Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Samorząd za PiS? „To było powolne gotowanie żaby”

Przez ostatnich 8 lat mieliśmy do czynienia z próbą kontrolowania samorządu. Władze centralne wypowiadały się o nim z dużą nieufnością. Gdyby ten proces trwał dłużej, myślę że mielibyśmy do czynienia z tendencją odwrotną, do tej którą obserwowaliśmy po roku 1989 r., czyli centralizacją - ocenia dr Paweł Trawicki, politolog, ekonomista, psycholog, adiunkt na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego.
Samorząd za PiS? „To było powolne gotowanie żaby”

Autor: Karol Uliczny | Zawsze Pomorze

Przez ostatnie lata mieliśmy do czynienia z „pełzającym zamachem” na samorządy, o którym mówili włodarze?

To bardzo ciekawe połączenie słów. Zamach ma dynamiczny przebieg i charakteryzuje się skutecznością. Natomiast tutaj nie było ani szybko ani skutecznie. Nie da się ukryć, że przez 8 ostatnich lat mieliśmy do czynienia z wyhamowaniem rozwoju samorządności. Zacznijmy od tego, że reforma samorządowa to jedna z bardziej udanych zmian przeprowadzanych na początku transformacji ustrojowej, do tego z entuzjazmem przyjęta przez Polaków. W 1999 r. zdecydowano o uruchomieniu samorządu powiatowego oraz podziale kraju na 16 województw. Było to, z jednej strony, budowanie struktury kompatybilnej z podziałem administracyjnym funkcjonującym w Europie, z drugiej, zaczęto udoskonalać system, który sprawdzał się w praktyce. Dla osób, które aspirują do aktywności politycznej, Parlament był doskonałym miejscem realizowania się we władzy. Natomiast, jeśli chodzi o sprawczość, nie miał szansy rywalizowania z samorządami. To struktura, która od początku była blisko obywateli i ich potrzeb. Do dziś wójtowie, burmistrzowie i prezydenci doskonale orientują się w przestrzeni za którą odpowiadają, a radni są w stanie przeforsować inwestycje poprawiające życie mieszkańcom ich gmin. W tym kontekście, przez ostatnich 8 lat mieliśmy do czynienia z próbą kontrolowania samorządu. Władze centralne wypowiadały się o nim z dużą nieufnością. Gdyby ten proces trwał dłużej, myślę że mielibyśmy do czynienia z tendencją odwrotną, do tej którą obserwowaliśmy po roku 1989 r., czyli centralizacją.

Skoro nie „pełzający zamach”, to co?

Zmiany w samorządności porównałbym do powolnego gotowania żaby. Gdy żabę wrzuci do wrzątku, to ona wyskoczy. Ale gdy tę wodę podgrzewa się powoli, żaba adaptuje się i w końcu można ją ugotować. Myślę, że właśnie to chciano zrobić z samorządami. Z tą różnicą, że żaba nie wyskoczyła z garnka, lecz wyczerpało się źródło ciepła.

Przez ostatnie lata systematycznie ograniczano kompetencje lub odbierano uprawnienia samorządów, których wcześniej nikt nie podważał. Dlaczego PiS-owi tak bardzo zależało na ich powolnym rozmontowaniu?

Było to swoiste panaceum na brak władzy w samorządach. Panowało przekonanie, że skoro nie ma się wpływu na to dzieje się w gminach, powiatach czy województwach, to należy przejąć ich kompetencje. Oczywiście, taki makiaweliczny sposób sprawowania władzy nie mógł sprawdzić się w praktyce. Spójrzmy chociażby na kwestię zlikwidowanych zarządów melioracji, których kompetencje przejęło Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie. Przy silnych instytucjach samorządowych, być może udałoby się szybciej zareagować i zapobiec kryzysowi na Odrze.

CZYTAJ TEŻ: Tusk zapowiada „przyjazny, ale definitywny rozdział państwa i Kościoła”. Jak bardzo przyjazny?

Przez ostatnich 8 lat mieliśmy do czynienia z próbą kontrolowania samorządu. Władze centralne wypowiadały się o nim z dużą nieufnością

W sytuacji skupienia kompetencji w Warszawie, droga informacyjno-decyzyjna zdecydowanie się wydłużyła. Centralizacja jest dysfunkcyjna. Przejmowanie kompetencji, miało wymiar wyłącznie łupu politycznego i odbywało się bez świadomości rządzących ciążącej na nich odpowiedzialności. Potrzeba czasu, by w sposób proceduralny odwrócić te złe decyzje. Ponowna decentralizacja jest niezbędna. Nie tylko z politycznego punktu widzenia, ale czysto funkcjonalnego, na którym najbardziej zależy mieszkańcom regionu.

Z mijającej kadencji Sejmiku zapadnie mi w pamięci zachowanie radnych PiS, głosujących przeciwko wzmocnieniu roli samorządu. Myśli Pan, że PiS zachowaliby się inaczej, gdyby PiS miał Polskę lokalną w garści?

Gdyby Prawo i Sprawiedliwość było bardziej prosamorządowe, z czasem miałoby więcej przedstawicieli w gminach, powiatach i Sejmikach, bo to przełożyłoby na głosy mieszkańców. Ja oceniam to działanie jako krótkowzroczne.

Włodarze głośno protestowali przeciwko ograniczaniu wpływów samorządów, m.in. w postaci udziału w PIT. Mieli ku temu powody? W większości gmin dochody z roku na rok rosły, chociaż od uruchomienia Polskiego Ładu, w znacznie wolniejszym tempie.

To była swoista pułapka. Z jednej strony, mieliśmy do czynienia z delegowaniem nowych zadań, z drugiej, z rosnącymi kosztami funkcjonowania samorządów oraz z brakiem zabezpieczenia niezbędnych środków, np. pod postacią subwencji oświatowej. Chodziło o to, by pokazać, że elementy dysfunkcyjne, wyraźnie widoczne w administracji centralnej, dotyczą też gmin czy powiatów, które też nie radzą sobie z bieżącą działalnością. To było działanie nastawione na osłabienie, również wizerunkowe. Niewątpliwie, samorządowcy stanęli przed trudnym zadaniem, ale w wielu przypadkach udało się im uniknąć problemów. Również dlatego, że aktywnie poszukiwali środków pozabudżetowych, pod postacią unijnych dofinansowań.

ZOBACZ TAKŻE: Nikt nie wystraszył Kaczyńskiego, tak jak kobiety. Czy mogą wygrać wybory dla opozycji?

Centralizacja jest dysfunkcyjna. Przejmowanie kompetencji, miało wymiar wyłącznie łupu politycznego i odbywało się bez świadomości rządzących ciążącej na nich odpowiedzialności

W ciągu minionych lat mieliśmy do czynienia z ciekawą sytuacją. Myślę, że samorządowcom uzmysłowiono siłę sprawczości jak płynęła z ich dotychczasowej pracy oraz jak istotnym elementem w strukturze państwa jest samorząd, który może być nie tylko partnerem, ale też celem rządu. Po długich latach rozwoju, który dla wszystkich był czymś naturalnym, zdano sobie sprawę z  wartości, która nie jest dana raz, na zawsze.

Limit dwóch, 5-letnich kadencji włodarzy i radnych, to nawet w opinii części samorządowców pozytywna zmiana. Jest pan podobnego zdania?

Dwukadencyjność, w sytuacji, w której gmina czy miasto ma świetnego włodarza jest czynnikiem ograniczającym. Natomiast w sytuacji, gdy włodarz nie do końca ma predyspozycje do tego, żeby sprowadzić swój urząd, jest szansą na stosunkowo szybką zmianę. W jaki sposób w realnej polityce to zafunkcjonuje, zobaczymy za 5 lat, kiedy wójtowie, burmistrzowie i prezydenci będą szukać dla siebie nowej przestrzeni. Ja uważam że wydłużenie kadencji jest pozytywne dlatego, że zbyt częsta zmiana może powodować nieuzasadnioną karuzelę stanowisk. Jest też potrzebny pewien czas na wdrożenie się nowych osób w samorządzie do tego, by poznać kompetencje i potrzeby lokalnej wspólnoty. Z drugiej strony, zasiedzenie zawęża perspektywy i nie jest dobre dla rozwoju gmin. Do tej samorządowej beczki wrzuciłbym też łyżkę dziegciu. Bycie wójtem, burmistrzem czy prezydentem, to nie jest sposób na życie. To jest pełnienie funkcji. Samorządowcy powinni pamiętać, że po zakończeniu misji będą musieli odnaleźć się na rynku pracy. Z tego względu dwukadencyjności przyjmuje jako pozytywne zjawisko.

W jakim kierunku reformować samorząd w najbliższych latach?

Potrzeba rozwoju i zmian w samorządzie jest zauważalna od początku jego istnienia. Mieliśmy wspomnianą reformę z 1999 r. i kolejną w 2002 r., gdy wprowadzono bezpośrednie wybory wójta, burmistrza i prezydenta. Niedawno wprowadzono dwukadencyjność. Samorząd jest usprawniany, ale to proces powolny. W pierwszej kolejności należałoby zacząć od przywrócenia status quo ante, czyli powrotu do stanu sprzed 2015 r. Potrzeba przynajmniej jednej kadencji na uregulowanie kwestii technicznych: zabezpieczenia stabilnego finansowania samorządów, rzetelnego i sensownego delegowania zadań wraz ze wskazaniem środków na ich realizację. Dopiero wtedy będzie można zastanowić się w jaki sposób usprawniać samorząd dalej. Wydaje się, że kierunek zmian jest jasny. Będziemy zmierzać w stronę nadawania samorządom kolejnych uprawnień i coraz większych kompetencji. Otwarte pozostaje pytanie, w jakim zakresie.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Mateusz Morawiecki w Gdańsku o demokraturze. Nie wspomniał jednak o Grupie Lotos

Bycie wójtem, burmistrzem czy prezydentem, to nie jest sposób na życie. To jest pełnienie funkcji. Samorządowcy powinni pamiętać, że po zakończeniu misji będą musieli odnaleźć się na rynku pracy

Czy będzie to przypominać np. model francuski, gdzie samorządowcy i samorządy są bardzo istotnymi elementami życia publicznego, a przedstawiciele regionów zasiadają w Izbie Wyższej, czyli Senacie? Niewykluczone. Obecnie jesteśmy jednak na etapie rehabilitacji. Dopiero za jakiś czas będziemy mogli wytyczyć kierunek zmian. To, jakie osiągi będzie mieć kontuzjowany zawodnik będzie można oszacować dopiero po okresie rekonwalescencji.

W książce pt. „Umówmy się na Polskę”, współautorzy proponują większą partycypację samorządów w mechanizmach zarządzania państwem. Pojawia się m.in. pomysł zwiększenia niezależności regionów np. w kształtowaniu systemu edukacji. To dobry pomysł?

Ja odwołałbym się do dziedzictwa Lecha Bądkowskiego, który w broszurze pt. „Pomorska myśl polityczna” pisał o idei silnych regionów wyposażonych w realne instrumentarium kreowania rzeczywistości na swoim obszarze. Model, w którym samorządy posiadają szerokie kompetencje i rozwijają się zgodnie ze swoim duchem i dynamiką, jest zjawiskiem bardzo pożądanym. W niektórych dziedzinach, np. polityki kulturowej czy ochrony środowiska, różnice są tak duże, że podkreślenie odrębności byłoby wręcz koniecznością. Pierwszym krokiem mogłyby być zmiany w edukacji, z silnym nastawieniem na edukację regionalną. Jednocześnie, potrzeba wytyczenia ogólnych ramy funkcjonowania. Dostrzegamy tu dwa zjawiska: z jednej strony mówimy o potrzebie kształtowania rzeczywistości przez regiony, z drugiej, nie można pominąć potrzeby wyrównywania różnic między regionami, by uniknąć tzw. Polski dwóch prędkości. Warto pomyśleć nad zmianą, która wyposażałaby samorządy w większą sprawczość, przy jednoczesnym zagwarantowaniu uniwersalnych rozwiązań, które będą pozwalały kompatybilnie funkcjonować w ramach struktur państwa.

Ustawa metropolitalna dla Pomorza - tak czy nie?

Przyjęcie ustawy byłoby pożądanym usankcjonowaniem stanu faktycznego, z którym mamy do czynienia. Na Pomorzu mamy silne centrum w postaci Trójmiasta, które działa stymulująco również na rozwój obszarów poza metropolitarnych. Dzięki, choćby dobrej komunikacji, mieszkańcy ościennych miejscowości przyjeżdżają do Gdańska, gdzie pracują i uczą się, a następnie wracają do swoich domów. Nie są wyrywani ze swoich środowisk. Tam realizują swoje pasje i życie rodzinne. I to ma sens. Metropolia, która daje możliwości, ale nie drenuje zasobów ludzkich to dobry model, który zasługuje na potwierdzenie ustawą.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama