Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Grudzień ‘70. Lista rannych pacjentów skropiona łzami lekarza

Pamięć po ponad 50 latach o dramacie Grudnia 1970 roku zanika w ludzkich opowieściach, pozostając jednie na stronach opracowań historycznych. Dane mówią o 41 zabitych, o ponad tysiącu rannych i trzech tysiącach zatrzymanych ludzi, którzy między 14 a 17 grudnia na ulicach Gdańska, Gdyni, Elbląga i Szczecina protestowali przeciw drastycznym podwyżkom żywności, a tak naprawdę w obronie własnej godności. I o drugiej stronie – tysiącach milicjantów, żołnierzy, z których część biła protestujących, strzelała do nich. Była jeszcze trzecia grupa – ci, którzy ratowali wszystkich poszkodowanych, bez względu na to, po której stronie stali. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy, kierowcy karetek.
Lista rannych pacjentów skropiona łzami lekarza

Dr Andrzej Kolejewski, gdyński  chirurg do dziś przechowuje kartkę ręcznie spisaną przez dr Marię Zajkowską-Rozmarynowską. Kartka zawiera listę rannych, przywiezionych w czwartek, 17 grudnia 1970 roku do Szpitala Morskiego w Gdyni. – W połowie zapis staje się mniej czytelny, zamazany – mówi dr Kolejewski. – Spytałem panią doktor, co się stało. Powiedziała, że to jej łzy. Spisując wiek i obrażenia kolejnych młodych ludzi, nie mogła powstrzymać się od płaczu.

Prof. dr n. med. Barbara Kamińska, pediatra nie może zapomnieć mężczyzny o  zmasakrowanej twarzy, który pytał, czy jeszcze zobaczy córeczkę. Była młodą lekarką na swoim pierwszym w życiu dyżurze.

Profesor Barbara Kamińska – mój pierwszy dyżur

Czy pani wie, że to był pierwszy w moim życiu dyżur? Studia medyczne skończyłam w 1970 r. i w październiku podjęłam pracę w Klinice Pediatrii ówczesnej Akademii Medycznej w Gdańsku. We wtorek, 15 grudnia, zgłosiłam się na dyżur w szpitalu. W Gdańsku rozpoczęły się starcia uliczne i nas wszystkich młodych dyżurnych oddelegowano na chirurgię ogólną, której szefem był późniejszy profesor Jerzy Dybicki.

Nagle zaczęli zwozić nam rannych w różnym stanie. Niektórzy byli postrzeleni, inni pobici.

Czasem mogliśmy rozróżnić, który z naszych pacjentów jest milicjantem, a który stoczniowcem. Jednak, już przed położeniem na salę, i tak wszystkich przebieraliśmy. Profesor nam powiedział:

– Pilnujcie, by  się nie zorientowali, że obok stoczniowca leży milicjant.

Był wcześniej taki przypadek. Mimo ran, rzucili się na siebie ludzie walczący po obu stronach barykady. Jeszcze na sali musiano ich rozdzielać.

Biegałam między salami. Jęki, krew, widok przykrytego prześcieradłem ciała na sali wypełnionej rannymi. Zajętych było kilkadziesiąt łóżek. Równocześnie na okrągło działało ambulatorium, gdzie opatrywano ludzi, którzy nie potrzebowali hospitalizacji. Wiedzieliśmy jednak, że wypuszczenie ich ze szpitala może być obarczone ogromnym ryzykiem – stoczniowcy mogli ponownie wpaść w ręce milicjantów.

Później dowiedziałam się, że Służba Bezpieczeństwa podstawiła pod Akademię Medyczną autobusy, które miały zabierać lżej rannych. Dyrektor oświadczył, że takich w szpitalu nie ma, a potem po cichu nocą wypisywano ze szpitala tych, którzy mogli chodzić. Dla nas, młodych ludzi, polityka była z boku. Liczyła się misja. Do szpitala zgłaszali się kolejni młodzi lekarze, którzy nie mieli tego dnia dyżuru. Przychodzili studenci medycyny. To była dla naszego pokolenia szkoła.

Dr Andrzej Kolejewski –  nikt jeszcze o to nie pytał

W grudniu 1970 r. nie było mnie w Gdyni. Pracowałem jako lekarz w Międzyzdrojach. Kiedy dowiedziałem się o strzelaniu do robotników w mieście, w którym jeszcze przed wojną się urodziłem, byłem wstrząśnięty.

Niewiele później podjąłem pracę w Szpitalu Morskim im. PCK w Gdyni. W gdyńskich szpitalach pracowali jeszcze wszyscy ci lekarze, którzy w grudniu ratowali ludzi: dr Zygmunt Kasztelan, dr Roman Okoniewski, dr Marian Teleszyński, dr Maciej Okonek i wielu, wielu innych. Zaczęli opowiadać. Dr Jan Nowoczyn przyznawał, że wielu pacjentów było już nie do uratowania. Dr Kasztelan wspominał, jak  17 grudnia w szpitalu było tylu rannych, że nie wiedział, kogo ma zacząć najpierw operować. Mówił też o 17-letnim synu współpracującej z nim pielęgniarki, Wiesławie Kasprzyckim, torturowanym przez milicję, przywiezionym z obrażeniami kręgosłupa, nerek, urazem głowy, wstrząśnieniem mózgu. Wieśka uratował dr Adam Kunert. Jako lekarz wojskowy został wpuszczony do prezydium, gdzie katowano zatrzymanych. Wezwał karetkę, za którą w pościg ruszył wóz milicyjny. Pod Szpitalem Miejskim karetkę otoczyli ludzie w białych fartuchach, nie dopuścili do odbicia chłopaka.

Z kolei o Zbyszku Wycichowskim, którego mama pracowała w Szpitalu Morskim, opowiedział mi dr Maciej Okonek. Chłopak miał ranę postrzałową  klatki piersiowej. Kula rozerwała mu prawy przedsionek serca. Ratującym zabiegiem było natychmiastowe otwarcie klatki piersiowej i zatrzymanie krwawienia. Tak pocerowane serce przestało krwawić i chłopak przeżył zabieg. Niestety, Zbyszek Wycichowski zmarł 11 stycznia 1971 r. Miał tylko 19 lat.

Po nitce do kłębka docierałem do kolejnych świadków grudnia. Zapisywałem ich relacje. Słyszałem od wielu – nikt jeszcze mnie o to nie pytał. Poznałem też Adama Gotnera, który dostał pod stocznią sześć kul. Operowali go dr Teleszyński i Okoniewski. Bywałem u Gotnera w domu na Obłużu, pokazał mi dokumentację leczenia szpitalnego.

Wiele ważnych informacji mieli pracownicy gdyńskiego pogotowia ratunkowego. Dyspozytor, który odebrał pierwszy telefon o rannych przy przystanku Gdynia Stocznia, lekarze, kierowcy. Wszystko zapisywałem. Pyta pani, czy czułem się kronikarzem Grudnia? Jedynym na pewno nie, inni przede mną podjęli się tego zadania. Ale na pewno jako pierwszy zanotowałem wspomnienia wielu pracowników szpitali i pogotowia w Gdyni.

dr Andrzej Kolejewski

Prof. Barbara Kamińska –  rozbrajaliśmy wszystkich rannych

Zapamiętałam jednego pacjenta. Był to młody człowiek z poważnymi ranami twarzy. Przechodziłam koło jego łóżka, chwycił mnie za rękę.

– Proszę pani, czy ja będę żył? – spytał. – Bo ja mam w domu małą córeczkę.

I zaczął płakać.

Nie wiedziałam, czy przeżyje. Widziałam tylko jego zmasakrowaną twarz. Był bardzo pobity, miał łzy w oczach. Zastanawiałam się, jak mam postąpić?

Trzymając go za rękę, zaczęłam szybko mówić:

– Ależ po to pan tu jest, żebyśmy panu pomogli! Musimy was wyleczyć i wyleczymy! Na pewno pójdzie pan do swojej córki do domu!

Nic nie odpowiedział. Zostawiło to we mnie głębokie piętno. Zrozumiałam w tamtej chwili, co mnie jeszcze czeka w zawodzie. I do dziś zastanawiam się, czy ten młody chłopak zobaczył jeszcze córeczkę.

Całą noc biegaliśmy wokół pacjentów. Nagle profesor Dybicki przyszedł i pokazał nam kulę, którą wyjął z tkanki płucnej. To ta sama kula, którą przez lata profesor przechowywał  w swoim domu, po jego śmierci trafiła do Europejskiego Centrum Solidarności.

W gabinecie profesora był cały arsenał broni. Najważniejszą rzeczą było rozbrojenie na wejściu do szpitala wszystkich rannych. Głównie milicjantów, bo stoczniowcy mieli przy sobie najwyżej jakieś kije.

Nie zastanawialiśmy się, czy pomagamy jakiemuś biednemu stoczniowcowi, czy milicjantowi, który wcześniej do niego strzelał. To nie była nasza rola. Byliśmy lekarzami, których zadaniem jest pomoc każdemu potrzebującemu człowiekowi. To była dla nas niezwykła szkoła.

Dr Andrzej Kolejewski – ktoś położył rękę na aktach

Od dr. Nowoczyna dostałem kontakt do dwóch lekarek, które opowiadały, jak odsyłały rannych milicjantów do innego oddziału szpitala w Redłowie albo wręcz do szpitala Marynarki Wojennej. Chodziło o to, by nie łączyć ich z rannymi i pobitymi ludźmi.

Docierałem do kolejnych świadków. Jednym z nich była Maria Zajkowska-Rozmarynowska ze Szpitala Morskiego w Gdyni, lekarka, która w tamten czwartek, 17 grudnia była na dyżurze z dr. Nowoczynem. Ręcznie robiła wykaz rannych znajdujących się tego dnia w szpitalu. Wśród nich 13-, 14-, 16-letnich chłopców. Potem lista została przepisana na maszynie, a lekarka zapisaną ręcznie kartkę schowała na lata w prywatnym sejfie.

Kiedy oddawała mi kartkę, głos jej drżał. Spytałem, dlaczego część nazwisk jest rozmazana. Przyznała, że to jej łzy. Pisząc o  rannych w głowę, brzuch, nogę, plecy młodych ludziach na krawędzi życia i śmierci, nie mogła powstrzymać się od płaczu.

Do dziś zachowałem tę kartkę w moim archiwum.

Przyznam jednak, że większość moich rozmówców starała się z dystansem podchodzić do tamtych wydarzeń. Mówili o tragedii rzeczowo, ale bez komentarzy.

Odrębnym problemem było dotarcie do dokumentów medycznych.  Z pogotowia nie można było nic wyciągnąć, bo ktoś położył rękę na aktach z grudnia. Zgłosiła się do mnie red. Wiesława Kwiatkowska, nieżyjąca już kronikarka gdyńskiego Grudnia ‘70, która prosiła, bym w szpitalach znalazł jakąś dokumentację. Niestety, był z tym kłopot. W tamtych czasach nie prowadzono badań archiwalnych dokumentów szpitalnych, raczej likwidowano wszelkie ślady. Aczkolwiek świadków owej likwidacji brak.

Zostało więc to, co ludzie zachowali w domach. I to, co zachowali w pamięci.

Prof. Barbara Kamińska –  byliśmy dumni

Podczas tego pierwszego dyżuru w moim życiu zachłysnęłam się niezwykłą solidarnością i cichą współpracą całego personelu, nie tylko lekarskiego. Nikt nie narzekał, że jest już kolejną godzinę na nogach, wszyscy rozumieli się niemalże bez słów. Nikt nikogo nie napominał, nie dyrygował: „idź”, „zrób”, nie było istotne, czy basen poda pielęgniarka, salowa, czy lekarz. Do takiego rytmu pracy dostosowali się także młodzi lekarze z mojego roku.

Potem byliśmy dumni, że mogliśmy coś takiego robić.

Punktem reanimacyjnym kierowała zmarła w tym roku profesor Janina Suchorzewska. Profesor Dybicki usłyszał od pacjentów, że milicja nie dopuszcza lekarzy do rannych w centrum Gdańska, postanowił więc zabrać prof. Suchorzewską i pojechać pod budynek KW PZPR. Wjechali w tłum i nagle agresja ludzi zwróciła się przeciw lekarzom. Protestujący myśleli, że karetka to jakaś przykrywka, że w środku są przebrani milicjanci, zaczęli więc nawoływać, by przewrócić karetkę. Wtedy profesor Dybicki stanął na stopniu, próbując wytłumaczyć, że przyjechali z pomocą. Na szczęście, ktoś go poznał, zawołał, że ten doktor operował jego matkę. Tłum odpuścił, karetka szczęśliwie wróciła do szpitala.

Ten dyżur trwał prawie dwa dni. Mieszkałam na ul. Wojska Polskiego, byłam już mężatką. Mąż, także lekarz, musiał zaopiekować się młodszą siostrą, która chodziła do gdańskiej „jedynki”. Pojechał do centrum, widział płonący Komitet Wojewódzki partii. Spotkaliśmy się wieczorem  następnego dnia w domu. Stanęłam przy oknie z moją mamą. Patrzyłyśmy na czołgi ciągnące w kierunku Gdyni.

Czy opowiadałam wówczas o dyżurze? Nie. Musiałam sama uporać się z traumą, nie chciałam nią obciążać mamy, która przeszła wojnę. Dopiero wiele lat później zaczęłam o nim mówić młodszemu pokoleniu – córce, zięciowi, przede wszystkim wnukom. Uznałam, że trzeba.

Nie poszło w niepamięć

Dziś już nie można mówić o braku dostępu do relacji pracowników służby zdrowia, którzy ratowali życie ofiar grudnia w Gdańsku i w Gdyni. Publikacje na temat Gdyni ukazały się  m.in. w „Gazecie Lekarskiej” oraz w trzech książkach dr. Andrzeja Kolejewskiego poświęconych historii Szpitala Miejskiego, szpitala w Redłowie i pogotowia gdyńskiego. W 2009 roku powstał film dokumentalny Ewy Żmigrodzkiej „To nie na darmo”, w którym o wydarzeniach grudniowych mówią nie tylko ranni, ale i ci, którzy nieśli im pomoc – lekarze, pielęgniarki, kierowcy karetek.

Autorzy filmu piszą:

„Dr Andrzej Kolejewski oddał nieocenioną pomoc przy realizacji Tryptyku o Grudniu ‘70, dzięki niemu autorzy filmów uzyskali wiedzę o przebiegu zajść z perspektywy lekarzy i pielęgniarek niosących ratunek rannym, o atmosferze jaka panowała w tamtych dniach. Przede wszystkim, prócz wiedzy, jaką podzielił się z nami o przebiegu wydarzeń, dał nam kontakty do personelu medycznego niosącego wtedy pomoc. Dzięki jego poleceniu odważyli się oni po raz pierwszy opowiedzieć o tych traumatycznych dla nich wydarzeniach”.

– Nie zrobiłem niczego szczególnego. Zależało mi jedynie, by nic nie poszło w niepamięć – mówi gdyński lekarz.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama