Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Każdy z nich ma w sobie trochę z Kolumba. [nl] W Gdyni powstaje opowieść o rodzinie Fiedlerów

O imperatywie podróży, muzeum w Puszczykowie, które łączy rodzinę, i sztafecie pokoleń opowiada Arkady Radosław Fiedler, syn słynnego podróżnika i pisarza, także podróżnik i pisarz, były poseł, który dla wyprawy w głąb puszczy boliwijskiej rzucił politykę.
Arkady Radosław Fiedler
Arkady Radosław Fiedler (Fot. archiwum prywatne)

Rzadko się zdarza, by pasja do podróży i pisania o nich była przekazywana już na trzecie z rzędu pokolenie. Genów nie oszukasz?

To rzeczywiście jest  pokoleniowe następstwo. Zainteresowanie światem, podróżami, kulturami powtarza się w naszej rodzinie. Łącznie pięciu Fiedlerów pisało i pisze. Zaczęło się, oczywiście, od naszego ojca Arkadego Fiedlera, autora 33 książek, uczestnika kilkudziesięciu wypraw, który zmarł w 1985 roku w wieku 90 lat. Obecnie piszą także mój dwa lata młodszy brat Marek (ostatnia jego książka poświęcona jest Wyspie Wielkanocnej) oraz jego  starszy syn Radosław, który wydał książkę o wyprawie do Iranu. Piszę ja oraz mój syn Arkady Paweł, autor dwóch książek: o cieszącej się dużym powodzeniem wyprawie maluchem do Afryki, i o wyprawie do Afryki elektrycznym samochodem. Mam jeszcze wnuka, dziewięcioletniego Arkadego Antoniego, który już na swój sposób zaczyna pisać.

Arkady Radosław Fiedler

Skąd to się bierze?

Wnuk tym oddycha. Podobnie jak myśmy oddychali wyprawami naszego ojca. Wracał, otwierał skrzynie, kufry, przywoził rzeczy o egzotycznym zapachu. Robiło to wrażenie na nas, na naszych dzieciach i wnukach.

I na dodatek prawie wszyscy mieszkacie w muzeum.

Zdecydowana większość rodziny mieszka razem. W tej chwili w ogrodzie w Puszczykowie są już cztery domy. Brat Marek z żoną i synem mieszkają w starym domu ojca, ja w kolejnym domu zajmuję parter, a syn z rodziną – piętro. Nasza córka Diana żyje w innym budynku w kącie ogrodu. 

Zwornikiem tego wszystkiego jest Muzeum – Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera wraz z Ogrodem Kultur i Tolerancji. W Puszczykowie tworzymy kopie przedmiotów i monumentów, reprezentujących różne kultury. Stoi tam m.in. 23 razy niższa od oryginału kopia piramidy Cheopsa, jest replika, w skali 1 do 1, słynnego żaglowca „Santa Maria”, którym podróżował Krzysztof Kolumb, jest Brama Słońca z okolic jeziora Titicaca. Ogród ma blisko pół hektara, ale jak tak dalej pójdzie, może nam zabraknąć miejsca.

Kto to prowadzi?

Wszyscy. Muzeum to wielka nasza przygoda. Łączy rodzinę od 48 lat.

Czasem śmieję się, że jesteśmy jak żywe eksponaty. Ale goście to lubią. Spotykają ludzi o nazwisku Fiedler, potomków Arkadego, którzy także podróżują. I dodają coś od siebie. To jest nasze życie. I zarazem sztafeta pokoleń. Wchodzimy w buty przodka i robimy swoje. Chce się nam.

Muzeum dobrze na nas działa. Wymusza, by przywieźć nie tylko eksponaty, ale także pomysły na filmy, zdjęcia i książki. Teraz pojawił się  pomysł na wyrzeźbienie Ostatniej Wieczerzy Leonarda Da Vinci. W Ogrodzie Kultur i Tolerancji musi pojawić się i nasza kultura. Na razie wiosną w ogrodzie stanie posąg Światowida. Wierna kopia oryginału, wyciągniętego w 1848 r. z rzeki Zbrucz, przechowywanego w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. A kiedy Ostatnia Wieczerza? U nas od pomysłu do realizacji może trochę czasu upłynąć. Idea zbudowania kopii Santa Marii pojawiła się w 1979 r. podczas wyprawy z ojcem. Byliśmy w Caracas, w centrum jest duży park. Stała tam karawela, kopia z wyprawy kolumbowej. Dlaczego by nie u nas? – pomyślałem. Santa Maria pojawiła w naszym muzeum  w 2008 r. Tak długo pomysł kiełkował.

Niektórzy uważają, że trochę archaiczna jest ta wasza pasja. Czy cokolwiek zostało jeszcze do odkrycia?

Łatwiej jest dziś podróżować, ojciec pływał statkami, my latamy, ale każdy podróżnik ma w sobie trochę z Kolumba. Milion osób może widzieć jakąś rzecz, a my widzimy to trochę inaczej. W 2019 r. byłem w Boliwii, teraz w Berardinum wychodzi moja książka pod przewrotnym tytułem „Diablo intrygujący kraj”. Opisuję tam rzeczy, o których większość Polaków nie wie. Lekarze Andów, ciekawe plemiona walczące z przyrodą. Mówi się, że świat jest coraz bardziej znany, ale to nieprawda. Inna sprawa, że każda taka podróż wymaga długich przygotowań. Ojciec przygotowywał się przynajmniej rok do podróży.

Bo prawda jest taka – im człowiek więcej wie, tym więcej widzi i odkrywa.

A teraz znów, przez pandemię, świat się trochę zamyka.

Covid to  paskudztwo. Syn Arkady Paweł miał być już przynajmniej rok temu w kolejnej wielkiej wyprawie maluchem do Ameryki Południowej. Teraz liczy, że pod koniec tego roku zrealizuje plany. Czyli po prawie dwóch latach. Ja z kolei w tym miesiącu miałem być w Gwatemali. Zacząłem się uczyć, ściągnąłem masę książek o tym kraju. Podróż wydawała się dość pewna, ale właśnie, ze względu na pandemię, rezygnuję. W Gwatemali zaszczepiło się 15 proc. mieszkańców. Po Polsce podróżuję własnym samochodem, ale tam musiałbym przemieszczać się w zatłoczonych busach. Nie mam już 40 lat i po prostu się boję, że gdzieś  utknę. Pojadę pewnie za rok, gdy sytuacja covidowa spowszechnieje.

Na razie mam inny plan. By nie zardzewieć, będę jeździł po Polsce do źródeł naszych rzek. Mam już nawet roboczy tytuł: „Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat”. Chcę poznać przyrodę, ludzi, którzy tam mieszkają, sprawdzić, czy życie u źródeł ma na nich jakiś wpływ.

Przez 10 lat był pan posłem Platformy Obywatelskiej. A może ta covidowa przerwa w podróżach to znak, by wrócił pan do polityki?

Na pewno nie. Z polityki odszedłem w 2015 r. Mój kolega Mileniusz Spanowicz, współpracujący z Wildlife Conservation Society, który więcej czasu spędzał w boliwijskiej części Amazonii niż w swoim mieszkaniu w La Paz, zaproponował mnie i paru znajomym podróż do puszczy. Byliśmy tam przez bite 5 tygodni, a ponieważ podróż kolidowała z pracami Sejmu – zrezygnowałem. Nie żałowałem ani przez moment, bo w puszczy szedłem trochę śladami ojca. Była to przygoda życia, która zaowocowała książką „Sumienie Amazonii”.

Zresztą, po dziesięciu latach polityka wywietrzała mi z głowy. Zwłaszcza że, patrząc na to, co się dziś dzieje, widzę, jak jest to obrzydliwe.

To dlaczego w ogóle poszedł pan do polityki?

Wówczas była to też swego rodzaju przygoda. Byłem radnym powiatu poznańskiego, potem ówczesny burmistrz Puszczykowa zaproponował mi kandydowanie. Wszedłem w zupełnie inny świat. Próbowałem się w nim znaleźć, czasem czułem się, jakbym obserwował nieznany ekosystem podczas podróży.

Praca w parlamencie poszerzyła mi horyzonty umysłowe, ale, ani przez moment, nie poczułem się zwierzęciem politycznym. To nie był mój tlen. Do polityki trzeba mieć jednak skórę hipopotama. Albo jeszcze grubszą. A ja nie mam grubej skóry.

Dziś politykę jedynie śledzę ze świadomością, że jedyna sprawczość, jaką mam, to pójście na wybory. Zdarza się, że, oglądając programy informacyjne, rzucę cięższym słowem. Słucham wypowiedzi niektórych polityków i szlag mnie trafia.

Czyżby podróże były ucieczką od bieżącej polityki?

Nie. Gdyby w kraju działo się dobrze, pewnie też bym jeździł. W takiej Ameryce Południowej spotykam świat inny od naszego. Analogowy. Ludzie są bardziej naturalni. Może społeczeństwa są biedniejsze, ale rodziny większe, związki rodzinne lepsze. Inna filozofia życia.

Wróćmy zatem do rodziny Fiedlerów. Czy podróżniczo podzieliliście świat między siebie?

Nie, choć przyznam, że bardziej mnie interesuje Ameryka Południowa. Byłem kilka razy w: Peru, Ekwadorze, Kolumbii, Wenezueli, trzy razy w Boliwii. Z kolei syn Arkady Paweł upodobał sobie Afrykę, a brat Marek – Amerykę Północną, ale także Wyspę Wielkanocną.

Mama panów była Włoszką?

Tak. Urodziliśmy się w Wielkiej Brytanii – ja w 1945 r., brat dwa lata później. Mój dziadek Elpidio – po którym także odziedziczyłem jedno z imion – zabrał całą rodzinę z okolic Neapolu do Londynu. Był bardzo dzielnym człowiekiem. Stworzył wielką hurtownię warzywniczą, zbudował dom, miał samochody. Niestety, po wybuchu wojny został internowany. Płynął do Kanady statkiem, który został zatopiony niemiecką torpedą. Przyjaciel rodziny mówił, że dziadek nie mógł się dostać do łodzi. Chwycił się liny, ale było to Morze Północne, luty. Nie przeżył. Ojciec przywiózł mamę i nas z bratem z Wielkiej Brytanii do Puszczykowa w 1948 r.

Nikt panu nie mówił, że historia waszej rodziny nadaje się na odrębną książkę?

I taka saga powstaje w Gdyni, jej autorem będzie Roman Warszewski, gdyński podróżnik i pisarz, autor niedawno wydanej świetnej biografii legendarnej podróżniczki Elżbiety Dzikowskiej.

Zaczynacie opowieść od Arkadego Fiedlera?

Nie, od naszego dziadka Antoniego, poligrafa, wydawcy, romantyka przyrody. Książka wstępnie ma nosić tytuł: „Arkadia. Saga rodziny Fiedlerów”, i zostanie prawdopodobnie wydana przez wydawnictwo Bernardinum.

Arkadia, czyli kraj wiecznego szczęścia. Jesteście rodziną szczęśliwych podróżników?

Ojciec dożył sędziwego wieku. Parę razy chorował, do końca życia miał blizny po kleszczach po wyprawie nad Ukajali. Mnie też okrutnie pocięły meszki podczas wyprawy z ojcem na Syberię, ręce miałem prawie dwa razy grubsze niż normalnie. Ale drastycznych, śmiertelnych wydarzeń nie było. Ojciec napisał książkę: „Spotkałem szczęśliwych Indian”. Może więc niech to będzie opowieść o rodzinie szczęśliwych podróżników.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama