Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Traf chciał, że moja pieczeń zrobiła salto i wylądowała na spodniach sekretarza

Napisałem tu też o moim dziadku. Jest jedną z pierwszych ofiar stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku włączył radio, by posłuchać mszy świętej. A tu, zamiast mszy, generał przemawia. Dziadek, który przeżył dwie wojny, od razu pomyślał, że wybuchła trzecia. I umarł – mówi Konrad Remelski, autor książki „U siebie i u sąsiadów”.

Książka „U siebie i u sąsiadów” to kolejna odsłona twoich reportaży, które pisałeś w latach 90. minionego stulecia. Wciąż chętnie wracasz do tamtych lat?

Nie może być inaczej. Po pierwsze byłem wtedy o te dwadzieścia parę lat młodszy, po drugie tamten czas, gdy pracowaliśmy razem z fotoreporterem Janem Maziejukiem, był - w kwestii tematów dziennikarskich - przebogaty. Po trzecie mieliśmy pełen luz. Jeszcze nie było telefonów komórkowych, ani internetu… Nikt z kierownictwa redakcji nie miał szans, by zawrócić nas z drogi, co teraz jest przecież nie do pomyślenia. Nie musieliśmy się spieszyć. A czas, by to wszystko, co nas spotykało, opisać, był niezbędny. Zaczął się okres transformacji ustrojowej. Tam gdzie docieraliśmy, mówię o małych miasteczkach, wsiach, osadach okolic Debrzna czy Człuchowa, była bieda aż piszczało. Pojawiła się też nowa grupa społeczna – bezrobotni. I oni to pierwsi wylewali nam w rękaw swe gorzkie żale, płakali nad swoim losem, narzekali na władzę poczynając od samorządowej, a na państwowej kończąc. To były w mojej karierze dziennikarskiej najbardziej pracowite, ale przede wszystkim najciekawsze lata.

Wiele z tych miejsc to były wtedy zapomniane nie tylko przez władze, ale i przez Boga osady. Prawdziwy koniec świata. Byliście pewnie pierwszymi dziennikarzami, którzy tam dotarli.

Przyjeżdżaliśmy na jakąś wieś pegeerowską, czy później – co gorsza dla ludzi, którym dane było tam żyć - popegeerowską, wychodzimy z samochodu, pan Jan z wielką torbą, w której miał sprzęt fotograficzny, a ludzie siedzący przy wiejskim sklepie komentują: O! Telewizja przyjechała! A byli to zwykle bardzo ciekawi ludzie. By dotrzeć do najbardziej odległych miejscowości, w te leśne ostępy, stało się naszą misją. I pasją. Kto dziś wie, gdzie leżą Kobyle Góry?

Gdzie leżą?

W gminie Lipnica w powiecie bytowskim. Wtedy trudno było umiejscowić ten punkt na mapie. Pytaliśmy napotkanych po drodze robotników leśnych, jak tam dojechać, a oni śmiali się: O, tam to już jest koniec świata, tam nawet ptaki zawracają! W 1929 roku w rezultacie walk miejscowej ludności kaszubskiej Kobyle Góry wraz z okolicą wróciły do Polski. Żona leśniczego, Ireneusza – nomen omen - Kobielaka pokazała nam kamienny próg domu z napisem „Polska”. Opowiadała, że kiedyś chciano ów zamurować, ale - jako żarliwa patriotka - nie pozwoliła. Pamiętam, jak mówiąc to chlusnęła wodą po „Polsce” i doczyściła szczotką.

(fot. Jan Maziejuk)

Odwiedziliście też Klasztor...

Miejscowość, w której oczywiście nie ma żadnego klasztoru, ale mieszkało tam swego czasu trzynaście panien, stąd nazwa. Byliśmy też w Katarzynkach, gdzie nie pieczono katarzynek, ale inne wspaniale ciasta, czy w Pieniężnicy, której mieszkańcy jednak nie opływali w dostatek...

A Zapadłe to wcale nie była zapadła dziura.

Mieszkańcy nie narzekali, mimo że nie mieli kanalizacji, ani dobrej drogi, a - by skorzystać z telefonu - musieli iść do pobliskiej wsi dwa kilometry, zimą po pas w śniegu... O tych miejscach mówiło się, że tu diabeł mówi dobranoc, ale życie toczyło się w tych okolicach szalenie ciekawie i spotykaliśmy tam wyjątkowych ludzi. Wielu z nich nie ma już na tym świecie, jednak zdecydowałem nie informować o tym czytelników, jak uczyniłem to w pierwszej mojej książce. Postanowiłem, że ci ludzie mają nadal żyć, choćby w tych reportażach.

Na spotkania autorskie przychodzą bliscy twoich bohaterów?

Nie do wszystkich udaje mi się dotrzeć. Ale zdarzają się miłe niespodzianki. Odezwał się do mnie ostatnio na przykład wnuk nieżyjącego już działacza społecznego z Przechlewa Pawła Friese. Jest żołnierzem w siedzibie NATO w Brukseli, bardzo się wzruszył, gdy dowiedział się, że jego dziadek jest na kartach tej książki. Prosił o przesłanie kilku egzemplarzy i teraz one krążą sobie po Brukseli...

Jest tu też twoja, rodzinna historia.

Napisałem o moim dziadku, Ignacym Nowaku, pochodził z Konarzyn, był strażnikiem granicznym. Mało kto o tym wie, ale mój dziadek jest jedną z pierwszych ofiar stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku włączył radio, by posłuchać mszy świętej… A tu, zamiast mszy, generał przemawia. Dziadek, który przeżył dwie wojny, od razu pomyślał, że wybuchła trzecia. I umarł.

A propos generała Jaruzelskiego. Jedna z bohaterek książki, dróżniczka z Białego Boru zatrzymała go ponoć na rogatkach...

Kolumna prezydencka przejeżdżała przez Biały Bór, gdy pani Zofia Czerniecka zamykała szlabany. I – mimo że pociąg miał przejechać dopiero za dziesięć minut - nie uległa nakazom funkcjonariuszy BOR-u, którzy mówili, że prezydent się śpieszy. Regulamin to regulamin. Taka była!

(fot. Jan Maziejuk)

Do Malinowa po latach wybrałeś się?

Nie, ale wiem, że pałacu, który opisałem już nie ma. Pałac… Żaden tam pałac! Ruina, w której mieszkali moi bohaterowie. Zwykli, prości, bezradni w swej sytuacji ludzie. Straszna bieda. Mówili: „W Malinowie wiosną jest bardzo pięknie, tylko k…, malin tu nie ma”. Nikt im nie chciał pomóc. Zimą, by przetrwać mrozy, zrywali deski z pałacowej podłogi, odrzwia, rujnując zabytek, ale nie mieli wyjścia. Potem rozbiegli się po świecie, czyli ...po najbliższej gminie. W wielu tych miejscowościach bywałem nie raz, ale i tak za mało. W Nierostowie na przykład mieszkała para wspaniałych gawędziarzy kaszubskich, państwo Jankowscy. Dziś żałuję, że nie mogłem odwiedzić ich częściej, nagrać to, co mówili, bo z tych opowieści mogłaby dziś powstać osobna książka.

Pisałeś też na przykład jak się mieszka na stadionie…

Józek, jak idziesz na mecz, to ci zaklepię mój parapet!” - krzyczał do sąsiada z naprzeciwka Józef Czerwonka. Obaj mieszkali w bloku komunalnym, który postawiono na kępickim stadionie. Dzięki temu wszystkie mecze lokalnej „Garbarni” mogli oglądać z okna. Piłkarze, jak mówili, im nie przeszkadzali. Bardzo miło wspominam też wizytę w ...więzieniu w Czarnem. Pamiętam jak chciałem spotkać się ze skazanymi, którzy byli nosicielami wirusa HIV. To był pierwszy taki, więzienny oddział w kraju. Naczelnik uprzedził mnie: „Zaproponują panu herbatę. Kilku dziennikarzy tu już było przed panem, herbaty odmówili i na tym skończyły się rozmowy”... Ja, oczywiście, herbaty napiłem się ze skazanymi. Nie żałuję. Po jakimś czasie znów trafiliśmy „za kratki” do Czarnego. Osadzeni zaprosili nas na wieczór andrzejkowy. Nomem omen, przesiedziałem tam z tymi ludźmi dobrych parę godzin.

Wróżyliście z wosku?

Wszystko wyglądało jak na wolności. Z jedną różnicą – nie było alkoholu. Z panem Jankiem Maziejukiem stworzyliśmy też cykl tekstów pod hasłem: „Życie na gorąco, bez retuszu, prawdzie w oczy”. Jechało się do danej miejscowości na cały dzień, obserwowało, rozmawiało z miejscową władzą, ale przede wszystkim z mieszkańcami. Docieraliśmy wszędzie i do wszystkich. Tak powstała seria tekstów o tym, jak żyło się w czasie transformacji w Debrznie, w Kępicach, w Czarnem, Człuchowie i wielu innych miejscowościach.

Jak się żyło? Jedna z bohaterek książki wskazująca wam drogę mówi: Po prawej stronie zobaczycie starą, drewnianą budę, która jest przystankiem autobusowym.

Żyło im się źle. Głównym celem wielu z tych ludzi było, by załatwić jakiś zasiłek. Byli przekonani, że pomożemy im to jakoś zorganizować, że mamy taką moc. W jednym z tekstów jest mowa o tym, jak to w Debrznie, właściciel masarni o stałej godzinie wydawał darmowe świńskie nóżki i po te nóżki ustawiała się kolejka bezrobotnych. Te świńskie nóżki to znak tamtych czasów.

W książce znajdziemy też twoje wywiady ze znanymi ludźmi, którzy odwiedzili gminę Człuchów.

W Lipczynku spotkaliśmy na przykład Alfreda Miodowicza, kiedyś przewodniczącego Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Co roku, z żoną, przyjeżdżał tam na wakacje, pod namiot. Oczywiście, nie mogłem nie zapytać o słynne telewizyjne spotkanie z Lechem Wałęsą z 1988 roku. Zagadnąłem go, czy stanie do kolejnego pojedynku. Zaprzeczył.

Co to za pojedynek?

Na wędki. Miodowicz przyznał, że nie miałby szans, bo Wałęsa w wędkowaniu bije go na głowę.

Twoje teksty to też spotkania z lokalnymi artystami.

Rzeźbiarze, malarze oddani swej pasji, jak pan Waldemar Faryno, który rzeźbiąc przedłużał drewnu życie. Spotkałem się też z grupą młodych ludzi ze szkoły z językiem ukraińskim z Białego Boru, którzy zagrali u Hoffmana w „Ogniem i mieczem”. Albo z panią Bogusią Kiedrowską z Człuchowa, która wystąpiła w popularnym programie „Randka w ciemno”. A jeszcze państwo Kordykiewiczowie z Człuchowa, którzy wygrali popularny w tamtych latach telewizyjny turniej „Czar par”, dziś pewnie wielu czytelników nie pamięta, że było coś takiego…

Z niektórymi z bohaterów tych tekstów zakolegowałeś się...

Byłem częstym gościem u Jasia Kaczmarskiego w ...Nowogródku. Biznesmen ze Słupska, były pięściarz „Czarnych” nigdy nie zapomniał o wileńskich korzeniach. Swoją posiadłość pod Brzeziem w gminie Rzeczenica nazwał Nowogródek właśnie. Stare gospodarstwo wyremontował i dziś wygląda ono jak dwór na Kresach. Bywał tu przyjaciel pana Janka, mistrz olimpijski Władysław Komar. Bywa teraz Andrzej Gołota, to też dom otwarty dla młodych pięściarzy...

Podczas spotkań z czytelnikami cytujesz też historyjki z innej twojej książki wydanej również w gdyńskim Wydawnictwie Region Jarosława Ellwarta, o intrygującym tytule: „Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte”. Pytają, co to za pieczeń i co to za sekretarz?

To historia z czasów, gdy jako licealiście zdarzyło mi się jeść obiad przy jednym stoliku z partyjną wierchuszką z pierwszych stron gazet. Traf chciał, że moja pieczeń zrobiła salto i wylądowała na spodniach jednego z oficjeli. Jak to się skończyło, odsyłam do lektury. Wspomnienia wspomnienia… Teraz przypomniała mi się inna rzecz, też dotycząca tematyki kulinarnej. Nie wiem jak to wygląda dziś, ale w tamtych czasach dziennikarz, przynajmniej lokalnej gazety, to nie była osoba zbyt majętna. Pracując w terenie kupowaliśmy z panem Jankiem po bułce i śmietanie i taki to obiad zjadaliśmy, naprędce, w samochodzie. Któregoś razu zobaczył to mecenas, prezes sądu rejonowego w Człuchowie, był zszokowany: „Panowie, co to jest?! Zapraszam was na obiad do zajazdu!”. (śmiech) Wyobraźmy sobie dzisiaj taką sytuację… Dziennikarz na wikcie prezesa sądu rejonowego! Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że prezes ów był bardzo dobrym kolegą owego dziennikarza, jeszcze z czasów Związku Młodzieży Wiejskiej...



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama