Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

„Sopoty” Tomasza Słomczyńskiego. Miasto jak młoda kochanka

Przyglądam się memu miastu i nachodzi mnie myśl, że jest ono jak dawna kochanka. Ja się zestarzałem, a ona wciąż młoda. Do tego na okrągło pijana, cholernie niezależna kobieta – mówi Tomasz Słomczyński, autor książki „Sopoty”.
„Sopoty” Tomasza Słomczyńskiego. Miasto jak młoda kochanka

Autor: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Przy pisaniu tej książki musiałem się sporo napedałować – wyznałeś jakiś czas temu.

To była rowerowa wędrówka z Kartuz do Sopotu. Wymyśliłem sobie, że na sopockiej Glinnej Górze, rozwieszę między drzewami hamak i przed zaśnięciem będę spoglądać na moje miasto z miejsca, które jest mi bliskie. Bo też nieopodal, na ulicy Kopernika mieszkałem. Ten las wokół Stadionu Leśnego to jest niejako mój dawny plac zabaw.

To nie jest nocowanie w ekskluzywnym hotelu przy plaży... Twoje spojrzenie na Sopot zaskakuje. Wyznałeś, że czułeś wzruszenie patrząc na ten widok. Że to jest miejsce, z którego możesz "przytulić" to miasto.

Tę noc opisuję w finale książki. Przyglądam się miastu i nachodzi mnie myśl, że jest ono jak dawna kochanka. Ja się zestarzałem, a ona wciąż młoda. Do tego na okrągło pijana, cholernie niezależna kobieta. Chodzi własnymi ścieżkami i już nie odwzajemnia mojego uczucia. Ale na noc, o dziwo, wciąż do mnie wraca.

Jak to kochanka.

I wierna, i niewierna zarazem. I tak to jest u mnie z Sopotem.

Sopot lata 70.
Sopot lata 70.

To miasto twojego dzieciństwa.

Ale też czas dorastania i dorosłości. Mieszkałem tu do trzydziestki. Gdy 16 lat temu stąd wyjeżdżałem, Sopot nieco się ode mnie oddalił, nie tylko z racji kilometrów. A dziś dzielą nas już lata świetlne, to miasto poszło w swoją stronę.

Czasem jest tak, że jedna wskazówka, na przykład bazgroł na starej mapie, uruchamia wspomnienie, wydobywa je z zakamarków pamięci, z szuflad ukrytych tak skrzętnie, że niemal niedostępnych. I nagle obrazy stają przed oczami” -  tak zaczyna się twoja opowieść. Które wspomnienia z Sopotu skrzętnie gromadzisz w szufladach pamięci?

To setki, tysiące wspomnień. Na przykład dźwiganie ciężkiego roweru po schodach w piwnicy. Piwnica, tak jak i strych w tej starej kamienicy są dla mnie czymś szczególnym. Podczas pisania książki wiele zdarzeń musiałem sobie w pamięci odświeżyć. Okazuje się, że one gdzieś w nas drzemią, ale potrzebują - by powyłazić z tych szuflad - swego rodzaju wyzwalaczy. Co ciekawe, nagle odkryłem, że wiele moich wspomnień gdzieś się zapodziało. Na przykład te dotyczące wczesnego dzieciństwa, wydarzenia, które powinienem pamiętać, a tu niestety, czarna dziura. Wszystko, co działo się w bloku przy ulicy Żeromskiego, gdzie mieszkaliśmy, znam już z opowieści innych. Niby jestem tych wydarzeń uczestnikiem, ale ich nie pamiętam. Ta książka dla mnie jest na pewno podróżą w przeszłość. To było doświadczenie tak mocne jak wzbogacające. Każdemu, po czterdziestce, polecam coś takiego. (śmiech)

Sopoty Tomasz Słomczyńsi

Ważną postacią twojego dzieciństwa w Sopocie był Janusz Christa.

Nie tyle on sam, co jego „Kajko i Kokosz”. Z Christą nie zamieniłem słowa, choć mieszkał parę ulic dalej, natomiast świadomość, że ktoś taki – powinienem powiedzieć rysownik, ale dla mnie wtedy był to pisarz – mija mnie na ulicy było czymś wyjątkowym. Moje losy zawodowe potoczyły się tak jak się potoczyły pewnie z wielu względów, swoje znaczenie mogła mieć również obecność w Sopocie Janusza Christy.

Sopot, lata 60.

Piszesz o innych ludziach, którzy wpisali się w sopocki krajobraz. Jest tu Parasolnik czy Peter Konfederat… Choć dla twego pokolenia to raczej historia.

Peter Konfederat… Umarł w minionym roku. Opisałem jego upadek w latach 90, nie napisałem zaś o ostatnich latach życia, ale pracując nad tą książką nie wiedziałem, że wyszedł z alkoholizmu, że cieszył się szacunkiem i przyjaźnią wielu osób. Mam z tego powodu moralną zgagę. Czuję się zobowiązany, by do tematu wrócić.

Mieszkańcy Sopotu, którzy są dla ciebie ważni?

To moi przyjaciele, ale i nauczyciele. Wśród tych beznadziejnych, jak to w typowej PRL-owskiej szkole lat 80., były naprawdę indywidualności, pan od polskiego, pan od muzyki... To byli pedagodzy, którzy mają swój udział w tym, kim jestem. Zabawne, ale gdy ktoś pyta mnie o dzieciństwo w Sopocie, oczekuje czegoś spektakularnego, a tymczasem nie ma tu nic spektakularnego. Sopot, który znamy z telewizji czy z internetu to Sopot wykreowany przez przyjezdnych dla przyjezdnych. A Sopot z punktu widzenia mieszkańca jest zwyczajną przestrzenią do życia, do dorastania, pod wieloma względami taką samą jak każda inna.

Monciak – główny wybieg kurortu. Prawdziwe życie miasta toczy się jednak w bocznych uliczkach.

Jeśli ktoś mieszkał w Dolnym Sopocie, to być może jego podwórkiem był Monciak, moim - nie. Ale Sopot to nie tylko Monciak. Dla mnie to ledwie przyklejony do Sopotu dodatek. Bo serce tego miasta bije zupełnie gdzie indziej.

Może podejście do Monciaka zmienia się w zależności od pokolenia?

W zależności od pokoleń i od tego, kto o tym mówi. Starsza pani, która – dajmy na to - przyjechała tu z Wilna i - przyjmijmy - pochodzi z profesorskiej rodziny, być może czuje w sobie potrzebę przebywania w tym miejskim salonie. Ja takiej potrzeby nigdy nie czułem. Nawet wtedy, gdy miałem lat 20. Przychodziłem pod stojącego tu Jasia Rybaka po to, by spotkać się z kumplami i wypić parę piw, ale gdyby nie było Monciaka spotykalibyśmy się na innym placyku. Nigdy nie czułem potrzeby monciakowego lansu. Dziś monciakowy lans głównie jest utożsamiany z jakimś szalonym, pijanym tłumem przybyszów, ale dotyczył też przecież części sopocian, którzy zwyczajnie tego potrzebowali. Uwaga! Mieszkańcy Sopotu też są różni. Nie wszyscy pochodzą z wyższych sfer...

Zaskakujące jest twoje spojrzenie na kultowe kiedyś Łazienki. Jakby to w nich, jak w lustrze, odbijała się cała historia kurortu. Piszesz: „Nigdy nie grałem w brydża, tym bardziej na wystawionym na słońcu stoliku, ani nie urzędowałem w kanciapie i nie stołowałem się u „Klopsa”, więc idea łazienek na plaży była dla mnie kompletnie niezrozumiała. Żyłem w przekonaniu, że kiedyś plażowicze musieli znacznie więcej sikać, skoro trzeba było im wybudować ubikację rozmiaru lotniskowca”.

Z czym innym może ośmiolatkowi kojarzyć się słowo łazienka?! Tylko z sikaniem! Po latach widzisz ten zrujnowany budynek i myślisz sobie, że chyba musisz poznać tę historię. Jak ważną kiedyś instytucją były sopockie Łazienki zrozumiałem dopiero podczas pracy nad tą książką. To naprawdę był salon na plaży. Dziś, mam wrażenie, coś takiego byłoby bardzo potrzebne. Nie lubię plażować, to mnie nudzi, chętnie za to wypiłbym kawę w takim miejscu i poobserwował, niekoniecznie mewy kręcące ósemki... Myślę, że wchodzenie w interakcję z płcią piękną mogłoby być w takich Łazienkach bardzo interesujące. Bardziej niż te mewy... Zgłębiając historię Łazienek odkryłem, że cała idea wzięła się ze wstydu i pruderii. Początkowo miejsca te miały zapewnić intymność przebierania się w strój plażowy, a po latach na dachu tego budynku ludzie opalali się na golasa.

Przyglądam się miastu i nachodzi mnie myśl, że jest ono jak dawna kochanka. Ja się zestarzałem, a ona wciąż młoda. Do tego na okrągło pijana, cholernie niezależna kobieta. Chodzi własnymi ścieżkami i już nie odwzajemnia mojego uczucia. Ale na noc, o dziwo, wciąż do mnie wraca.

Tomasz Słomczyński

Sopot lata 40.

Też opalałeś się tam na golasa?

To lata 70., wtedy to ja dopiero po raz pierwszy wchodziłem na Monciak. Po dawnych Łazienkach zostało tylko wspomnienie. Jest ruina. Wszystko co dzieje się później, czyli afera z Krystkiem, poszukiwania Iwony Wieczorek to niejako smutny finał tej długiej opowieści, w której odbija się społeczeństwo przewijające się przez kurort od XVIII wieku.

Lubisz Sopot?

Lubię energię, którą to miasto ma. Staram się jednak go nie oceniać. Jak nastoletniemu dziecku chcę dać mu prawo wyboru, którą chce iść drogą. Trudne to, bo czasem aż korci, by po dziadersku przestrzegać przed czyhającym niebezpieczeństwem: Uważaj, bo się potkniesz, nie wracaj za późno do domu… Oczywiście, można by powiedzieć, że ówczesny Sopot – mam na myśli turystyfikację - błądzi, że zabrnął w ślepą uliczkę, z drugiej strony myślę: Niech zdobywa to doświadczenie, nieraz upadał i powstawał. Cała książka jest właśnie o tym. O tych nowych Sopotach, które rodziły się na gruzach starej tkanki. Może zatem historia zatacza właśnie koło i nie należy się w to wtrącać?

A ten Sopot Afanasjewa, Cybulskiego, Kobieli, miasto przełomu lat 50./60.? Sopot był wtedy miastem artystów, w Spatifie kwitło życie towarzyskie – myślisz, że tamta  legenda już przeminęła na dobre?

W 1958 roku Polański kręcił tu „Dwóch ludzi z szafą”. Aura tamtego Sopotu… Zastanawiam się, czy nie był to zrobiony na ówczesne czasy folder reklamowy? Sopocki mit. Bo ci, którzy nie należeli wtedy do środowiska artystycznego, miast picia wódki z Kobielą w Spatifie, wspominają raczej, że wtedy węgiel był drogi, że konie brudziły ulice. To też jest Sopot. Tamten wystylizowany to nie jest mój Sopot. Czy Kobiela i Cybulski, którzy w latach 50. mieszkali na Andersa stali się organiczną częścią tego miasta czy po prostu wpadli tu na dłużej? Dla mnie to „widokówka”. Inna sprawa, że my, sopocianie, uwielbiamy się grzać w jej cieple. Strasznie chcemy być artystowscy! (śmiech) A Sopot idzie w swoją stronę. I nie musi się oglądać na Cybulskiego, bo być może zaraz zamieszka w Sopocie jakiś znany youtuber i w oczach moich dzieci to będzie skandal, że ja nie wiem kim jest ten gość. Taki jest Sopot… I mnie to odpowiada. To miasto jak kochanka wraca do mnie nocą, by opowiadać mi, co się tu wydarzyło w ciągu dnia i ja się od niej uczę Sopotu.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
ReklamaPomorskie dla Ciebie - czytaj pomorskie EU
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka