Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Teraz trudno o wiekowych aktorów w teatrze. I polska scena zaczyna odczuwać ich brak

Moja „Sonata widm” sprzed 40 lat to poczet umarłych aktorów – mówi Krzysztof Babicki, reżyser, dyrektor Teatru Miejskiego im. W. Gombrowicza w Gdyni.
„Pułapka”, reż. Krzysztof Babicki, 1984 r.
"Pułapka", reż. Krzysztof Babicki, Teatr Wybrzeże 1984 (fot. Tadeusz Link/MNG)

Pozwoli pan, że na początek przytoczę anegdotę, jaką opowiadała mi o panu aktorka Lucyna Legut.

– Krzysztof Babicki był świetnym reżyserem. Najbardziej lubił duże sztuki, z ogromną obsadą, co, niestety, powoduje częste „trzęsienia ziemi” w teatrze, bo przecież w takiej sztuce kobyle nie może wszystko iść gładko, w każdym razie na próbach. A Babicki był nerwusem. Odbywały się końcowe próby do „Troilusa i Kresydy”. W klubie teatralnym czekaliśmy w kostiumach na swoje wejścia. Nagle wszystkich wezwano na scenę. Reżyser szalał, bo premierę mieliśmy na karku, a tu ciągle wszystko było nie tak, jak on sobie wymarzył. A to muzyka szła za głośno albo za szybko, to znów elektryk spóźnił się o sekundę ze światłem, Staszek Michalski za późno oparł głowę na poręczy krzesła, a Nowacki za wcześnie zadął w trąbę. Scenograf Ania Rachel ukradkiem opuściła miejsce na widowni i uciekła za kulisy, wiadomo,  jeżeli Babicki nie będzie miał już komu przegryźć gardła, zabierze się za scenografa – wspominała Lucyna Legut.

– I kiedy weszła przepiękna Dorota Kolak, w karminowej sukni, z przeźroczystym pojemnikiem, w którym miał być żywy wąż, okazało się, że węża nie ma. Zaskroniec dostał bowiem zapalenia płuc i do dyspozycji był tylko boa dusiciel, który w żadnym wypadku nie zmieściłby się w pojemniku. Reżyser wezwał panią scenograf.

– Aniu! – krzyczał. – Nic mnie nie obchodzi, czy wąż jest na łożu śmierci, czy nie! Wąż musi być i koniec!

PRZECZYTAJ TEŻ: Teatr w teatrze. Kopniak od Szekspira

Podczas gdy w reżyserze gasło życie, aktorzy urządzali sobie kpiny. Ktoś pytał:

– Czy ten wąż należy do Związku Artystów Scen Polskich? Bo jeżeli nie, to proszę nie umieszczać mojego nazwiska na afiszu! Nie będę grał z amatorem!  

(śmiech) Skończyło się tym, że dusiciela wnosił na scenę aktor Maciej Szemiel. Nawet się z nim zaprzyjaźnił! Wąż, o ile mi wiadomo, do ZASP-u nie należał, ale w Teatrze Wybrzeże miał swoją garderobę... To był mój pierwszy spektakl szekspirowski. Może stąd ta nerwowość. Po tylu latach pracuję dużo spokojniej. Zdaję sobie sprawę, że nadmierne emocje przedpremierowe są szkodliwe dla zdrowia. Szalenie nas eksploatują, a nic nie dają.

Pana pierwszy spektakl w Teatrze Wybrzeże, równo 40 lat temu, to nagradzana „Sonata widm” Strindberga.

Aż trudno uwierzyć, ale byłem wtedy jeszcze studentem reżyserii w krakowskiej szkole teatralnej. Zaproponowano mi realizację tego dzieła i wspaniałych aktorów: Halinę Słojewską, Joannę Bogacką, Florek Staniewski z Ryszardem Jaśniewiczem odstawili tam duet z piekła rodem, który demoniczność tej sonaty podkreślił.

Dlaczego zatem na jubileusz wrócił pan do swej nieco późniejszej, choć nie mniej słynnej, „Pułapki” Różewicza?

Bo to tekst magiczny, do którego lubię wracać. W gdyńskim Teatrze Miejskim mam możliwość świetnej obsady. A to aktorzy sprawiają, że się wybiera taki, a nie inny spektakl. W „Sonacie widm” miałem na przykład, co było istotne dla inscenizacji, znakomitych starszych aktorów, i to w świetnej formie: Leszka Grzmocińskiego i Staszka Dąbrowskiego. To dawało możliwość zabawy pokoleniami na scenie.

„Sonata widm”, 1982 r.

Teraz trudno o tak wiekowych aktorów w teatrze. I polska scena coraz bardziej zaczyna odczuwać ten brak. Kiedyś to było naturalne, że tacy aktorzy byli w zespole. Nie wiem, co się stało? Czy zbyt łatwo pozwalamy odchodzić im na emerytury? A może oni sami już mają dosyć teatru?

Pytanie, dlaczego nie chcą już grać?

Niestety, wielu z nich odchodzi nie tylko z teatru, ale i z tego świata. Moja „Sonata widm” to poczet umarłych aktorów. Starzy aktorzy… Można oczywiście młodego aktora obsadzić w roli starego. Da się to zrobić, jak wszystko w teatrze. Można zagrać starość, ale są takie sztuki, gdzie ciężar wieku widocznie się na scenie pojawia i tworzy bezcenną wartość. Były, oczywiście, eksperymenty, gdy starego Króla Leara grał młodzieniec, wszystko można w teatrze, tylko zawsze pytam: Po co?

Ponoć przed realizacją „Pułapki” w 1984 roku był pan na dywaniku u Tadeusza Różewicza.

Marian Kołodziej, autor scenografii zasugerował:

„Chyba musi pan się z Różewiczem spotkać, bo on nieufnie patrzy na młodych reżyserów, którzy zabierają się za jego najnowszą sztukę”.

A ja byłem wtedy ledwie rok po studiach. No więc pojechałem do Mistrza. Żona poety zrobiła herbatę, było bardzo miło. I nagle on pyta mnie:

A dlaczego pan nie chce „Kartoteki” zrobić, tylko na „Pułapkę” się pan porywa?

PRZECZYTAJ TEŻ: Gdańsk pożegnał legendę teatru Halinę Winiarską-Kiszkis

Miotałem się dość pokrętnie. Ale nie odpuścił, prosił, bym mu wytłumaczył, jak chcę to zrealizować, skoro się już uparłem. Ostatecznie zgodził się, potem widział ten spektakl na Festiwalu Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. I nawet bardzo miło mi podziękował. „Pułapkę” graliśmy ponad sto razy.

Jaka  będzie pana „Pułapka” w Teatrze Miejskim w Gdyni?

Tę pierwszą, w Teatrze Wybrzeże, robiliśmy tuż po stanie wojennym, spektakl, oczywiście, jakoś się do tego czasu odnosił. To przeczucie nadchodzącej zagłady, którą Kafka wpisał w swoje dzieło i którą Różewicz genialnie zamknął w dramacie, to była i jest, w pewnym sensie, opowieść o nas, o nas żyjących w świecie przemocy, z którą nie bardzo potrafimy sobie poradzić. Jak bardzo pasują do tego, co obecnie przeżywamy, choćby końcowe słowa Ojca z tego dramatu:

„Zróbcie sobie schron, bo oni idą po nas”…

W Roku Romantyzmu Polskiego mógł pan też wrócić do swego „Kordiana” z 1982 roku.

Spektakl wystawiony, notabene, w stanie wojennym trwał 4 godziny! Jeszcze wtedy nie bardzo umiałem korzystać z ołówka reżyserskiego, teraz wiem, że to, co Norwid napisał:

„Nie opowiadaj, jeno powiedz”,

ma sens także w teatrze. To była moja pierwsza reżyseria na dużej scenie. Znów otrzymałem ogromny kredyt zaufania, tak od dyrektora teatru, jak i aktorów. W obsadzie prawie cały zespół Wybrzeża! Pamiętam spotkania w sali prób. Trzydziestu aktorów i wszyscy palą papierosy... Czułem się kompletnie uwędzony i już tylko marzyłem, by wyjść na scenę.

Kordiana grał absolwent gdańskiego Studium Teatralnego Wojciech Osełko. Pisano o nim, że był „drobny i jasny”, a gdy mówił monolog na Mont Blanc, wyglądał, jakby miał 15 lat! Słuch po nim zaginął...

Podejrzewam, że odszedł z zawodu, bo przecież słyszelibyśmy coś o nim. Był wtedy bardzo młody, kruchy, miał w sobie ten, jak pisze Słowacki, „jaskółczy niepokój”. Kojarzył mi się z legendą tragicznie zmarłego w wieku 25 lat Andrzeja Nardellego, który zagrał Kordiana u Hanuszkiewicza. Wojtek Osełko dość szybko odszedł z Wybrzeża, a zbierał dobre recenzje. W prestiżowym piśmie „Teatr” miał wtedy okładkę z wielkim zdjęciem. To było coś!

„Kordian”, 1982 r., reż. Krzysztof Babicki, Henryk Bista, Wojciech Osełko
„Kordian”, 1982 r., reż. Krzysztof Babicki, Henryk Bista, Wojciech Osełko (fot. Tadeusz Link/MNG)

Pan od początku miał szczęście do aktorów. Przychodzi student i dostaje wszystko.

Niektórzy znali mnie, bo prowadziłem popularny w Trójmieście studencki Teatr Jedynka. Ekipa, która pracowała w „Sonacie widm”, też nie mówiła o mnie najgorzej, bo już po premierze pojawiła się kolejna propozycja reżyserowania, mało tego – dostałem etat! A ja przecież studiowałem jeszcze! Na dodatek „Sonata” pojechała na prestiżowy festiwal do Torunia, gdzie przyznano mi nagrodę za reżyserię. Dobrze, że mi się wtedy w głowie nie przewróciło, zwłaszcza że – jakby tego było mało – dostałem jeszcze propozycję współpracy w Teatrze Starym w Krakowie, a za chwilę Nagrodę im. Swinarskiego, której byłem najmłodszym laureatem… Ten czas, 1982-84, to były złote lata.

Aktorzy lubili z panem pracować.

Wiele o nich wiedziałem, szanowałem to, co robili, starałem się oglądać wszystkie spektakle. Ja się właściwie wychowałem w teatrze, mój ojciec był lekarzem, mama polonistką, chodziłem z nimi na wszystkie przedstawienia. W szkole teatralnej na reżyserii musieliśmy statystować w spektaklach, co też było świetnym doświadczeniem, bo poznawało się specyfikę pracy z aktorem. Z tamtych czasów wyniosłem przeświadczenie, że dwie rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie teatru, to dobra literatura i aktor, z tych dwóch najważniejszy jest aktor. Wszystko musi mu w teatrze służyć. Pamiętam, kiedy miałem 13 lat, rodzice zabrali mnie do Wybrzeża na „Ulissesa” Joyce’a. Po pierwsze, cud, że mnie wpuszczono, bo to był spektakl dla dorosłych. Druga sprawa to, że trójka realizatorów „Ulissesa” stała się później znacząca dla tego, co w teatrze robiłem. Reżyser Zygmunt Hübner był w szkole teatralnej moim profesorem, to samo Stanisław Igar, który prowadził przedmiot „Praca z aktorem”. A Halina Winiarska, genialna Molly w tym przedstawieniu, zagrała w moim „Kordianie” Czarownicę, a potem – też u mnie – wiele innych ról, m. in. Raniewską w „Wiśniowym sadzie”. Aktorka, na której rolach wychowywałem się, gra w moim przedstawieniu i proponuje mi przejście na ty, a od „Ulissesa”, kiedy zachwyciłem się jej kreacją, minęła ledwo dekada! Dar od losu. Zresztą, klamra pięknie się zamknęła, bo ostatnią rolę w Teatrze Wybrzeże zagrała właśnie w moim przedstawieniu, w „Kopenhadze”, w 2001 roku.

PRZECZYTAJ TEŻ: W Gdańskim Teatrze Szekspirowskim otwarto Bibliotekę Profesora Jerzego Limona

Czegoś nie udało się panu zrealizować?

Nie jedno by się pewnie znalazło… Ale nie mogę nie wspomnieć o czymś z innej beczki, od lat jestem członkiem Polskiego Związku Alpinizmu i zdobyłem wszystkie szczyty tatrzańskie. Jednak w Himalaje nie udało mi się wyjechać i tego marzenia na pewno już nie zrealizuję. I lata, i kondycja nie ta…

Ale dzięki „Kordianowi” był pan na Mont Blanc.

Mój ojciec był załamany, że wybrałem reżyserię, chciał, bym został lekarzem. Tłumaczył, że powinienem mieć jakiś przyzwoity zawód, bo taki Czechow czy Schiller byli lekarzami, co nie przeszkadzało im zajmować się teatrem. I gdy teraz, przygotowując „Pułapkę”, słucham rozmów bohaterów sztuki: Franza Kafki i jego Ojca, to jakbym moich z ojcem rozmów słuchał. Czasem, gdy jestem wściekły na teatr, myślę, że mój ojciec miał rację... Bo, będąc reżyserem, co chwilę trzeba udowadniać, że człowiek jeszcze się nie skończył, że jeszcze ma siłę przekonać aktorów do swojej wizji, a publiczność, by przyszła do teatru...

To najgorsze?

Najgorsze, gdy w teatrze nie ma myślenia, a jest hucpa, gdy jest pomysł na siebie w teatrze, a nie ma pomysłu na teatr.

„Trojlus i Kressyda”, 1990 r., reż. Krzysztof Babicki, Joanna Kreft-Baka, Krzysztof Matuszewski
„Trojlus i Kressyda”, 1990 r., reż. Krzysztof Babicki, Joanna Kreft-Baka, Krzysztof Matuszewski (fot. Małgorzata Fogiel)

Premiera „Pułapki” w reż. Krzysztofa Babickiego 7 maja w Teatrze  Miejskim  im. W. Gombrowicza w Gdyni.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama