Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Prawda o Sadowym i smoleński mit. Film o Annie Walentynowicz

Czasem mniej znaczy więcej. Tę uwagę można odnieść do filmu „Anna Walentynowicz. Skąd przychodzimy, Kim jesteśmy, Dokąd zmierzamy”, w którym autorzy starali się pomieścić zdecydowanie zbyt dużo wątków.
Piotr i Janusz Walentynowiczowie. Kadr z filmu „Anna Walentynowicz. Skąd przychodzimy, Kim jesteśmy, Dokąd zmierzamy”

Fot. Materiały prasowe, Dr Watkins

Blisko dwugodzinny dokumentalny film w reżyserii Jerzego Zalewskiego i Krzysztofa Wojciechowskiego miał swoją gdańską premierę w Muzeum II Wojny Światowej w czwartek 17 lutego. Trzyczłonowy tytuł wskazuje, że mamy do czynienia z tryptykiem. Pierwsza płaszczyzna (Skąd przychodzimy?) to podróż syna Anny Walentynowicz, Janusza i wnuka, Piotra na Ukrainę, do rodzinnej wsi Anny i spotkanie z krewniakami, o istnieniu których mieli tylko mgliste pojęcie. Druga (Kim jesteśmy?) to wybór wypowiedzi Anny Walentynowicz z lat 90. i 2000., głównie atakujących Lecha Wałęsę, a także pookrągłostołowy porządek w Polsce. I wreszcie trzeci wątek (Dokąd zmierzamy?) – ekshumacja, powtórny pochówek i próba wyjaśnienia, co stało się z ciałem Anny Walentynowicz.

Te trzy opowieści zostały ze sobą przemieszane, co wprowadza pewien chaos, mimo napisów określających miejsce i czas akcji. To pierwszy mankament filmu. Jego drugą, poważniejszą wadą jest nierówna jakość materiału filmowego. Sceny z Ukrainy, kręcone w czerni i bieli są wręcz magiczne. Anna Walentynowicz kontakt z siostrami i braćmi nawiązała w późnych latach 90. i od tej pory jeździła do nich niemal co roku – ale sama. Konfrontacja z tym aspektem jej życia, którym się nie chwaliła przed światem, wywołuje wyraźną konfuzję, zwłaszcza u Janusza Walentynowicza. Szczególnie przejmująca jest scena, kiedy pyta krewnych matki: dlaczego mówicie, że ona jest Ukrainką, skoro tu przed wojną była Polska? I powtarza to kilka razy, niepomny, że jego słowa docierają do ciotek, wujów i kuzynów za pośrednictwem tłumacza, bo oni po prostu są Ukraińcami i nie mówią po polsku.

Jest i niemy szok Walentynowiczów, kiedy jeden z kuzynów, nieświadom zapewne jakie konotacje w historycznej pamięci Polaków ma nazwa UPA, chwali się, że była to najlepsza i najdzielniejsza organizacja zbrojna, najdłużej opierająca się sowietom.

Bieda i zapóźnienie cywilizacyjne wsi Sadowe i jej mieszkańców współgrają z mistycznym wręcz wymiarem tego miejsca. Porządek przestrzeni wyznaczają tu wspomnienia po ściętych dawno drzewach: lipie i wierzbie, tak wielkiej, że czterech chłopa ledwo mogło ją objąć wokół pnia. To między nimi stał, także już dziś nieistniejący dom, w którym urodziła się Anna. To tych drzew szukała w krajobrazie pamięci, kiedy przyjechała tam po raz pierwszy po ponad pięćdziesięcioletniej rozłące. Pojawiają się opowieści o królewskim pochodzeniu rodu Lubczyków (rodowe nazwisko Anny Walentynowicz) od ruskich władców Rurykowiczów i – poprzez nieślubną córkę Zygmunta Starego – Jagiellonów. Hipotezy o reinkarnacji w osobie Anny pewnego przodka, który przed wiekami stanął na czele lokalnej rabacji. Ale jest i niemy szok Walentynowiczów, kiedy jeden z kuzynów, nieświadom zapewne jakie konotacje w historycznej pamięci Polaków ma nazwa UPA, chwali się, że była to najlepsza i najdzielniejsza organizacja zbrojna, najdłużej opierająca się Sowietom.

Na tym tle dwa pozostałe wątki wypadają dużo słabiej.

Przypomnijmy, że w 2012 roku na wniosek Janusza Walentynowicza doszło do ekshumacji ciała jego matki. Okazało się wtedy, że w jej grobie było ciało innej ofiary katastrofy Smoleńskiej, Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Jednocześnie stwierdzono, że ciało w grobie Walewskiej-Przyjałkowskiej na Powązkach, to Anna Walentynowicz. Wtedy to powtórnie pochowano ją w rodzinnym grobie w Gdańsku. Mimo, że tej drugiej identyfikacji dokonano m.in. na podstawie badań DNA, Janusz Walentynowicz nadal uważa, że to nie jest jego matka. Niestety, autorzy filmu nie próbują rzetelnie wyjaśnić wątpliwości wokół tej sprawy, skupiając się na emocjach syna i wnuka, obwiniających o złą wolę polityków rządzącej wówczas PO i szefa Prokuratury Generalnej. Ta uznała bowiem, że wina za całe zamieszanie spoczywa na rodzinie, która błędnie zidentyfikowała ciała swoich bliskich.       

Zamiast przedstawiania i ważenia racji, mamy więc odwoływanie się do poczucia krzywdy i zawieszonych w powietrzu sugestii, że za tym wszystkim musi się kryć jakiś spisek. W efekcie film skierowany jest do „wtajemniczonych”, którzy dopowiedzą sobie całą resztę, wedle sprawdzonych, acz niepotwierdzonych recept. Szkoda, bo wątek zamienionych ciał zasłużył na porządny reportaż śledczy. A zdjęcia z podróży obu Walentynowiczów na Wołyń, ewidentnie nie powinny być mieszane z innym materiałem filmowym.    

Anna Walentynowicz i Zbigniew Herbert, Poznań, czerwiec 1981. Fot. Stanisław Markowski

Po pokazie o opinię o filmie poprosiliśmy Marka Sterlingowa, współautora wydanej przed dwoma laty biografii Anny Walentynowicz pt. „Walentynowicz. Anna szuka raju”

Dariusz Szreter: Jakie są twoje pierwsze wrażenia?

Marek Sterlingow: Niestety, tego filmu nie da się oglądać. Tam są przemieszane trzy wątki: podróży syna i wnuka na Ukrainę, trochę niezborne opowieści i wspominki Anny Walentynowicz, przeplatane zdjęciami archiwalnymi z jej różnych spotkań oraz trzeci, najnudniejszy temat, który przytłoczył cały film, a więc ekshumacje i katastrofa smoleńska.

Ekshumacje i katastrofa smoleńska to akurat jest mocny temat!

Absolutnie, to jest bardzo mocny temat, tyle że został przedstawiony w sposób niezrozumiały. Jeżeli mamy film dokumentalny, to mamy jakąś historię, tajemnicę i próbujemy ją rozwikłać. Ja przez cały czas, oprócz siania wstrętu do niektórych osób np. pani Kopacz, Tuska, prokuratora Seremeta, nie widziałem merytorycznego roztrząsania tej historii. Pojawia się silna supozycja, że w Smoleńsku był zamach, a ekspertkami są… siostry Anny Walentynowicz, które twierdzą, że gdyby samolot spadł z 300 metrów, to ktoś powinien przeżyć

Kwestia zamachu to akurat był wątek poboczny.

Ale jednak się przewija i utwierdza widza w przekonaniu, że jest rzeczą oczywistą, że zamach był. Druga rzecz: całe to zamieszanie z zamianą ciał nie zostało w żaden sposób wytłumaczone. Kto jest temu winny? Mamy rok 2022, a oni puszczali zdjęcia z komisji sejmowej z 2014 roku. Ja się pytam: co zrobił Sejm, nad którym niepodzielną kontrolę ma PiS? Czy on rozwikłał coś, czego Platforma nie mogła rozwikłać?

To akurat wiemy od Janusza Walentynowicza: sytuacja przez ostatnie siedem lat nie uległa zmianie.

Ale w filmie tego nie ma… Ja ciągle nie widzę jakiejś sensownej opowieści na temat: kto i co zrobił. Jest to tak chaotycznie opowiedziane, że obawiam się, iż część widzów, mniej wprowadzonych w sprawę, nie zorientuje się, że Janusz Walentynowicz ciągle uważa, że w grobie na Srebrzysku nie leży jego matka. Narracyjnie ten wątek był bardzo słaby. Jak widziałem, że akcja wracała do tej kwestii, zgrzytały mi zęby. Równie mocno mi zgrzytały z powodu takiej wybiórczej prezentacji wspomnień Anny Walentynowicz, skoncentrowanych na tym, jak jest zły Lech Wałęsa.

Przy okazji oberwało się też Alojzemu Szablewskiemu.

Widocznie takie mieli zdjęcia. Szablewski nie był największym demonem dla Anny Walentynowicz i wspierających ją osób. Poza tym w normalnym filmie dokumentalnym ktoś wyjaśniłby, kim jest Alojzy Szablewski, co takiego zrobił, że bohaterka ma do niego pretensje.

Przejdźmy zatem do najmocniejszego wątku - podróży na Ukrainę.

Dla mnie jest on absolutnie cudowny: wyjazd dwóch potomków Anny Walentynowicz, którzy nie znali jej przeszłości, jej pochodzenia, a tym samym swojego, na Ukrainę. I tam dowiadują się, że są w części Ukraińcami. Widzimy ich zdziwione miny, ocieranie potu z czoła, ich płacz…

Mało tego, okazuje się, że są z królewskiego rodu. A nawet dwóch: Rurykowiczów i Jagiellonów.

To jest anegdota, w którą można wierzyć lub nie. Ale tam też dowiadują się, że brat Anny nie nazywał się Andrzej, jak im opowiadała, tylko Iwan. I że nie był w Armii Krajowej, tylko w UPA. Dla nich, powiązanych z prawicowym obozem politycznym, dowiedzieć się, że są pół-Ukraińcami, w dodatku skoligaconymi z żołnierzem UPA, to jest bardzo interesujące przeżycie. Jerzy Zalewski miał genialny materiał. Wystarczyło się na tym skupić, żeby porozmawiać o tożsamości, o narodowości. O tym, że ludzie odkrywając swoją tożsamość mogą się zdziwić. Że warto czasem coś przewartościować. Oni zresztą – syn i wnuk - bardzo ładnie do tego podeszli. Nie byli oburzeni, ale wzruszeni, zdziwieni. To jak Janusz Wojciechowski się rozpłakał na koniec… Myślę, że nie każdy zrozumiał, nad czym on płakał.

Nad czym?

Nad swoją nieumiejętnością zrozumienia tego, kim on jest. O co tu chodzi. Ten wątek warto było jeszcze z nimi dalej pociągnąć. Dlaczego Anna Walentynowicz nie czuła się komfortowo z opowiedzeniem pełnej prawdy na swój temat? Na to pytanie ten film w ogóle nie odpowiada, chyba że odpowiada na opak, pokazując nienawiść, hasła typu Polska dla Polaków…

Było inne: „Musimy się na nowo policzyć”.

My, czyli kto? Prawdziwi Polacy. Gdyby reżyser usunął wszystkie te groteskowe wątki i skupił się na ukraińskich korzeniach, to byłaby perełka. Ten film by wszystko zmiótł!

Państwo polskie wypłaciło rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej dużo pieniędzy w ramach odszkodowania. A jej rodzeństwo nie dostało nic. Zostali odesłani z kwitkiem.

Marek Sterlingow

Przy pisaniu książki o Annie Walentynowicz też byliście z Dorotą Karaś we wsi Sadowe i spotkaliście się z rodziną waszej bohaterki.

Tak, też z nimi rozmawialiśmy, ale to już nie była taka sama opowieść, jak w filmie. Bo tam jest jeszcze jeden wątek, przez nikogo nie poruszany. Państwo polskie wypłaciło rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej dużo pieniędzy w ramach odszkodowania. Bliskiej rodzinie, a więc współmałżonkom, albo dzieciom, albo  rodzeństwu. A jej rodzeństwo nie dostało żadnego odszkodowania, choć próbowali się o to ubiegać. Zostali jednak odesłani z kwitkiem. Potraktowano ich jak Dymitra Samozwańca [zbiegły mnich, który podawał się za cudownie ocalałego syna Iwana Groźnego i – z pomocą Polaków – na niespełna rok, objął rosyjski tron – red.]. I kiedy my tam przyjechaliśmy, byli już zgorzkniali. Oni tam żyją w biedzie i wcale nie oczekiwali po pół miliona na twarz. Dla nich nawet pięć tysięcy byłoby znaczącą kwotą, biorąc pod uwagę, że Polacy im „ukradli siostrę”.

I tak wracamy do okoliczności wywiezienia Anny do Polski.

To też mankament tego filmu. Jeżeli pokazujesz jakąś wersję wydarzeń, musisz skonfrontować to z drugą stroną. Żyją potomkowie rodziny Teleśnickich [u których służyła Anna, i którzy w 1943 zabrali ją ze sobą najpierw pod Warszawę, a potem do Gdańska, wmawiając jej, że cała jej rodzina zginęła – red.]. Oni nie spieszą się do rozmów, ale mają swoją wersję tej historii. Prawda, moim zdaniem, jest po środku. Anna nie była tylko ich niewolnicą. A wywożąc ją do Polski oni, być może, mieli wrażenie, że ją ratują.

Bo – jak to ujął któryś z ukraińskich z krewnych Anny Walentynowicz – „chłopcy trochę ich postraszyli”.

To „postraszenie” chłopców z UPA, to była rzeź wołyńska. Jestem jak najdalszy od tego by tym epatować, wzywać do rozliczeń, ale też nie wolno tego przemilczeć. Nawiasem mówiąc nasza książka o Annie Walentynowicz nie została przetłumaczona na ukraiński właśnie dlatego, że opisujemy tam rzeź wołyńską.

Kontakt Walentynowiczów z ukraińską rodziną Anny nie jest podtrzymywany.

Janusz nie umiał zaakceptować tej swojej drugiej tożsamości. Powiedział mi kiedyś, że nie chce tam jeździć, że on jest Polakiem i całe życie w tym żył. Wracając do filmu - mam dużą pretensję do Jerzego Zalewskiego, że nie poszedł od razu za swoim instynktem i nie zrobił fajnego, kameralnego, poetyckiego filmu. Bez kopania Wałęsy i szukania drugiego dna w katastrofie smoleńskiej.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama