Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Tak chciałbym, by wrócił jeden dzień z Sopotu, jedna rozmowa, jeden kawałek grany przez orkiestrę

O synowsko - ojcowskiej relacji z Jarosławem Iwaszkiewiczem i wakacjach, które spędzili w Sopocie w 1951 roku opowiada Wiesław Kępiński, autor książki „Upragniony syn Iwaszkiewiczów”.
Lato Jarosława Iwaszkiewicza, Sopot 1951
Jarosław Iwaszkiewicz z przybranym synem Wiesławem Kępińskim, plaża w Sopocie, 1951 (fot. archiwum Wiesława Kępińskiego | Fotonova)

 

Sopockie lato Jarosława Iwaszkiewicza. Pisarz odpoczywa w kurorcie między 20 sierpnia a 1 września 1951 roku. Robi szczegółowe notatki w kalendarzu. Pisze na przykład: „morze jak szampan”. Lubił szampana?

Zwłaszcza francuskiego, ale czy zamawiał w Sopocie? Nie pamiętam, byłem wpatrzony w baletnice z Poznania…

Co to za baletnice?

Przykleiły się do Jarosława, Gerda i Lucynka… Co za dziewczyny!

Też robił pan wtedy zapiski?

Nie miałem do tego głowy, za dużo wrażeń. Dzienniczek, o którym pani wspomniała na wstępie, przesłał mi Jarosław w liście, kilka dni po moim wyjeździe z Sopotu. Błagał, by go po przeczytaniu zniszczyć. Może bał się, że za bardzo się otworzył? Ale ja nie mogłem tego zrobić. Gromadzę do dziś wszystko, co było związane z Jarosławem, który wraz z żoną zaopiekował się mną, stworzył mi dom i zrobił ze mnie człowieka, gdy jako jedenastolatek straciłem rodziców podczas rzezi Woli.

Wtedy do Sopotu przyjechał pan po raz pierwszy.

Miałem 18 lat! Niebawem poszedłem do wojska, po wojsku ożeniłem się i moje życie potoczyło się z dala od domu na Stawisku. Ale zawsze tam wracałem, wracam i teraz, choć jest tam muzeum pisarza. To był, nie, to wciąż jest mój dom. Dał mi siłę na całe życie. Tu narodziłem się na nowo.

Iwaszkiewicz w Sopocie...

Sopot to było dlań mgnienie, chwilka, ale i rozterki duszy... Zresztą nie wnikałem w to. On po swojemu „cierpiał”, ja chciałem się wyszumieć. Jedno jest pewne, tak Sopot, jak i wszystko odczuwał w dwójnasób. Ta jego nadwrażliwość mnie chwilami przerażała. Nie był wierzący, do córki napisał kiedyś: „Po tamtej stronie niczego nie ma...”, ale duchowość jego była tak silna, że musiał dać jej upust w inny sposób. Stąd te melancholie... To zażywanie tabletek uspokajających, o czym zresztą wtedy nie wiedziałem. Ale mimo wszystko Jarosław potrafił żyć! Potrafił żyć i uszczęśliwiać innych. Wszystko co było związane z wielkim uczuciem, zwłaszcza nieszczęśliwym, ale prawdziwym i pięknym zawsze go bardzo wzruszało. To był wspaniały człowiek i żyć z nim na co dzień to był ogromny dar. Tolerancyjny, przychylny innym i kochający ludzi. Pomocny, życzliwy. Niezwyczajny.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: W koszach toczyło się sopockie życie intymne, drugie życie plaży

Co wtedy robił w kurorcie?

Był. Kochał być. Mawiał: „Życie! To lubię!”.

Zażywał słonecznych kąpieli?

Na pewno nie tak jak mój brat, który opalał się nawet pod pachami... (śmiech)

Czytał?

Dzielił przyjemności. Na przeżycia związane z literaturą przeznaczał osobny czas. Żona Jana Parandowskiego była zadziwiona: „Kiedy ty Jarosławciu piszesz, skoro ty ciągle czytasz? Ktoś ci pomaga w tym pisaniu?”. Jarosław na to, z właściwym sobie poczuciem humoru: „Owszem, Szymek (kierowca pisarza – red.) i Wiesio”... (śmiech) A najlepiej lamentowała nad widokiem Jarosława przy biurku, kucharka ze Stawiska: „Pan nic nie robi tylko siedzi i pisze”...

Iwaszkiewivcz w Sopocie
Jarosław Iwaszkiewicz w Sopocie, 1951 r. (fot. archiwum Wiesława Kępińskiego | Fotonova)  

Zajrzyjmy do sopockich notatek Iwaszkiewicza: „20 sierpnia: Pogoda. Spacer z Sieriożą nad morze. Wieczór przy oknie”.

Tamten wieczór… Paliłem papierosy, Jarosław też palił. Zawsze delektując się, jakby to było dlań doznanie metafizyczne. Dopiero na stare lata odzwyczaił się na dobre. Ja – nie... (śmiech). Rozmawialiśmy wtedy o „Dziadach” Mickiewicza. Często mówiliśmy o literaturze. Nie pamiętam, dlaczego akurat pytałem go w Sopocie o „Dziady”. Ale podjął temat z radością... Od czasu moich pierwszych dni na Stawisku na okrągło podrzucał mi książki. Ambicją jego było zrobić ze mnie, okaleczonego przez wojnę chłopaka, światłego człowieka. Choć poezję, której jego dom był pełen, odkryłem dopiero na starość. Zacząłem pisać, mając blisko 80 lat!

Do wierszy trzeba dorosnąć?

Dopiero niedawno przeczytałem dzieła wszystkie Gałczyńskiego. A przecież jeszcze przed wojskiem, miałem okazję siedzieć z poetą przy jednym stole, w kawiarni Kryształowa w Zakopanem, do której przypadkiem wstąpiliśmy z Jarosławem. Ale wtedy Gałczyński niewiele mnie obchodził. Raczej młode góralki.

Pobyt w Sopocie to też była poezja?

Dla mnie, wtedy nieopierzonego chłopaka, raczej tańce i dziewczyny. Popisywałem się bardziej niż zwykle. W towarzystwie Jarosława czułem się pewny siebie, jak każdy zresztą. Starałem się go naśladować, ale byłem wówczas – nawet na naśladowanie go, a co dopiero na bycie jak on, za głupi. Jarosław z życia tworzył wiersz. Fascynowało mnie to, że najmniejszy drobiazg był dla niego natchnieniem, czymś niezwykłym. Potrafił się zachwycać i zachwytem zarażał innych. Mnie na pewno. Niedawno siedząc na ławce obserwowałem mrówki pijące rozlane krople coca - coli. Poświeciłem im tekst. To jest właśnie patrzenie Jarosława. Tę zdolność postrzegania świata „odziedziczyłem” po nim i jest to dla mnie najcenniejszy dar. Dar, który pozwala mi cieszyć się starością. A nawet, mimo 89 lat, nie czuć się starym.

Czym zachwycał się w Sopocie?

Sopot... Tamto miłe, słoneczne, jasne miasto zostało mi w pamięci do dziś. Minęło 70 lat, a wszystko widzę wyraźnie: morze, molo, kajaki, łazienki, gdzie się przebieraliśmy, pamiętam nawet smak jajecznicy, którą podawał nam na śniadanie, na oszklonej werandzie, pan Boberek z Domu Literatów, gdzie się zatrzymaliśmy. Tamte wakacje były dla mnie wręcz egzotycznie piękne... Wszystko mnie zachwycało, zwłaszcza nadmorska aleja na wysokości Grand Hotelu. I pociągi sunące – takie odniosłem wrażenie - przez kawiarniane stoliki... Cztery lata później przyjechałem do Sopotu w moją podróż poślubną, którą oczywiście, zafundował nam Jarosław. Wtedy jednak Boberek przynosił mnie i mojej żonie sławetną sopocką jajecznicę nie na werandę, a do pokoju... (śmiech).

Był pan w Sopocie tylko dwa razy?!

Tylko. Może nie chciałem zepsuć sobie tamtych wspomnień.

Iwaszkiewicz notuje: „21 sierpnia: Pogoda bardzo piękna. Plaża. Oliwa. Powrót. Dancing w Grandzie. Urżnięcie”. Gdzie pisarz się urżnął? I czym?

Najczęściej bywaliśmy w kawiarni Grand Hotelu. Tam się siedziało i popijało. Jarosław uważał, że w czasie upału dobrze jest strzelić sobie kieliszek czystej wódki albo koniaku. Żeby krew krążyła lekko. Taki zestaw zdrowotny... (śmiech). Ale najbardziej lubił wino.

Dancingi, wynika z notatek, były na okrągło. Brylował na parkiecie?

A wie pani, że tego też nie pamiętam...

A co najbardziej pamięta pan z Sopotu?

Rozpalone od słońca kobiety na plaży przed Grandem...

To chyba była wtedy płatna plaża?

Tak? Nie interesowałem się tym, bo nie płaciłem. Kasa chodziła za mną.

Kasa?

Jarosław. Płacił za wszystko i za wszystkich. Że też tego tańczącego Jarosława nie mogę sobie przypomnieć, choć sam sporo wywijałem, z owymi baletnicami z Poznania...

Wiesław Kępiński, przybrany syn Jarosława Iwaszkiewicza, Sopot 1951
Wiesław Kępiński, przybrany syn Jarosława Iwaszkiewicza z tancerką Gerdą na plaży w Sopocie, 1951 (fot. archiwum Wiesława Kępińskiego | Fotonova)

Z Gerdą i Lucynką.

Tamten czas był jednym poruszającym przeżyciem. Przyjechałem do Jarosława, a trudno było doń się dopchać, spokojnie porozmawiać, tłum, towarzystwo na okrągło, przyjaciele, dziesiątki kobiet, jakiś aktor, jakiś Sierioża, który pojawił się nie wiadomo skąd. Nie mogłem się w tym wszystkim połapać. Przynajmniej na początku. Będąc wychowankiem Jarosława poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi, nawet już nie pomnę w jakich okolicznościach, Broniewskiego, Panufnika, Makuszyńskiego, Mieczysławę Ćwiklińską, Rubinsteina... Królowej belgijskiej, która gościła na Stawisku w 1955 roku, podawałem do stołu! Podczas srebrnych godów Anny i Jarosława wśród gości był Tuwim. Jakiś czas temu poszedłem do biblioteki, by wypożyczyć tom jego wierszy. Pani bibliotekarce opowiedziałem o moim spotkaniu z poetą. Chyba wzięła mnie za wariata... (śmiech)

Z notatek: „Morze cudowne jak duńska porcelana”. Pisze o barze mlecznym, o pogodzie, kajakach, rozmowach na molo, wieczorach autorskich, ale też o „duszy niespokojnej”….

Melancholia dopadła go i w Sopocie. Miał ku temu powody. Ciągłe kłopoty, rozterki, także zmartwienia płynące z domu. Dom, w którym rządzą kobiety, ciocia Hania, jej matka, siostra teścia, córki. Kobiety, które mu dokuczają, które nie liczą się z jego zdaniem, wciąż narzekają na brak pieniędzy. Nawet w tak pięknych okolicznościach jak sopocka plaża, te troski wyłaziły z duszy jak z piekła. A wakacje dobiegały końca... Trzeba było wracać do życia. Nic dziwnego, że Sopot, z dala od wszystkiego, z tym „morzem jak szampan” jawił mu się jako raj. Także, niestety, w końcu utracony.

Pan wyjeżdża, on zostaje z całym towarzystwem. Zwierza się panu w liście: „Na pewno będzie Cię interesowało, jak przeszła mi ta doba, która spędziłem „sam” w Sopocie. Niestety, Sieriożka, Tadzio i Kostek Miklaszewski zrobili wszystko co mogli, aby mi ową samotność zamącić i nie dać się upić winem smutku. Jak tylko odszedł twój pociąg, wróciłem do miasta, które mi się nagle wydało smutne i puste. Szedłem powoli i dziwiłem się, dokąd wszyscy spieszą, ja nie miałem co z sobą zrobić. (…) Zaraz też trzeba było iść na ostatni pożegnalny dancing. Wypiliśmy butelkę białego wina (…) Nazajutrz rano jak ręką odjął: pogody nie było, chmury i deszcz, chłód. (…) na obiad poszliśmy do Grandu, ale ta duża, „nasza” sala była już zamknięta, obiad podawali w środkowej, tej z widokiem na morze. Było tam ciasno i był straszliwy bałagan”.

Przez lata byłem, mogę dziś tak to ująć, jego powiernikiem. Wyżalał się przede mną z najbardziej intymnych problemów. Bardzo mi to schlebiało. Uwielbiałem z nim rozmawiać. Kiedy byłem w wojsku prowadziliśmy bogatą korespondencję.

Pisał: „Tylko tak chciałbym, aby wrócił jeden dzień, jedna godzina, jeden moment z Sopotu. Jedna rozmowa, jeden kawałek bezsennej nocy, jeden kawałek grany przez orkiestrę”.

Byłem przez te dwa tygodnie był naprawdę szczęśliwy. To wiele znaczy w moim życiu” – napisał do mnie w liście. Długi czas żył tylko tym wspomnieniem. Przeżywał tamten czas, bo wiedział, że to, co tu przeżył nigdy się już nie powtórzy, nigdy nie będzie już tak samo, jeśli w ogóle będzie.

Do przeżyć sopockich wraca w „Dziennikach”, we wrześniu 1951 roku: „Pobyt nad morzem był jedną przygodą młodości, gdzie każda kąpiel, każda przejażdżka kajakiem, każdy taniec („pląs”) były marzeniem, wypadkiem. (...) chwilami szczęście graniczyło ze śmiercią i zażywałem z lubością po dwie – trzy pastylki adaliny na noc, jak gdyby przyjemność mi robiło znajdowanie się na samej granicy tej ostatecznej możliwości. (…) Chciałbym jakoś odnotować i opisać czym były dla mnie te ostatnie miesiące, lipiec i sierpień. Pełnia tych doznań nie mieści się w żadnych określeniach ani w żadnych słowach. Szczęśliwe były może jedynie te dwa trzy tygodnie nad morzem, tamten czas gwałtowny, mocny, absorbujący – cierpienia jakich nie doznawałem od lat, ale i radość, a przede wszystkich uczucie, że się żyje i upaja się życiem. Coś jak w Stawiszczach w 1914 to doznawanie dni, drzew, kwiatów – już nie poematów, jak wtedy, ale jakichś odłamów sztuki. (…) teraz jest za to spokojnie. Wszystko minęło. Ostatnie lato starego Forsyte'a. Niech przychodzi jesień”.

We wszystkim doszukiwał się innego wymiaru. Wszystko go inspirowało. Poza tym chyba był wtedy w Sopocie naprawdę „u siebie”. Czułem te jego rozterki, te bolesne duchowe męki, ale wtedy mnie to irytowało, byłem zachłanny na zwyczajne życie, potrzebowałem szaleństwa, pędziłem przez własne doznania. Ta jego troska, przesadna, jak wtedy uważałem, o mnie... A w tamtych latach tylko czekałem, aż Jarosław z ciocią Hanią gdzieś na dłużej wyjadą, żebym mógł robić prywatki na Stawisku i w salonie pić wino z dziewczynami…

Gdyby teraz przyjechał pan do Sopotu? Po 70 latach?

Żałowałbym, że nie ma ze mną Gerdy i Lucynki... (śmiech)


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka