Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Makabryczna zbrodnia i fala antysemityzmu w Chojnicach w 1900 roku

Wyobrażam sobie, że legendę o mordzie rytualnym można by było bardzo łatwo uruchomić niestety i dziś – mówi dr hab. Miłosława Borzyszkowska-Szewczyk literaturoznawczyni i antropolożka kultury, germanistka, profesor Uniwersytetu Gdańskiego.
Pogrzeb Ernsta Wintera, Chojnice 27 maja 1900
Pogrzeb Ernsta Wintera, Chojnice 27 maja 1900

Autor: Domena publiczna

Właśnie ukazało się polskie tłumaczenie książki niemiecko-amerykańskiego badacza Helmuta Walsera Smitha „Kręgi przemocy. Morderstwo i antysemityzm w niemieckim miasteczku”. Rzecz dotyczy wypadków z 1900 roku, a tym tytułowym niemieckim miasteczkiem są… Chojnice. Czy mówienie o nich, jako o niemieckim miasteczku jest uzasadnione?

Tak. Po pierwsze dlatego, że Chojnice leżały wówczas w granicach Cesarstwa Niemieckiego. Po drugie, były zdominowane przez – jak to kiedyś określano – żywioł niemiecki. Przywołując za tomem „Dzieje Chojnic” statystyki z tego okresu, dokładnie z 1905 roku, język niemiecki jako ojczysty podawało 92 proc. ludności, polski niecałe 7 proc., polski i niemiecki 1 proc. a kaszubski 0,1 proc. Nawet jeśli dane statystyczne w okresie silnego antagonizmu polsko-niemieckiego i germanizacji na Pomorzu należy traktować z pewnym dystansem, dają one obraz miejscowej układanki etnicznej.

Ja znalazłem tylko wyznaniowe: 5349 ewangelików, 4974 katolików, 364 żydów.

To by potwierdzało to, co mówiłam. Tak jak większość miast na Kaszubach, Chojnice były zdominowana przez Niemców i ewangelików, natomiast otoczenie było w większości kaszubskie i katolickie. Przy czym, jeżeli mówimy o niemieckości tej ludności, to nie powinniśmy patrzeć w kategoriach „krwi”, tylko „opcji narodowościowej”. Kultura niemiecka była wówczas kulturą nie tylko dominującą ale i atrakcyjną, a jej przyjęcie wzmacniało szanse na awans społeczny. Jednocześnie w gimnazjum chojnickim, do którego uczęszczał Ernst Winter, ofiara tej makabrycznej zbrodni, która rozpętała falę antysemickich rozruchów, działało bardzo silne tajne koło filomackie, zasłużone tak dla polskości regionu, jak i dla rozwoju ruchu kaszubsko-pomorskiego. Jednym z członków tego koła był, jeszcze w latach 30. XIX wieku, Florian Ceynowa, „budziciel Kaszubów”. Tak więc po sąsiedzku jedni szli w jedną stronę, drudzy – w inną, a granice narodowościowe przebiegały często przez środek rodzinnych stołów To nie były proste wybory. Czasem zależały przede wszystkim od kontekstu społeczno-politycznego, czasem po prostu od tego, kto w danej rodzinie był tą osobą dominującą.

A jakie miejsce w tym pomorskim tyglu zajmowali Żydzi? 

Była to mała społeczność, której udział procentowy w skali całego Pomorza wynosił mniej niż 1 proc. Na Pomorzu Gdańskim czy też Wschodnim dopiero od czasów pruskich pozwolono osiedlać się Żydom. Od czasów krzyżackich panował tu zakaz de non tolerandis Judaeis, wydany przez krzyżackiego mistrza Zygfryda von Feuchtwangena. W Chojnicach ludność żydowska najwyższy odsetek ludności – 8,3 proc. stanowiła w połowie wieku XIX (statystyki podają 429 osób). Liczebnie w latach 1870. i 1880. – 497 i 563 osoby, czyli ok. 5-7 proc. społeczności miasta. W kolejnych dekadach, w związku z procesami migracyjnymi – do większych miast – Gdańska czy Berlina oraz za ocean , stopniowo udział ludności żydowskiej spadał. Żydzi często stanowili elity społeczności miejscowości pomorskiej: jako kupcy, prawnicy, nauczyciele. Żydzi pomorscy byli stosunkowo mocno zintegrowani społecznie i uznawali się, w większości, za Niemców wyznania mojżeszowego. Na terenie ówczesnego państwa niemieckiego procesy emancypacyjne i asymilacyjne przebiegały zupełnie inaczej, niż na terenie zaborów rosyjskiego czy nawet austriackiego, gdzie dominowała kultura sztetla, małych miasteczek zdominowanych przez ludność żydowską, mówiącą w jidysz. Nie oznacza to, że gęste relacji zawodowe przekładały się na relacje towarzyskie. Niemniej część prowadziła domy otwarte, jak np.. Max Pintus w Chmielnie, kupiec, pasjonat-etnograf i osoba zaufania publicznego, u którego spotykał się proboszcz z rabinem i innymi przedstawicielami miejscowych elit. Dwóch członków pierwszego Zarządu Kaszubskiego Towarzystwo Ludoznawczego, które powstało w 1907 roku w Kartuzach, to byli miejscowi Żydzi.

A jak dużą rolę odkrywała przynależność religijna? 

Badania historyków pokazują, że podziały religijne były często silniejsze od podziałów narodowościowych. Znalazłam też informację, że w tamtym okresie w Chojnicach było tylko jedno małżeństwo mieszane, ponadreligijne, żydowsko-ewangelickie. Ale też wielu Żydów niemieckich te procesy asymilacyjne dopełniało konwersją religijną. Ostatecznie jednak wiele, zależało od tego, jak byli postrzegani przez sąsiadów. Jednocześnie mówimy o czasach, kiedy kształtował się nowoczesny nacjonalizm i nowoczesne poczucie tożsamości niemieckiej. A zarazem nowoczesny antysemityzm, który powiązany były z rasistowskimi teoriami o wyższości rasy niemieckiej. 

Ale w tym nowoczesnym społeczeństwie udało się niemal z dnia na dzień ożywić średniowieczny przesąd o mordzie rytualnym, używaniu chrześcijańskiej krwi do wyrobu macy, etc. 

Rozumiem, że pan mnie prowokuje, pamiętając że podobne rzeczy działy się w 1946 roku w Kielcach i w Krakowie, a więc pół wieku później, tuż po tym, jak przeżyliśmy razem II wojnę światową, kiedy na oczach Polaków zginęli ich żydowscy sąsiedzi. I mimo to nagle dochodzi do pogromów antyżydowskich, których skutkiem są ofiary śmiertelne i masowy exodus z Polski ocaleńców z Holokaustu. Widać więc, że jest to legenda – jak powiedzieliby historycy – długiego trwania. Dotarłam do badań pokazujących, jak duży potencjał antysemicki tkwi w rytuałach związanych ze świętami wielkanocnymi, a w szczególności z drogą krzyżową. Choćby fakt, że Jezus jest tam pokazany jako obcy w stosunku do Żydów, a nie jako jeden z nich, wyrosły z tamtego środowiska, tyle że ostatecznie z niego wykluczony i skazany. 

Kiedy podczas tegorocznego festiwalu Actus Humanus w gdańskim kościele św. Jana słuchałem oratorium pasyjnego Jana Zelenki (1679–1745) „Gesu al Calvario” miałem dokładnie takie samo wrażenie. 

W wielu podręcznikach antysemityzmu wymieniana jest też katedra w Sandomierzu, z wiszącym tam obrazem Karola de Prevota, który przedstawia legendę o mordzie rytualnym. Do tej pory nie został on usunięty, ani nawet nie jest opatrzony wyjaśnieniem. Powiedziałabym, że niewiele się tu zmienia. Wyobrażam sobie, że legendę o mordzie rytualnym można by było bardzo łatwo uruchomić niestety i dziś, jeśli ktoś by chciał. 

Stanisław Lem napisał kiedyś, że warstewka cywilizacji, jaką obrosła ludzkość, jest cieniutka. 

Tak, gdy się poczyta jego „Wysoki zamek” widać, że w każdej chwili może ona prysnąć. Wracając do książki, o tłumaczeniu której rozmawiamy, miałam szczęście ją przeczytać jeszcze 20 lat temu, w wersji niemieckojęzycznej. Nawiasem mówiąc polski wydawca z niewiadomych powodów zmienił oryginalny tytuł, który brzmiał „Opowieść o rzeźniku” – „Die Geschichte eines Schlachters” czy „The Butcher's Tale”, w wersji angielskiej. W tamtym czasie powstała zresztą druga książka na ten sam temat, autorstwa wybitnego niemieckiego historyka Christopha Nonna „Miasto szuka mordercy”. W oby wypadkach mamy więc intrygujące, reportażowe tytuły, jakby wręcz adresowane do współczesnego czytelnika, który śledzi seriale kryminalne w telewizji czy na Netflixie Pod tym względem ta opowieść jest bardzo nowoczesna. Mamy małe prowincjonalne środowisko, dochodzi do morderstwa, ofiarą jest uczeń, dziewiętnastolatek, znany ze swojego – nazwijmy to – wpływu na miejscowe kobiety. Wszystko zaczyna się więc bardzo intrygująco. A dlaczego ten rzeźnik jest tak bardzo ważny? Bo znalezione w kawałkach ciało zostaje rozrzucone po okolicy, czyli mamy jeszcze elementy makabreski. 

Głowę znalazły bawiące się dzieci. 

Tak. To wszystko prowadzi do nagromadzenia różnych emocji, także społecznych, a jednocześnie trwają próby rozwiązania zagadki. Ciało jest bardzo precyzyjnie pocięte, stąd podejrzenie pada na rzeźnika. 

Na dwóch rzeźników. 

Dwóch: żydowskiego i niemieckiego. Przy czym niemiecki z jednej strony ma 15-letnią córkę, która była ponoć pod urokiem owego gimnazjalisty, a z drugiej strony ma zięcia, który jest dziennikarzem miejscowej gazety. W związku z czym w cały ten proces od razu włącza się prasa, nie tylko lokalna, ale w całym Cesarstwie Niemieckim. Mamy do czynienia z przeciekami, pojawiają się nowi świadkowie. Ktoś coś widział, ktoś nie widział, ale wiedział. Ktoś tam zeznaje, ktoś daje alibi. 

Świadków przybywa z dnia na dzień, ale są mało wiarygodni. Konfabulują pod przyjętą tezę: bronimy swojego, obciążamy Żyda. 

Chcą być ważni, bo świadek to ważna osoba – aktor tego procesu. Ale na ile konfabulują? Tego do końca nie wiemy. Im może się wydawać, że to widzieli naprawdę. 

Część z tych osób została potem skazana za krzywoprzysięstwo. 

No tak, ale zagadka nie zostaje rozwiązana, mimo, że przysłano inspektora z Berlina, doświadczonego śledczego, zastosowano też najnowocześniejsze – jak na tamte czasy – sposoby prowadzenia śledztwa. Tak więc nie udaje się definitywnie stwierdzić, co w którym momencie było prawdą, a co nie. I to jest też poniekąd siła tej opowieści: zagadka, która postawiła na nogi de facto całe ówczesne Niemcy i również była relacjonowana w prasie europejskiej, nie zostaje wyjaśniona. Trwa do dziś.

Helmut Walser Smith sugeruje pewne rozwiązanie. 

Sugeruje je również Christoph Nonn, ale czy słusznie – tego nie wiemy. Natomiast równie intrygujące, jak sama zagadka kryminalna są procesy, jakie uruchomiło to dochodzenie. Nonn w swojej książce zajął się rekonstrukcją sprawczości plotki: jak powstała, jaką spełniła funkcję, jak była dystrybuowana, jak napędzała reakcje społeczeństwa, jak dużo można też za pomocą plotki zyskać. A na plotkę możemy spojrzeć przez nas dzisiejszych czasów, jako taki fake news, prawda? 

Mnie też zaskoczyło, jak bardzo to przypomina dzisiejsze mechanizmy, choć bez internetu. Wystarczyła sama papierowa prasa. 

Ale ta papierowa prasa wówczas była niesamowicie żywa, bardzo szybko działała. 

Szybko i bezwzględnie. Swoim studentom zawsze powtarzam, że przewagą tradycyjnego dziennikarstwa nad mediami społecznościowymi jest to, że artykuł przed publikacją czyta i poprawia jeszcze redaktor, który weryfikuje fakty, sprawdza czy tekst nie jest jednostronny, etc. Tu jednak antysemickie gazety w ogóle się nie hamowały. A berliński dziennikarz Wilhelm Bruhn wprost namawiał świadków do oskarżania żydowskiej rodziny Lewych. 

W ten sposób budował bez skrupułów swoją pozycję. Faktycznie widać tam całkiem nowoczesne mechanizmy medialne. Bardzo dobrze, że ta książka ukazała się w końcu w języku polskim i chwała wydawnictwu oraz tłumaczowi. Z takim zastrzeżeniem, że ta zabrakło tam opracowana pod kątem czytelnika polskiego. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że autor oparł się na dokumentach, natomiast nie przeprowadził wizji lokalnej i nie miał pojęcia o sytuacji na polsko-niemieckim pograniczu. Polskość jest tam niemal niewidoczna. Gdy wydawnictwo przygotowuje taką książkę na rynek polski, to pozostawienie tego atrybutu „niemieckiego miasteczka” można tłumaczyć albo w kategoriach zaniechania – w co niezbyt wierzę patrząc na doświadczenie redaktorów i tłumacza – albo jako celową strategię. Jakby ta drzazga w nazwie wydawnictwa miała przekłuć naszą bańkę wyobrażeń o tym, co się działo na Pomorzu Gdańskim czy też w miastach Prus Zachodnich za czasów niemieckich i o opowieści o polskości tych ziem. Żeby wprowadzić znak zapytania, czy też wyrwę, szczelinę, przez którą – być może – zacznie się sączyć ta „przeciwpamięć”, a więc te inne opowieści, weryfikujące narodową narrację polską, która odrębne doświadczenie pogranicza marginalizuje, żeby nie powiedzieć wymazuje z głównej polskiej opowieści. 

No właśnie, czy możemy powiedzieć, że te antysemickie rozruchy w Chojnicach to jest część polskiej historii? 

Czy – jeżeli chcemy jakiś obszar uznawać za polski – to znaczy, że możemy sobie wybrać tylko tę część z jego przeszłości, która nam pasuje? Na przykład tylko tę historię związku filomatów z gimnazjum, a reszty już nie? Najczęściej każde dobro przychodzi z przybytkiem i uważam, że należy zmierzyć się również z tym przybytkiem. Zwłaszcza, że do zamieszek doszło także w sąsiednim Czersku, który był zdominowany przez żywioł słowiański. A parę lat wcześniej podobne historie wydarzyły się w Kościerzynie i w Skórczu. Wprawdzie Kościerzyna była wówczas także w większości niemiecka, ale – jak mówiłam – te granice są płynne. Oddzielenie takim „cięciem noża” tego co swojskie i obce, polskie od niemieckiego i kaszubskiego jest nie tylko problematyczne, co niemożliwe. 

Helmut Walser Smith – „Kręgi przemocy. Morderstwo i antysemityzm w niemieckim miasteczku”, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2025, cena 59,90

Może jakimś pozytywnym jakimś sygnałem jest to, że Urząd Miasta w Chojnicach w roku 750-lecia miasta, wsparł wydanie tej książki. 

Tak, to jest bardzo pozytywne. Kiedy niemal dwadzieścia lat temu przeprowadzaliśmy nasze badania w związku z przygotowaniem przewodnika o historii Żydów na Pomorzu [„Śladami żydowskimi po Kaszubach. Przewodnik/Jüdische Spuren in der Kaschubei. Ein Reisenhandbuch”, red. Miłosława Borzyszkowska-Szewczyk i, Christian Pletzing – red.], jedynym miejscem, które upamiętniało obecność żydowską w Chojnicach była Dolina Śmierci. To położone półtora kilometra od miasta miejsce kaźni z czasów II wojny światowej. Hitlerowcy wymordowali tam około dwóch tysięcy osób. Pięćset zginęło już podczas tzw. „krwawej kaszubskiej jesieni” 1939, z czego kilkanaście osób było pochodzenia żydowskiego, w tym kobiety i dzieci. I fakt, że wśród tych ofiar byli również Żydzi jest upamiętniony. Natomiast w samym mieście ani tereny starego, czy nowego cmentarza żydowskiego, ani miejsce gdzie była synagoga, nie były wówczas w żaden sposób oznaczone. Można więc powiedzieć, że to były raczej miejsca niepamięci. Chcę wierzyć, że jako społeczność Pomorza dojrzewamy stopniowo do zmierzenia się z przeszłością żydowską regionu. 

Na koniec jeszcze chciałem panią zapytać o hasło „pogrom chojnicki” w polskiej Wikipedii. Można odnieść wrażenie że jego autor, czy autorzy, uznają podejrzenie, że sprawcami zabójstwa Ernsta Wintera byli przedstawiciele społeczności żydowskiej za uzasadnione, a splądrowanie synagogi za usprawiedliwione. 

Po pierwsze uważam, że nazywanie wydarzeń 1900 r. w Chojnicach pogromem to przesada. To się miało nijak do tego, co w tym czasie działo się na polskich terenach należących do Rosji, czy w samej Rosji. W Chojnicach po prostu doszło do tumultów i rozruchów. Niemniej rozlały się one po całym regionie i trzeba było sprowadzić żandarmerię i wojsko do zaprowadzenia porządku. To jednak nie były pogromy. W samych Chojnicach – poza zamordowanym Ernstem Winterem – nikt nie zginął. Artykuł na Wikipedii, o którym pan mówi, moim zdaniem jest pisany z perspektywy mocno polskiej i opiera się tylko na źródłach polskich. Wikipedia ma jednak dużo zalet, a jedną z nich jest to, że zaprasza do dopracowania, uzupełnienia, zniuansowania. I ten artykuł aż się o to prosi. I to na pewno jest zadanie dla badaczy historii regionalnej. 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
ReklamaZiaja włosy rosinna pielęgnacja