Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Po co bezdomnemu kapcie, czyli cztery przystanki Autobusu SOS Towarzystwa Pomocy Świętego Brata Alberta

Frekwencja się zmienia i nie ma reguły. Są tacy, którzy przychodzą codziennie, inni losowo. W ubiegłym roku, gdy temperatura sięgała minus 16 stopni niewielu przychodziło. Było za zimno, żeby opuszczać miejsca, w których udało się znaleźć jakieś schronienie
Po co bezdomnemu kapcie, czyli cztery przystanki Autobusu SOS Towarzystwa Pomocy Świętego Brata Alberta
Fot. Karol Makurat

- Mieszkałem razem z A. Opiekowałem się nią. Tragedia. Zmarła i wtedy jej rodzina mnie wyrzuciła. To było pół roku temu. Od tej pory jestem na ulicy, ale dnie spędzam w galeriach handlowych albo bibliotece – opowiada, 67-letni pan S. z Gdańska.

Dopytywany przez streetworkera, podającego drugą miskę gęstego żurku i kilka kromek, tłumaczy, że nigdy nie korzystał z placówek takich jak noclegownie czy ogrzewalnie. Streetworker? Język polski wciąż szuka określenia na pracownika, który w miejskiej przestrzeni nawiązuje kontakty z osobami zagrożonymi wykluczeniem.


Pan S. mówi, że kiedyś pracował na stoczni. Wspomina Andrzeja Gwiazdę z tamtych czasów. Teraz wstydzi się swojej sytuacji. Najbardziej przed dorosłymi już dziećmi, które nic nie wiedzą.
- Ja wiem, że ulica to zagrożenie, ale najgorsza jest samotność. Ta świadomość, że nie ma się nikogo – dodaje i prosi o kontakt, bo „bezdomność degraduje”.

Załoga rozwożącego gorącą zupę, ubrania i pomoc, gdańsko-sopockiego Autobusu SOS, zgodnie uznaje, że spotkanemu na zakończenie kilkugodzinnego objazdu, 67-latkowi dobrze patrzy z oczu (znad wymaganej maseczki). Jak wszystkich innych, zapraszają go na wspólną wigilię na terenie tej samej stoczni. Pan S. dostaje informacje o placówkach ze wsparciem, godzinach otwarcia łaźni (możliwość prysznica i dezynfekcji, a nawet zrobienia zdjęcia do dowodu osobistego).

- To historia jak z obrazka: miły, trzeźwy senior, którego niesprawiedliwe życie wypchnęło na ulicę. Takie opowieści ludzie chcą słyszeć, bo wyidealizowana osoba w kryzysie bezdomności im odpowiada. Większość naszych klientów nie pasuje do tego obrazka. Ich losy społeczeństwa już tak nie wzruszają – mówią w Albercie.

***

Słowa świętego Brata Alberta: „Powinno się być dobrym jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny” – cytuje prezes zarządu stowarzyszenia jego imienia, Wojciech Bystry i w kilku zdaniach opisuje misję Towarzystwa Pomocy Świętego Brata Alberta: - Nasz patron wypowiadając te słowa wskazuje kierunek naszych działań, w których centrum jest człowiek nie bezdomny, ubogi czy uchodźca, po prostu i aż CZŁOWIEK. W swojej pracy kierujemy się dobrem bliźniego szanując jego godność, odrębność i możliwość decydowania o sobie, wspierając w procesie wychodzenia z różnych życiowych problemów. Pragniemy być dla potrzebujących miejscem, z którego w każdej sytuacji mogą skorzystać i w którym będą czuli się bezpieczni i potrzebni.

***

Bilans czterech przystanków autobusowego objazdu to około 100 porcji pięknie pachnącego żurku z chlebem dla 40 osób w stolicy Pomorza i 26 posiłków dla 11 potrzebujących w Sopocie. Łącznie pomoc (w tym 25 sztuk odzieży) otrzymało w tej liczbie pięć kobiet. Sporo, ale żaden rekord. Dwa dni wcześniej misek i słoików było razem 274, a tydzień wcześniej - 116. Dzień wcześniej był kapuśniak i w raporcie: „Gdańsk: mężczyźni - 50, kobiety - 9, posiłki - 149, odzież - 17”, „Sopot: mężczyźni – 10, kobiety – 2, posiłki - 22, odzież – 4”.

- Frekwencja się zmienia i nie ma reguły. W ubiegłym roku, gdy temperatura sięgała minus 16 stopni niewielu przychodziło. Było za zimno, żeby opuszczać miejsca, w których udało się znaleźć jakieś schronienie. Więcej ludzi pojawia się w okresie świątecznym, kiedy też liczą na jakiś skromny prezent. Są tacy, którzy przychodzą codziennie, inni losowo – słyszymy.

***

- Dobry wieczór. Zupkę poproszę. Dostałem dzisiaj na ryneczku paczuszkę. Trochę było słodyczy. Bardzo miłe, ale wszystko zimne – tłumaczy starszy pan.
- Jeździmy codziennie, świątek, piątek, niedziela. Dla wielu ludzi to jest jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia – mówią w Albercie.
 
Zdarzają się młodsi i starsi. Wcześniej, w Sopocie żurek z miski postawionej na, służącym za stół, kuferku skutera do wypożyczenia, wcina gość w sportowej czerwonej kurtce i elegancko błyszczących czarnych półbutach. Może 35 lat. Przycięta bródka. Z sąsiednich skuterów pałaszują inni, bardziej odbiegający od wizerunku modela. Bywają obcokrajowcy. Jest drobny facet, który wygląda jak nieśmiały student filozofii i babka energiczna jak handlarka z bazaru. Ktoś mówi, że dziś śpi na dworcu, inny spróbuje dostać się na Szpitalny Oddział Ratunkowy. Są jakieś 4 stopnie powyżej zera, zimny wiatr.
 
- Raz pojawiła się kobieta w siódmym miesiącu ciąży w dresach i płaszczyku - wspomina streetworker. - Dałem jej komplet ubrań, zrobiłem podstawowy wywiad i zacząłem obdzwaniać instytucje. Mężczyzna zawsze może iść na Mostową, do noclegowni niskoprogowej (można się tam dostać, o ile nie ma się więcej niż 1,5 promila alkoholu we krwi) albo ogrzewalni. Nie ma takiego miejsca dla kobiet. Ich przypadki traktujemy interwencyjnie – tłumaczy. - Nie zawsze jest przyjemnie. Tydzień temu na tyłach Krewetki jakiś człowiek przez 40 minut wykrzykiwał w naszą stronę obelgi: Zero szacunku! Co to w ogóle za brat Albert?! Wy k...y!

***

Przednią część autobusu zajmują ubrania z darów. Damskie piętrzą się w workach na siedzeniach za kierowcą. Męskich jest mniej, leżą z drugiej strony. Te prezenty niedokładnie odpowiadają potrzebom. To widać już na pierwszym, sopockim przystanku, dokładnie na wprost połyskującego, świetlnego rysunku serca ze świecącym napisem „SOPOT”, pod kościołem, niemal na samym Monciaku, tuż przy 10-metrowej choince ozdobionej świecącymi, świątecznymi łańcuchami.

- Może jakaś bielizna? - pyta jeden z panów. - Nie macie jakiejś czapki i bluzy z kapturem – takim na uszy? Strasznie wieje!
Kolejny: - Mam prośbę, czy znajdą się jakieś ciepłe skarpety?


Znajdujemy tylko bluzę i - ale już o wiele później - dużo solidnych czapek. Do tego wiele mamy ładnie złożonych, zupełnie niepotrzebnych, koszul z kołnierzykiem - rozmiary S i M. Nie brakuje też lekkich, eleganckich kobiecych płaszczyków, które dawno wyszły z mody, bluzeczek z dzianiny, spodenek dla bardzo szczupłych dziewczyn. Są dziecięce butki. Na szczęście niepotrzebne. To wszystko pojedyncze sztuki z pawlaczy, szaf i strychów. Na hasło, faktycznie niezbyt wysokiego, pana: „ja jestem mały, ale w barach raczej szeroki” wyszperać udaje się jakiś sweter.


- Czy ma pan spodnie?


- Tylko od garnituru. Może nadadzą się, żeby założyć pod spód.

***

- Niestety, ludzie często swoje wsparcie traktują jak okazję do wysprzątania szafy. Są zadowoleni, że zrobili dobry uczynek, a tu potrzebna jest bielizna, majtki, skarpety, rękawiczki, kalesony, dresy – wymieniają w Albercie. - Wczoraj pani z Wrzeszcza przyniosła siatkę sandałów i kapci. No to będą mieli do noszenia po domu – odpowiedziała na wątpliwości.
 
W ubiegłym roku Towarzystwo św. Brata Alberta dostało od ofiarodawców kolorowe, wydziergane, czapki z ręcznie wypisanymi maksymami typu „Tam, gdzie jest miłość, człowiek wszystko wytrzymuje i jeszcze się z tego raduje” albo „Nie goń za wszystkim, bo stracisz to, co masz”. Mówią, że dostają czasem ubrania od wielkich firm odzieżowych, ale zawsze za mało. No i nie chodzi tylko o ilość.
- Prawda jest taka, że dostajemy dużo. Czasem nawet bardzo dużo, ale sęk w tym, że większość tego, co dostajemy nie nadaje się na nasze potrzeby. Trzy czwarte jest zniszczone i musimy to utylizować, a z tego, co się nadaje większość to damskie ciuchy albo jakieś wynalazki w stylu szpilki, kapcie i bolerka – słyszymy nieoficjalnie. - Nam chodzi o to, aby przysłali mniej, ale za to z głową.

- Powinniście mnie szanować. Powinniście mnie szanować. Szanujcie też siebie – niewyraźnie mówi około 60-letni mężczyzna. Stoi, wyraźnie pod wpływem, na przystanku autobusowym SKM Przymorze. Nie jest agresywny. Może odrobinę natarczywy. Nad skromnym placykiem, przy jednym z najnowocześniejszych centrów biurowych Trójmiasta górują imponujące gmachy Alchemii i Olivia Business Center. 60-latek ma brzydkie skaleczenie u nasady nosa i zaschnięte plamy krwi na swetrze pod częściowo rozpiętą kurtką. Pomocy, nawet zupy, nie chce, a dopytywany czy ma dokąd wrócić i proszony, by tak zrobił (odpoczął!) odpowiada hardo: - Od czterdziestego piątego roku mieszkam. I mam tu dwa pokoje.
 

Niestety, ludzie często swoje wsparcie traktują jak okazję do wysprzątania szafy. Są zadowoleni, że zrobili dobry uczynek, a tu potrzebna jest bielizna, majtki, skarpety, rękawiczki, kalesony, dresy.

***

- Najpierw wpuściłam tych głodomorków – oznajmia żywo, na temat kolejki, starsza pani w okularach o drucianych oprawkach. - Też jestem głodomorkiem, ale oni byli głodniejsi. Mówi się tak? Głodniejsi?


To pani M. z Wrzeszcza, która wczoraj przyniosła dwie pary obuwia. Nie jej rozmiar. Poprosi o porcję żurku do słoików. Słoiki też naszykowała dwa. Jest bardzo kontaktowa. Zajada zupę. Na jej nogę mamy tylko łapcie. Ciepłe, za kostkę, ale raczej do chodzenia po domu. - Nie dla mnie te łapcie. Mam haluksy – mówi wskazując swoje brązowe buty. - Stopy mi krwawią.


Jest też facet w kurtce założonej na sam t-shirt. Dostaje coś do okrycia. Koców nie ma, ale czekają w placówkach.


Przy nakładaniu chochlą z termosu, zdarzają się prośby o „gęste”, a częściej po prostu o dokładkę.


- Koleżanka by chciała ciepłe spodnie, ale wstydzi się tu pokazać – mówi inna starsza kobieta na ostatnim przystanku Gdańsk Główny. Już wcześniej wzięła dla tej koleżanki zupę.


Przed sąsiadującą z przystankiem autobusu knajpę wychodzi tu 10-12 chłopaków. Sobota, późny wieczór. Są pobudzeni, bez kurtek. Chyba między nimi szykuje się awantura, a tu ludzie jedzą zupę. Jedzący czasem się trzęsą. Alkoholowo. Nie ma stolików. Trzymają miski w garści albo stawiają na takich szafkach z przyłączeniem prądu czy gazu na zewnątrz lokali. Spięcie dwóch chłopaków z knajpy, parę uderzeń między nimi i względnie grzecznie, razem, wracają do baru. 

***

- M.? Dawno nie widziałem.
- H.? Z nim chyba teraz jeszcze gorzej.
- W zeszłym roku, w Sopocie pojawiał się młody chłopak, tak 18-19 lat. Mieszkał z siostrą. Potem musieli się wyprowadzić. Udało mu się znaleźć jakieś zlecenia. Zniknął nam. Może coś znalazł.
Tak wymieniają spostrzeżenia streetworker z ratownikiem medycznym. Ten drugi, szczęśliwie, tego wieczoru nie ma wiele czysto ratowniczej roboty. Pomaga wydawać zupę, rozmawia z klientami. Gdy te nabuzowane chłopaki wychodzą z knajpy od razu staje przed autobusem. W pogotowiu. Na co dzień obsługuje też „kontenery”, w których osoby bezdomne pomieszkują oczekując na wyniki testów na Covid, by trafić do placówek. Przed pandemią autobus karmił, ubierał i odwoził chętnych do noclegowni. Teraz, przez wirusa, to ostatnie jest niemożliwe.
- Stłuczenia, zadrapania, omdlenia, przypadki padaczki alkoholowej – wylicza na szybko, zapytany o 3-letnie doświadczenia z autobusu ratownik.

- Z 15 osób nam zmarło ubiegłej zimy – oceniają w Albercie.

 



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama