśród organów powołanych przez władzę solidarnościową nie było stuprocentowej wiedzy, co należy zrobić z Żarnowcem. No, ale w końcu decyzję podjęto.

Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej

I miliard dolarów poszedł – niemal dosłownie – w błoto. W takiej sytuacji na usta ciśnie się pytanie o winnych. A tu nikt nie poniósł żadnej odpowiedzialności. Pańskim zdaniem powinno się kogoś z tego rozliczyć?

Jeżeli dzisiaj podjedziemy nad Jezioro Żarnowieckie i zobaczymy ruiny tej elektrowni, to jest to bardzo przykry widok, bo na tym terenie, który jest doskonale przygotowany, prawie nic nie udało się uratować. Funkcjonuje tam bardzo niewiele przedsiębiorstw. Nie powstało wiele projektów, nawet takich, które chcieli tam zrobić byli pracownicy Żarnowca. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że na terenie samej budowy, w końcu lat 80. nie było żadnego dużego strajku. Natomiast na początku lat 90. byli dyrektorzy i byli specjaliści z elektrowni jądrowej, którzy byli tam wciąż zatrudnieni przy procesie likwidacji budowy, zastrajkowali przeciw likwidatorowi, bo widzieli, że przez kilkanaście miesięcy nic się nie dzieje. Że likwidator siedzi w Warszawie i nie przyjeżdża na budowę, nie próbuje zrobić w tym miejscu czegokolwiek, a projektów, które oni przygotowują, inwestorów, z którymi rozmawiają, nawet nie opiniuje. To, co się działo na początku lat 90. na terenie dawnej elektrowni to historia, która jest jeszcze nie do końca opowiedziana. Ja w tej książce na tym się nie skupiałem. I wydaje mi się się, że jeśli ktoś powinien być za coś rozliczony, to właśnie za to, że – skoro już elektrownia nie powstała – nie wykorzystano wtedy tego ogromnego potencjału, nie wykorzystano ludzi, nie wykorzystano wszystkich możliwości, które dawało to miejsce, włącznie z prowadząca tam zelektryfikowaną linią kolejową.

To na koniec jeszcze zapytam, jaka jest pańska opinia: czy to była stracona szansa, czy coś, co nie miało prawa się udać i dobrze, że nie powstało?

Wydaje mi się, że to była budowa trochę niepasująca do rzeczywistości PRL. A to z tego względu, że – przynajmniej w niektórych elementach – przykładano niezwykłą uwagę do jakości, ale też zaangażowano wiele osób, które chciały zrobić coś naprawdę ważnego. To był moment, kiedy zdolni licealiści, zdolni studenci wybierali jako główny kierunek fizykę jądrową, ponieważ wiedzieli, że ta dziedzina najszybciej się rozwinie i tutaj czekają na nich bardzo ambitne zadania. Spotkałem część z tych osób i wydaje mi się, że stracono – jeśli nie sam projekt – to na pewno potencjał tych ludzi, którzy przyjechali tu z całej Polski i zostali tak naprawdę z niczym, bo nie tylko zlikwidowano im budowę, ale także możliwość dalszego realizowania się w ich specjalności. Nie da się bowiem ukryć, że od roku 1990, kiedy podjęto decyzję, że Żarnowca już nie będzie – do dzisiaj, zapotrzebowanie na fizyków jądrowych w naszym kraju jest raczej mizerne.

Czytelnicy z Gdańska będą się mogli spotkać z Piotrem Wróblewskim już w najbliższy poniedziałek, 15 maja, o godz. 18. w Filii Naukowej Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku, Targ Rakowy 5/6.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama