Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

Jazz Jantar. Młode talenty, międzynarodowe gwiazdy i odważne eksperymenty. To był udany festiwal

Jesienna edycja Jazz Jantar w Gdańsku zaprezentowała młode talenty oraz uznane międzynarodowe gwiazdami - od eksperymentalnych projektów Wadady Leo Smitha po energetyczne sety Kneebody i Theona Crossa.
Jazz Jantar. Młode talenty, międzynarodowe gwiazdy i odważne eksperymenty
Jazz Jantar 2025 w Gdańsku. Młode talenty, energetyczne sety Kneebody i Theona Crossa oraz eksperymenty Wadady Leo Smitha

Autor: Anna Rezulak | Klub Żak

Festiwal, podobnie jak edycja wiosenna, zaczął się od kolaboracji uznanej zagranicznej artystki, ze skompletowanym przez nią składem, złożonym ze studentów gdańskiej Akademii Muzycznej. Tym razem liderką Jantar aMuz Bandu została argentyńska (choć rezydująca od wielu lat w Holandii) saksofonistka Ada Rave, która wybrała aż dziewięcioro młodych adeptów jazzu z gdańskiej uczelni. Ze względu na dość otwartą stylistycznie formułę przedstawionego przez nich programu, trudno prorokować kto z nich ma szansę na zrobienie w przyszłości kariery, ale z pierwszej konfrontacji z jantarową publicznością wyszli obronną ręką. Podobnie jak występujący w czwartek w sali kinowej kwartet JuMa kierowny przez uzdolnionego Maksymiliana Wilka, także studenta aMuz. To był – obok śląskiego Zygmunt Pauker Trio (niewtajemniczonym wypada zdradzić, że wbrew nazwie to kwartet, a w dodatku nie ma w składzie żadnego Zygmunta) – najbardziej mainstreamowy z jantarowych wykonawców.

Z polskich artystów osobne wyrazy uznania należą się młodziutkiej pianistce i kompozytorce (też wciąż studentce tyle, że akademii krakowskiej i konserwatorium w Amsterdamie) Hani Derej. Kto jeszcze nie słyszał, niech zapamięta to nazwisko. 

Na nich czekaliśmy

Jeśli chodzi o gości zagranicznych, świetnie zaprezentował się amerykański, choć dowodzony prze norweskiego basistę Ingebrigta Håkera Flatena, zespół The Young Mothers. Pisze się o nich, że udanie łączą jazzową awangardę z hip hopem, ale to chyba nie do końca prawda. Fakt, że trębacz Jawwaad Taylor od czasu do czasu trochę rapuje, jeszcze nie znaczy, że można tu mówić o jakimś istotnym hip hopowym wsadzie. Zdecydowanie więcej tam grindcore, szczególnie kiedy wibrafonista Stefan Gonzalez zasiadał za drugim zestawem perkusyjnym i dodatkowo produkował się wokalnie do mikrofonu. Była w tym moc. 

Czwartek mógł pretendować do miana najciekawszego dnia festiwalu. Nic dziwnego skoro jego gościnią była Mary Halverson wraz ze swoim sekstetem Amarylis. Pierwsza wspólna płyta tego projektu, jak wyjaśniała gitarzystka, poświęcona była różnym miejscom nawiedzonym przez duchy. Niemniej duża część tego, co usłyszeliśmy w Żaku, miała typowy dla jazzu wielkomiejski sznyt, z pulsacją ulicznego ruchu i neonów na nocnych ulicach. Może chwilami gitara liderki wydawała się być zbytnia „nakryta” dźwiękami pozostałych instrumentów, niemniej kunszt jej załogi w pełni to rekompensował. Zwłaszcza popisy puzonisty Jacoba Garchika i wibrafonistki Patricii Brennan. Ta ostatnia napędziła widzom (i sobie pewnie też) stracha, kiedy cofając się w czasie przerwy między utworami, spadła ze sceny. Na szczęście nic groźnego się nie stało i mogła kontynuować występ.

Klasą dla siebie był amerykański kwartet Kneebody. Uwagę słuchaczy skupiał przede wszystkim Nate Wood, człowiek-sekcja rytmiczna, grający jednocześnie na perkusji i gitarze basowej. Choć początkowo wydawać się mogło, że to tani (żeby nie powiedzieć: niskobudżetowy) greps, okazało się jego dwie ręce i dwie stopy w zupełności wystarczą by muzyka Kneebody pulsowała. Z dodatkiem barwnego podkładu klawiszy, było to świetnym podkładem do solowych popisów Shane’a Endsley’a na trąbce i fenomenalnego saksofonisty Bena Wendela.

Rozczarowanie i modułowanie

Codex Serafini to dla mnie największe rozczarowanie tej edycji. Nie tyle ze względu na znikomą „zawartość jazzu w jazzie”, co monotonię przyjętej przez nich formuły: dość jednostajny rytm perkusji, przywodzący na myśl pierwotne rytuały, rockowe riffy basu, dramatyczny ni to śpiew ni to krzyk w wymyślonym języku i przeszywające solówki na saksofonie. W teorii brzmi to może i nie najgorzej, ale po 10 minutach koncertu, zaczynamy się zastanawiać dokąd to ma nas doprowadzić. Szczególnie niefortunnie zabrzmiało między wyrafinowanymi setami zespołów Hani Derej i Emila Miszka.

Ten ostatni zaprezentował swój nowy projekt „modułowy” – Emil Miszk Modulaire – który – według jego własnych słów – ma go wybawić z konieczności tworzenia nowych zespołów. Po prostu będzie wymieniać „moduły” w tym jednym. Jantarowa wersja Modulaire, poza liderem, składała się z samych pań, w większości pochodzących z różnych krajów skandynawskich. Utwory, jak to zwykle bywa u Emila, były starannie zaaranżowane, wykonawstwo nienaganne. Cieszy rosnąca z roku na rok swoboda w grze Patrycji Wybrańczyk. Swoją drogą ciekawe jak ten materiał zabrzmi na płycie, bo w studiu „modułów” było aż 16? 

Sobota to jedyny dzień festiwalu, kiedy z sali Suwnicowej usunięto krzesła. I słusznie bowiem popisów tubisty Theona Crossa, znanego z Sons of Kemet, i jego kwartetu najlepiej słucha się w tańcu. 

Wadada w dwóch odsłonach

Ostatni dzień Jazz Jantar upłynął pod znakiem muzyki Wadady Leo Smitha afroamerykańskiego trębacza i kompozytora „muzyki kreatywnej”. Mimo podeszłego wieku (w grudniu skończy 84 lata), zagrał w Żaku aż dwa sety. Pierwszy to duet ze szwajcarską z urodzenia, a zarazem nowojorską z wyboru, pianistką Sylvie Courvoiser (nawiasem mówiąc częstą współpracowniczką Mary Halvorson). Courvoiser to wszechstronna technicznie pianistka, z klasycznym przygotowaniem i jednocześnie z zacięciem do eksperymentów. Było zatem nie tylko „po bożemu”, ale z elementami preparowania fortepianu, szarpaniem strun, grą na klawiaturze nadgarstkami i łokciami. Długimi chwilami można było odnieść wrażenie, że ekspresyjna pianistka spycha Smitha „do narożnika”, nie pozostawiając mu za wiele miejsca do popisu.

Zupełnie inaczej było po przerwie, kiedy w roli partnera Wadady wystąpił znany doskonale gdańskiej publiczność (to był jego dziewiąty raz na Jazz Jantarze, w dodatku dokładnie w dniu jego 54. urodzin) Vijay Iyer. Jego gra na fortepianie była znacznie bardziej oszczędna, a na pianie Rhodes wręcz ascetyczna, koloryzująca, otwierająca trębaczowi szerokie pole dla muzycznych medytacji nad stanem świata, opierających się o materiał ich wspólnego ubiegłorocznego albumu „Defiant Life”. I było to ze wszech miar godne zakończenie tej udanej imprezy.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
Reklama