Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Urodziny Gdyni i jej marynarze. Ludzie z morza i marzeń o nim

Łączyła ich ogromna fantazja, a Szkoła Morska stała się dla nich szkołą życia - tak o kadrach marynarskich, wykształconych na pierwszych, powojennych studiach morskich mówi Małgorzata Sokołowska, gdynianka, dziennikarka, autorka wielu historycznych książek o Gdyni, współautorka Słowników Biograficznych absolwentów Szkoły Morskiej w Tczewie i Gdyni.
Urodziny Gdyni i jej marynarze. Ludzie z morza i marzeń o nim
Zdjęcie wykonane na Darze Pomorza w czasie rejsu dookoła świata 1934/1935

Autor: Narodowe Archiwum Cyfrowe

W Gdyni już przed wojną działała istniejąca do dziś uczelnia kształcąca oficerów pokładowych i mechaników do pracy na statkach. Czy jej absolwenci wiązali się z miastem " z morza i z marzeń"?
 Bardzo często. W powojennej Gdyni łatwo można było rozpoznać na ulicy oficerów marynarki handlowej. Byli lepiej ubrani, stanowili grupę bardziej światową. A przedwojenni  nierzadko mieli swoje domki i mieszkania, głównie na Grabówku i na Witominie. Tam powstała ulica marynarska, nosząca przed wojną imię ministra Zarzyckiego  (obecnie ul. Bohaterów Getta). To z inicjatywy ministra Zarzyckiego i przy jego wsparciu możliwe było zbudowanie osiedla 20 domków dla marynarzy, sprzedawanych na bardzo dogodne raty . Mówiąc o "promorskości" Gdyni i Polski trzeba jednak zacząć od roku 1920 i wizjonerskiej decyzji admirała Kazimierza Porębskiego o powołaniu Szkoły Morskiej. Dopiero co Polska odzyskała niepodległość i kawałek brzegu morskiego, 10 lutego doszło do symbolicznych zaślubin z morzem, a już w czerwcu zapada decyzja o powstaniu Szkoły Morskiej. Spotkało się to z ogromną krytyką - nie mieliśmy statków, firm armatorskich, tradycji morskich, a tu nagle taka szkoła! Początkowo działała w Tczewie, bo Gdynia była jeszcze wioską.

Trudno było znaleźć chętnych na morskie studia?
 Na wcale niełatwe egzaminy, które odbywały się w Warszawie, zgłosiło się mnóstwo młodych ludzi. Ci, którzy zostali przyjęci, pomaszerowali od razu na wojnę z bolszewikami. Zaczęli wracać w październiku, a 8 grudnia 1920 r. nastąpiło uroczyste poświęcenie szkoły i podniesienie bandery na budynku. Od tej pory w tym dniu Szkoła Morska ma swoje święto. Warto dodać, że była to elitarna uczelnia. Studenci uczyli się w kilkunastoosobowych grupach. Jak informował „Dziennik Bałtycki" piórem swego przedwojennego dziennikarza we wrześniu 1945 r.: „PSM, znajdująca się na początku swego istnienia w Tczewie, a od kilkunastu lat w Gdyni, dobrze się zasłużyła Ojczyźnie. Potrafiła mianowicie przygotować wielką liczbę fachowców, którzy zajęli stanowiska kierownicze na najrozmaitszych odcinkach życia morskiego. Nie tylko widzimy nazwiska absolwentów PSM na stanowiskach kapitanów statków dalekomorskich, ale na stanowiskach dyrektorów samodzielnych przedsiębiorstw, inspektorów towarzystw transportowych, w szkolnictwie morskim, a nawet w marynistyce czy to literackiej, czy malarskiej".

Zygmunt Deyczakowski z gen. Andersem na pokładzie transportowca Batory

Gdzie pracowali absolwenci?
Początkowo pod obcymi banderami. Dopiero (albo już) w 1926 roku firma armatorska Żegluga Polska kupiła pierwszych pięć statków, zaś dwa lata później min. Eugeniusz Kwiatkowski zadecydował o przeniesieniu Szkoły Morskiej do Gdyni. Zbudowano tu przepiękny gmach, poświęcony - a jakże - 8 grudnia 1930 r. Trzy lata później, także 8 grudnia, otwarto uroczyście gdyński port. Ale już od 1929 r. mieliśmy czterech własnych, wykształconych w Polsce kapitanów - Leona Rusieckiego, Bogdana Gawędzkiego, Zbigniewa Deyczakowskiego oraz Antoniego Zielińskiego. Powstawały kolejne firmy armatorskie, GAL do wybuchu wojny kupiło osiem transatlantyków, trampy przewoziły śląski węgiel do Szwecji, zakładano firmy spedycyjne, w których osoby kończące Państwową Szkołę Morską także znajdowały pracę. Była to coraz liczniejsza nowa grupa zawodowa świetnie wykształconych fachowców, znajdujących pole do popisu w rodzącej się gospodarce morskiej. Sięgnijmy do statystyki: szkoła dała około 25 rzeczywistych kapitanów statków dalekomorskich,pięciu dyrektorów samodzielnych przedsiębiorstw morskich,po jednym dyrektorze szkoły morskiej i stoczni, pięciu inspektorów pokładowych i maszynowych rozmaitych przedsiębiorstw okrętowych. A poza tym wielka liczbę kapitanów żeglugi wielkiej, kapitanów żeglugi małej, poruczników żeglugi małej i wielkiej.

Opracowałaś dziesiątki biogramów ludzi, kończących przed wojną Szkołę Morską. Coś ich łączyło?
Na pewno ogromna fantazja. Szkoła Morska stała się dla nich szkołą życia. Jako 16-18-letni chłopcy trafiali na Lwów czy Dar Pomorza, a z rejsu kandydackiego wracali już młodzi mężczyźni. Po drodze potrafili nieźle narozrabiać. Kiedy Lwów przybił do portu w Brazylii, część kandydatów, licząc na wielką przygodę, dała drapaka. Komendant musiał ich szukać z pomocą policji. W tej grupie był Tadeusz Dębicki, syn współwłaściciela i redaktora naczelnego Tygodnika Ilustrowanego, gdzie zresztą pojawiały się relacje i zdjęcia tak ojca, jak i syna m.in. z otwarcia Szkoły Morskiej. Późniejszy kapitan Dębicki był autorem przedwojennego szlagieru "Marynarska wiara" z refrenem: "Marynarz w noc się bawi,   w hamaku we dnie śpi...". Tekst był prześmiewczy, wszyscy absolwenci Szkoły Morskiej wiedzieli, że po nocy hamaki się zwija i trzeba porządnie dostać bomem w głowę, by móc się na nim położyć w dzień i to tylko za zgodą lekarza. Dyscyplina była ostra, bo morze nie toleruje błędów.

Dyrektor "Żeglugi Polskiej" S.A. Julian Rummel (po prawej) oraz kapitan Stefan Ciundziewicki na pokładzie statku

Z pełnych fantazji łobuziaków wyrośli odpowiedzialni marynarze?
Bardzo dużo o tych młodych ludziach mówi to, co robili podczas wojny. Pisząc ich biogramy przez kilka tygodni pływałam noc w noc w konwojach. Całą wojnę ciężko pracowali, wielu, jak np. bardzo znany Tadeusz Meissner, było kapitanami. Kpt.ż.w. Bogdan Gawęcki, ochotnik z wojny bolszewickiej, uczestniczył w inwazji na Normandię. Cudną postacią był kpt. Stefan Ciundziewicki, który przez pięć lat dowodził s/s Lewant. Był to statek zwany przez marynarzy "zapalniczką", przystosowano go bowiem do przewozu benzyny. Kapitan Zygmunt Dey-Deyczakowski prawie całą wojnę pływał na Batorym, najpierw skarby wawelskie do Kanady, potem angielskie dzieci do Australii, a następnie żołnierzy różnych armii. W czasie wojny marynarka wojenna bez floty handlowej byłaby głodna i bosa. Nasze statki przewoziły broń, żołnierzy, amunicję, były atakowane przez okręty podwodne i samoloty. Ofiar też było niemało.Wkład ofiary krwi, złożony przez absolwentów szkoły morskiej w 1939 r. jest procentowo znaczniejszy, niż ten sam wkład złożony przez marynarkę wojenną. Podczas gdy z marynarki wojennej zginęło pięciu oficerów w obronie Wybrzeża, to z PSM zginęło 16 absolwentów. A potem w lipcu 1945 roku Anglicy cofnęli poparcie dla rządu polskiego na uchodźstwie i z dnia na dzień nasi oficerowie zostali na lodzie, niepotrzebni nikomu. Wielu z nich nie wróciło do Polski. Co istotne, do końca swoich dni utrzymywali między sobą kontakt. I zawsze 8 grudnia , w "dniu święta naszej braci morskiej" wysyłali sobie życzenia. Trzeba też dodać, że niektórzy z kraju w 1939 roku nie wyjechali. Część absolwentów walczyła w obronie Wybrzeża. Ginęli, trafiali do obozów jenieckich, walczyli w partyzantce, Powstaniu Warszawskim. Długo by opowiadać, tyle jest różnych losów.

Kończy się wojna, część marynarzy wraca z Zachodu, inni przyjeżdżają z głębi kraju do Gdyni. Wracają na statki?
Kiedy kpt. ż.w. Bolesław Mikszta przyprowadził do Polski pierwszy statek, Kraków , przyjmowano go z fanfarami. Krótko po tym zaczęło się robić groźnie. Powstawały specjalne komisje, które weryfikowały sanacyjnych kapitanów. Nie można ich było od razu wyrzucić, bo trudno było zrobić kapitana statku z awansu społecznego. Wprawdzie zdarzyła się taka próba, ale eksperymentalny rejs zakończył się jeszcze na Zatoce Gdańskiej. Dotarłam do dokumentów, w których pisano, że coś trzeba będzie zrobić z Meissnerem i innymi, ale na razie należy odczekać. Ale i tak kogo można było, zdejmowano z pływania Nawet niektórzy nowi absolwenci PSM na wstępie dostawali zakaz pływania. Pozostałym wprowadzano na statki tzw. zastępcę kapitana ds. kulturalnych.

 

Tadeusz Dębicki
Jakie były jego zadania?
Był to zwykły ubek, który wszystkich szpiegował i miał dużo do powiedzenia. Inna ciekawa rzecz - w 1949 r. dyrektorem Szkoły Morskiej zrobiono eksperymentalnie Józefa Bogdańskiego, absolwenta kilku klas szkoły powszechnej oraz szkoły partyjnej. Równocześnie Bogdański został zastępcą kapitana na Batorym. Był to jednak straszny pijak i szybko udało się go usunąć. Podsunięto mu na statku większą ilość alkoholu. Skompromitował się przy pasażerach, oddając – jak wieść gminna niesie – w obecności dam mocz w salonie.

Wyleciał z hukiem?
Przesunięto go na inne, odpowiedzialne stanowisko. Został dyrektorem Domu Książki.

Też kulturalnie. Czy za PRL-u zmienił się obraz polskiego marynarza?
Po wojnie na statkach marynarze dostawali mizerny dodatek dewizowy i przy ogromnym przeliczniku czarnego rynku system wręcz zmuszał rodziny marynarskie do dorabiania. Powstała grupa "marynarzowych", które w latach 50. XX oficjalnie np. kupowały w "Baltonie" za bony marynarskie pieprz i sprzedawały go do "Delikatesów". Ówczesne gazety o tym pisały. Było to niby nielegalne, ale legalne. PRL uczył żony marynarzy handlu.

Nadal jednak Gdynia, dzięki osiedlonym tu marynarzom, pozostawała miastem otwartym na świat. I chyba bardziej odpornym na powojenną propagandę.
Nic dziwnego. Marynarze widzieli więcej i nie można było im wcisnąć kitu. Znali języki obce, przywozili do kraju zagraniczną prasę - od paryskiej "Kultury" po "Playboya". Poniekąd i stąd ta otwartość.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
ReklamaPomorskie dla Ciebie - czytaj pomorskie EU
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka