W kwietniu 1990 uzyskałem stypendium Fundacji Batorego na tygodniowe seminarium organizowane przez Uniwersytet Środkowoeuropejski, wówczas jeszcze mieszczący się w Dubrowniku. Nie pamiętam już jak dokładnie sformułowany był temat seminarium, ale w praktyce okazało się być ono poświęcone filozofii przedsiębiorczości. Dla mnie wówczas była to czysta egzotyka. Po pierwszych zajęciach desperacko próbowałem zweryfikować co dokładnie znaczy słowo „enterpreneur” (przedsiębiorca), bowiem przez kilkanaście lat nauki angielskiego w PRL, nie zetknąłem się z nim ani razu.
Prowadzący, młody profesor z USA, przekonywał nas, przybyszów z dawnych demoludów, że przedsiębiorcy „twórczo” inwestujący swój kapitał są innowatorami na miarę pionierów filozoficznych, czy odkrywców w świecie nauki. Mało tego, twierdził, że od ich pomysłowości i swobody z jaką mogą działać (czytaj: zarabiać), zależy postęp społeczny. Wtedy jeszcze nie znałem „Drogi do niewolnictwa” Friedricha von Hayeka. Nie wiedziałem też, że w 1981 tenże von Hayek odwiedził zbrodniczego dyktatora Chile Augusto Pinocheta, tłumacząc potem, że woli dyktatora-liberała, od demokratycznego rządu pozbawionego liberalizmu.
Coś jednak przeczuwałem, bo kiedy na koniec seminarium umożliwiono nam zadawanie pytań, spytałem: a co jeśli nowatorskie metody prowadzenia biznesu są wątpliwe etycznie? Prowadzący popatrzył na mnie z politowaniem, a potem ze z trudem skrywaną irytacją wytłumaczył, że tradycyjnie pojęta moralność, to nieadekwatna kategoria do oceny przedsiębiorczości. Wszystko, co nie jest zabronione przez prawo, jest dozwolone.
Dlaczego teraz o tym wspominam? Otóż jestem świeżo po lekturze książki „Niewidzialna doktryna. Tajna historia neoliberalizmu (i tego, jak przejął kontrolę nad twoim życiem)” George’a Monbiota i Petera Hutchisona (wydawnictwo Krytyki Politycznej). Autorzy stawiają w niej tezę, że dzięki długotrwałej i hojnie finansowanej przez prywatny kapitał działalności licznych instytutów „wolnej myśli” i innych think-tanków, neoliberalizm stał się tak powszechny, że już nie widzimy w nim ideologii. Postrzegamy go jako pewien rodzaj „prawa naturalnego”, z którym się nie dyskutuje, ani którego nie próbuje się kwestionować.
Istotą neoliberalizmu jest właśnie to, co wyłożono mi przed 35 laty w Dubrowniku: konkurencja jest cechą definiująca ludzkość, wolność prowadzenia działalności gospodarczej jest podstawową wolnością osobistą, zachłanność i samolubność prowadzą do społecznych usprawnień, a hierarchia społeczna oparta o transakcje handlowe jest czymś naturalnym. Chciałoby się rzec – choć neoliberałowie nie lubią tego słowa – sprawiedliwym.
Autorzy „Niewidzialnej doktryny” zwracają też uwagę na inne słowo, którego unikają jej wyznawcy. Tym słowem jest właśnie „neoliberalizm”. Bo przecież – w opinii jego zwolenników – nie jest to jedna z wielu konkurencyjnych ideologii, ale naturalny porządek rzeczy. Margaret Thatcher, pionierka praktycznego neoliberalizmu, mówiła o programie swojego rządu, że nie ma dla niego alternatywy. To zresztą swoisty paradoks, że doktryna, która rzekomo stawia wolność na piedestale, jednocześnie przekonuje, że nie mamy wyboru. Cisza wokół doktryny, jak w rosyjskim przysłowiu, pozwala „dojechać dalej”. „Czyż może być większa władza niż sprawowana bezimiennie?” – pytają retorycznie Monbiot i Hutchison.
Skutkiem upowszechnienia neoliberalnych porządków są główne plagi naszego świata, jak skrajne wyeksploatowanie planety i kryzys klimatyczny, czy narastające nierówności materialne, a w ostateczności kryzys demokracji. Ponieważ większość rządów powierzyła kluczowe kwestie społeczne i gospodarcze abstrakcji zwanej rynkiem, władza przenosi się na fora niedostępne dla zwykłych obywateli. A gdy zawodzi państwo i nasze potrzeby nie mogą być zaspokajane w ramach demokratycznego procesu, wyłania się autorytaryzm. Ten jednak – jak widać z cytowanej wyżej wypowiedzi von Hayeka, czy też innych, bardziej aktualnych przykładów – bynajmniej nie przeszkadza głównym beneficjentom tego systemu, czyli światowym oligarchom.
Na koniec dwie informacje: dobra i zła. Dobra jest taka, że autorzy widzą drogę wyjścia z tej pułapki, m.in. poprzez upowszechnienie polityki partycypacyjnej. Zła – że nie bardzo wiadomo, dlaczego ci, którzy teraz rozdają karty mieliby się zgodzić na zmiany. Szczególnie, że środki do kontroli społeczeństwa mają dziś dużo bardziej zaawansowane, niż te, z najgorszych koszmarów Orwella.

























Napisz komentarz
Komentarze