Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Gdy zachorowała, na odwiedziny pozwoliła tylko mężowi. Nie chciała, by oglądano upadek królowej

Starała się rozgraniczać życie prywatne od zawodowego, do tego stopnia, że w teatrze przed wejściem na scenę zmieniała nawet bieliznę - mówi Marta Cebera, autorka książki „Sztuka aktorska Aleksandry Śląskiej”.
Fot: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Sztuka aktorska Aleksandry Śląskiej” to był temat pani pracy doktorskiej. Dlaczego Śląska?

Wszystko zaczęło się od „Pasażerki Andrzeja Munka. Jako dziecko przypadkiem natknęłam się na ten film w telewizji. Byłam wówczas zbyt młoda, aby zrozumieć historię skomplikowanej relacji Lizy i Marty, a mimo to obejrzałam całość. Po prostu nie mogłam oderwać wzroku od Śląskiej w roli nadzorczyni SS w Auschwitz – jej magnetycznego i chłodnego spojrzenia. Już wtedy podświadomie czułam, że za tymi oczami kryje się jakaś nieoczywistość, tajemnica. I chyba przez tę tajemnicę trochę przed Śląską uciekałam. Gdy nadszedł czas wyboru tematu pracy magisterskiej, zdecydowałam się pisać o Romanie Wilhelmim. Bałam się konfrontacji z jej sztuką aktorską, uważałam, że za mało wiem, nie wszystko zrozumiem i nie podołam. Doktorat był dobrą okazją do zmierzenia się z tą postacią, bo miałam kilka lat na prowadzenia badań. Im dłużej pracowałam nad rozprawą, tym bardziej dziwił mnie brak publikacji książkowej, podsumowującej jej dorobek. Trzeba było zapełnić tę lukę.

Jej fascynacja sztuką aktorską zaczęła się już w dzieciństwie.

Pogłębiała ją w katowickim Teatrze Polskim im. Stanisława Wyspiańskiego oraz występami na szkolnych akademiach. Chętnie recytowała poezję i grała w przedstawieniach. W sumie nic nadzwyczajnego – znamy tego typu początki z życia wielu aktorów. Jednak Wąsikównie, bo takie było jej prawdziwe nazwisko, wszystko to zostało odebrane z dnia na dzień. Miała niespełna 14 lat, gdy wybuchła II wojna światowa. Niewiele wiemy o jej losach w latach 1939–1945, ponieważ milczała na ten temat. Wiadomo, że większość okupacji spędziła u ciotki w Wiedniu, co uchroniło ją przed wywiezieniem do Rzeszy na przymusowe prace polowe. Pracowała wtedy jako dama do towarzystwa pewnej arystokratki, co mogło okazać się cennym doświadczeniem przy tworzeniu ról z repertuaru królewskiego. Uczęszczała też na kursy sceniczne. Już po publikacji książki dowiedziałam się od mieszkającego w Gdańsku aktora Zdzisława Kordeckiego, że ponoć grała też w Burgtheater. Trzeba by było sprawdzić, czy w tamtejszych archiwach są jakiekolwiek ślady obecności Wąsikówny.

Zmianę nazwiska zawdzięcza jednemu ze swoich mistrzów.

Wielokrotnie opowiadała w wywiadach, jak wiele zawdzięcza tym wielkim spotkanym na początku swojej drogi artystycznej. Juliusz Osterwa, Aleksander Zelwerowicz, Zofia Jaroszewska – to właśnie oni ukształtowali jej sposób myślenia o pracy na scenie w Studium Aktorskim przy Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Nie do przecenienia była rola Wiesława Goreckiego, za namową którego Wąsikówna przyjęła pseudonim lepiej pasujący na afisz – Śląska, jako jedyna pochodząca ze Śląska studentka. Warto przypomnieć też o młodym Gustawie Holoubku, który wspierał przed egzaminami wstępnymi spotkaną na korytarzu, ogarniętą coraz większymi wątpliwościami dziewczynę. Ponoć szepnął też dobre słowo w jej sprawie gronu pedagogicznemu.

Nowe nazwisko przyniosło  jej szczęście?

Na pewno wciąż przypomina nam o jej śląskich korzeniach. I rzeczywiście „Śląska” brzmi dostojniej, poważniej niż „Wąsikówna”, a przez to wpisuje się niejako w utrwalany przez lata stereotyp nieprzystępnej, wyniosłej aktorki. Zauważam tu pewną spójność.

Aktorka w każdym calu? Także prywatnie?

To może wydać się zaskakujące – zwłaszcza gdy mamy w pamięci fotosy Śląskiej w rolach kostiumowych – ale prywatnie była zwyczajna. W niczym nie przypominała arystokratek i królowych znanych z ekranu czy ze sceny. W kwestii ubioru była raczej szarą myszką, niczym szczególnym się nie wyróżniała. I to pośrednio świadczy o jej zdolności do metamorfozy na potrzeby roli. Starała się rozgraniczać życie prywatne od zawodowego, do tego stopnia, że w teatrze przed wejściem na scenę zmieniała nawet bieliznę.

Jaka była w „roli” żony?

Mówi się, że w małżeństwie mąż jest głową, a żona szyją, która tą głową w odpowiedni sposób kieruje. To sformułowanie oddaje istotę kilkudziesięcioletniego związku Śląskiej i Janusza Warmińskiego, aktora, reżysera, dyrektora warszawskiego Teatru Ateneum. Podobno właśnie ona rządziła w tym duecie, choć nie umniejszałabym wpływu Warmińskiego na żonę. Łączyła ich silna więź, wielka miłość oraz pasja do teatru. Przez ponad trzydzieści lat byli przecież znakiem firmowych Teatru Ateneum, nazywanego zagłębiem „ślasko-warmińskim”. Pamiętajmy, że jako żona Warmińskiego była również dyrektorową, o realnym wpływie na decyzje repertuarowe i obsadowe. Ale w wypowiedziach publicznych umniejszała swoją rolę w tym zakresie, podkreślając, że ostatnie słowo zawsze należy do Warmińskiego.

Jak spełniała się w roli matki?

Z wypowiedzi Szczęsnego Górskiego, syna z pierwszego małżeństwa z Czesławem Górskim, wyłania się obraz matki nieobecnej, której życie kręci się przede wszystkim wokół teatru. Opowiadał kiedyś, że nie mógł mieć psa, bo hałasowałby i przeszkadzał mamie w nauce tekstu. Gdy pracowała nad rolą, w domu musiała być absolutna cisza. Mówił wprost, że Teatr Ateneum zabrał mu rodziców, z którymi tak naprawdę mógł być blisko tylko na wakacjach.

Dobrze się czuła w roli pedagoga, choć mówi się, że potrafiła być wobec studentów zawzięta i niesprawiedliwa. „Święty potwór” tak ja nazywano...

Tak określało się aktorów, którym wszystko wolno, którym wszystko się wybacza, ponieważ ich sceniczne dokonania przesłaniają prywatne potknięcia. Śląska uwielbiała uczyć w warszawskiej PWST. Powrót do szkoły w roli pedagoga traktowała jako spłacenie długu dawnym krakowskim mistrzom. Problem polegał na tym, że sprawdzała się przede wszystkim w kontakcie ze studentami, których uważała za zdolnych. Dla nich była łaskawa, poświęcała im czas i szczerze cieszyła się z ich postępów. Natomiast bywała niesprawiedliwa, a nawet okrutna wobec tych, którzy byli jej zdaniem pozbawieni talentu i nie wykazywali oczekiwanej łatwości w stawianiu kolejnych kroków. Brakowało jej cierpliwości, myliła się również w swoich diagnozach – na przykład spisała na straty młodego Andrzeja Chyrę. Na pewno niesprawiedliwe było to, że dzieliła studentów na lepszych i gorszych, swoich ulubieńców i tych, którym nie warto poświęcać czasu.

Najbardziej zapamiętamy ją z królewskich ról, zwłaszcza jako serialową Królową Bonę. Królewskie role, ale czy królewskie życie?

Przywołam tu pewną anegdotę. Śląska wraca z rodziną z wakacji w Chałupach. Zamiast odpocząć po podróży i korzystać z ostatnich chwil urlopu zabiera się do sprzątania. A była w tym bardzo dokładna, wręcz metodyczna – w szorowaniu podłóg, czyszczeniu wszystkich zakamarków. Podobnie pracowała nad swoimi rolami, żaden szczegół jej nie umknął. Niewiele zatem było w jej codzienności królewskiego życia. To raczej ciężka praca.

Królowa Bona - mistrzostwo aktorstwa. Pokazała, że może zagrać wszystko… Nawet odmłodnieć o kilkadziesiąt lat?

Serial „Królowa Bona” to dobry przykład pokazujący, jak Śląska postrzegała zawód aktorki. Było to myślenie czysto teatralne, przekonanie, że można zagrać wszystko, bo pozwala na to konwencja. Pierwotnie reżyser Janusz Majewski chciał powierzyć rolę młodej Włoszki innej aktorce – Śląska miała zagrać dojrzałą królową. Zastanawiam się czasem, co reżyser odpowiedziałby jej, gdyby dziś próbowała go odwieść od tego zamysłu słowami: „Ja ci zagram młodość. Obecnie taka decyzja mogłaby zostać uznana za kontrowersyjną. Wówczas zwracano uwagę przede wszystkim na trudne zadanie aktorskie, jakiego podjęła się Śląska.

Jej filmowy debiut to słynny Ostatni etap" z 1948 roku,  opowieść o więźniarkach z Auschwitz – Birkenau.

Niewątpliwie „Ostatni etap” zaważył na jej emploi – i to nie tylko filmowym. Tak sugestywnie zagrała Oberaufseherin, że potem długo uważano ją za specjalistkę od ról Niemek i hitlerówek. Wystarczy wspomnieć role Liesel i Ruth w „Niemcach” czy Inge w „Pierwszym dniu wolności”. Zapewne bez „Ostatniego etapu” nie byłoby też Lizy w „Pasażerce”. Mało brakowało, a wszystko potoczyłoby się inaczej. Przecież Śląska miała pierwotnie zagrać więźniarkę, lecz reżyserka Wanda Jakubowska dostrzegła coś zimnego, okrutnego w jej oczach. Gdy na zdjęciach próbnych Śląska sięgnęła po pejcz, nie było już żadnych wątpliwości, że zagra nadzorczynię. Zaskoczona była również sama Śląska, której przed filmowym debiutem na scenie krakowskiej powierzano głównie role delikatnych panienek, także w repertuarze komediowym. Dzięki intuicji Jakubowskiej odkryła w sobie nowe pokłady aktorskiego wyrazu.

Liza z „Pasażerki". Czym była dla niej ta rola? Ten film?

Przede wszystkim protestowała przeciwko stawianiu znaku równości między bohaterką „Ostatniego etapu” a Lizą z „Pasażerki”. A takie porównania pojawiały się w prasie bardzo często. Podkreślała, że są to zupełnie różne historie, różne postacie. A ta z filmu Munka była bardziej rozbudowana, skomplikowana, niejednoznaczna. Śląską najbardziej interesowała współczesna odsłona opowieści, tocząca się na statku Batory. Jak wiemy, z powodu tragicznej śmierci reżysera filmu nie ukończono, a do ostatecznej wersji włączono jedynie fotosy z części współczesnej. Nie powinniśmy się więc dziwić, że w pamięci widzów zapisał się głównie obraz Śląskiej w hitlerowskim mundurze z nakręconej części obozowej. A był to obraz bardzo sugestywny. Świadczy o tym reakcja ludzi, gdy ekipa w przerwie zdjęć przyjechała do baru na oświęcimskim dworcu. Widok Śląskiej w mundurze w towarzystwie ubranej w pasiak Anny Ciepielewskiej rozsierdził pasażerów.

Była bardzo dokładna, wręcz metodyczna – w szorowaniu podłóg, czyszczeniu wszystkich zakamarków. Podobnie pracowała nad swoimi rolami, żaden szczegół jej nie umknął.

Marta Cebera

Aktorka spełniona? Spełniony człowiek? 

Biorąc pod uwagę zamiłowanie Śląskiej do teatru i jej poświęcenie dla pracy, wnioskuję, że należała do tych artystów, którzy chcieliby umrzeć na scenie. Poczucie niespełnienia – również w przypadku utytułowanych artystów – jest mechanizmem napędzającym do dalszych poszukiwań. Śląska starannie dobierała role, a przez to jej dorobek nie jest aż tak bardzo obszerny (wyjątkiem jest Teatr Polskiego Radia). Zmarła na raka krtani w wieku 63 lat, mogła zagrać jeszcze wiele postaci, przygotowywała monodram o Helenie Modrzejewskiej. Gdy choroba przykuła ją do szpitalnego łóżka, na odwiedziny pozwoliła tylko mężowi. Nie chciała, by zapamiętano ją słabą, by oglądano upadek królowej...

Czego dowiedziała się pani o niej po rozmowach z tymi, którzy ją znali?

Rozmowy te pomogły mi dostrzec w niej przede wszystkim człowieka. Wcześniej była dla mnie wielką aktorką z odległej przeszłości, Aleksandrą Śląską. Dlatego najbardziej zdziwiło mnie to, że wszyscy mówią o niej po prostu „Ola”. Początkowo czułam się z tym nieswojo i zdałam sobie sprawę, jak łatwo sama ulegałam stereotypowi, który chciałam podważyć – zimnej, niedostępnej aktorki. Byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że lubiła się śmiać, była wręcz typem chichotki. Wielkie wrażenie wywarła na mnie opowieść Jerzego Kryszaka, który w Ateneum grał rolę tytułową w „Hamlecie”, a Śląska była Gertrudą. Podczas prób dochodziło między nimi do spięć, Kryszak nie zgadzał się z koncepcją sceny forsowanej przez aktorkę. Poniosły go emocje, powiedział o dwa słowa za dużo. Wszyscy sądzili, że już po nim, bo postawił się dyrektorowej. Nic bardziej mylnego – nie było żadnych konsekwencji, co więcej, Śląska przyznała rację młodszemu koledze. Ale chyba najbardziej uderzyły mnie słowa o samobójstwie Warmińskiego kilka lat po śmierci żony. Wcześniej nie natknęłam się w archiwaliach na żadne informacje dotyczące okoliczności jego odejścia. Ponoć gdy zabrakło Śląskiej, nie był już tym samym człowiekiem, zgasł, nie widział sensu życia bez niej...

Śląska wciąż nie daje pani spokoju?

Zdradzę pani, że dopiero po trzech tygodniach rozpakowałam karton z egzemplarzami autorskimi mojej książki. Obawiałam się ponownego spotkania z aktorką, konfrontacji z tym, co napisałam. Wynika to z przeświadczenia, że zawsze można lepiej, głębiej i nigdy nie będzie pełnej satysfakcji. Zwłaszcza przy opisywaniu tak ulotnej dziedziny, jaką jest sztuka aktorska. Dlatego zakończenie książki zatytułowałam „Tajemnica”.

Sztuka aktorska Aleksandry Śląskiej”, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, 2021

Marta Cebera – doktor nauk o sztuce, adiunkt w Zakładzie Dramatu, Teatru i Widowisk na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Gdańskiego. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się wokół teatru i dramatu XIX oraz XX wieku, a także sztuki aktorskiej i jej przemian na przestrzeni wieków.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama