Pokaż lekarzu, co masz w garażu
Nic tak nie rozgrzewa opinii społecznej, jak pieniądze. Najlepiej cudze. „Pokaż lekarzu, co masz w garażu!” - grzmiał w 2007 r. nieżyjący już polityk, Ludwik Dorn podczas dyskusji nad potrzebą ustawy podwyższającej zarobki w systemie opieki zdrowotnej. Dziś po raz kolejny zaglądamy do portfeli lekarzy po pojawieniu się informacji m.in. o kardiologu z Konina, który za wykonanie ablacji dostawał nawet 279 tys. zł. miesięcznie.
Nie jest zapewne przypadkiem, że nagłośnienie tematu zarobków lekarskich nałożyło się na informacje o dziurze budżetowej NFZ, sięgającej 14 mld zł. Przypomniano też, że ustawa o najniższych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia gwarantuje zawodom medycznym coroczną waloryzację świadczeń i dziś np. lekarz na etacie musi zarobić minimum 11 863,49 zł brutto, a pielęgniarka z tytułem magistra i specjalizacją - co najmniej 10 554,42 zł brutto. Dla pracodawców oznacza to coraz większe obciążenie (przekraczające nawet 70 proc. wydatków), więc już we wrześniu szpitale powiatowe wystąpiły z propozycją zawieszenia ustawy.
To jednak nie pracownicy etatowi, ale tzw. kontraktowcy zarabiają najwięcej. Dlatego Ministerstwo Zdrowia wystąpiło w ostatnich dniach z propozycją, by wprowadzić dla nich limit wynagrodzeń na poziomie 36 480 zł tys. zł miesięcznie, z możliwością podniesienia do 48 tys. zł w uzasadnionych przypadkach.
Ilu lekarzy na Pomorzu zarabia ponad 100 tys. zł?
W poniedziałek, 3 listopada, zapytaliśmy Uniwersyteckie Centrum Kliniczne i Urząd Marszałkowski, zawiadujący największymi szpitalami na Pomorzu, ilu lekarzy kontraktowych zarabia ponad 100 tys. zł? A także jaka jest wysokość najwyższych zarobków i jakiej specjalności to dotyczy oraz jaki odsetek wydatków szpitala stanowią płace?
Niestety, w UCK usłyszeliśmy, że „na razie” nie uda się zebrać potrzebnych danych. Problemy miał też Urząd Marszałkowski w Gdańsku. Kuba Kaługa z Radia Gdańsk, który jeszcze w kwietniu podobne pytania zadał w siedmiu pomorskich szpitalach, otrzymał tylko cząstkowe informacje ze Szpitali Pomorskich oraz placówek w Malborku i Lęborku. I tak:
- Malbork - 100 proc. lekarzy specjalistów zatrudnia na kontraktach,
- Lębork - 85 proc. specjalistów (jedynie 17 z nich ma umowy o pracę),
- w Szpitalach Pomorskich na kontraktach jest 75 procent lekarzy, czyli 470 osób,
- w szpitalach w Gdyni i Wejherowie średnio na kontrakcie można zarobić 27 808 zł brutto, a na umowie o pracę - 18 641,32 zł brutto,
- w Lęborku jest to odpowiednio 29 706,83 zł brutto i 24 226,79 zł brutto.
CZYTAJ TEŻ: Szpitale odwołują operacje, kasa NFZ świeci pustkami. "System się wali, winni politycy"
Najwięcej w powyższych szpitalach zarabiali specjaliści anestezjolodzy i chirurdzy. W Malborku jeden z anestezjologów otrzymał miesięcznie prawie 100 tys. zł, a w Lęborku jego kolega - 69 535 zł brutto. Przy czym ten ostatni przepracował w miesiącu… 339 godzin. To oznacza, że średnio każdego dnia - łącznie z sobotami, niedzielami i świętami - doktor spędził w pracy 11 godzin i 20 minut.
- Często wyższe zarobki lekarzy kontraktowych wynikają z czasu pracy - potwierdza dr Tadeusz Jędrzejczyk, wicedyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego. - Powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: czy chcemy być leczeni przez lekarza, który pracował już bez przerwy 24 godziny? Z drugiej strony są miejsca, które będą miały problemy, gdy tych lekarzy zabraknie. Dlatego niezbędny jest bezpiecznik i głęboka zmiana samego modelu finansowania opieki zdrowotnej.
Co istotne, ponad 100 tys. zł miesięcznie zarabia zaledwie 431 osób z prawie 200 tysięcy polskich lekarzy. Czyli około 0,24 proc. środowiska.
Kto wymyślił lekarzom i pielęgniarkom kontrakty?
Piotr, anestezjolog, w jednym ze szpitali na Pomorzu pracuje 250-280 godzin w miesiącu. Gdyby jak większość z nas miał wolne weekendy, oznaczałoby to siedzenie w pracy od poniedziałku do piątku po 14 godzin dziennie. Dodatkowo Piotr musi przez kilkanaście godzin odwiedzać w domach osoby podłączone do respiratorów. Stawka za te wizyty - 45 zł za dzień. Prawie wolontariat, bo niemal tyle kosztują go dojazdy.
- W moim szpitalu około 70 proc. specjalistów jest na kontraktach - mówi anestezjolog. - Czy miałem wybór? Nie zaproponowano mi innej formy zatrudnienia. Na etacie miałbym limit 170 godzin, tu pracuję o wiele dłużej. I powiem szczerze, gdybym dostał tyle samo za godzinę pracy na etacie, co na kontrakcie, byłbym w pełni zadowolony. Nie są to pieniądze, dla których warto się zabijać.
Kontrakt, nie tylko dla medyka, oznacza dodatkowe wydatki. Piotr musi odkładać z zarobionych w ten sposób pieniędzy na emeryturę, płacić ubezpieczenie od błędów medycznych (rocznie około 5 tys. zł ). W ten sposób wypłata zmniejsza się o ok. 25 proc. W dodatku kontraktowiec nie ma płatnych zwolnień i urlopów.
- Najłatwiej napuścić społeczeństwo na lekarzy - stwierdza z goryczą w głosie Piotr. - Nie jeżdżę nawet dobrym samochodem. I pomagam pracodawcy, któremu prawo pracy zabrania planowania nadgodzin.
- Kierowany przeze mnie oddział neurochirurgii przynosił szpitalowi zysk rzędu 10 mln zł rocznie - mówi prof. dr n. med. Wojciech Kloc, wieloletni konsultant wojewódzki w dziedzinie neurochirurgii, b. szef oddziału neurochirurgii w szpitalu im. Kopernika w Gdańsku. - Lekarze zatrudnieni byli i są na kontraktach, ale nie uważam, że ich zarobki były za wysokie. Gwarantowaliśmy szpitalowi m.in. obstawienie dyżurów i poradni neurochirurgicznej. Duża część operacji neurochirurgicznych trwa dłużej niż obowiązkowy czas pracy w ciągu dnia. Trzeba pamiętać, że pracujących na kontraktach nie obowiązuje prawo pracy i ograniczenie liczby przepracowanych godzin. Ponadto lekarz specjalista ma za zadanie nie tylko leczyć pacjentów, ale także szkolić następców.
CZYTAJ TAKŻE: Pieniądze na kardiologię i rehabilitację onkologiczną. Na Pomorzu wsparcie finansowe otrzyma pięć szpitali
Jeden z pracodawców ochrony zdrowia w naszym województwie przypomina, że przy podawaniu zarobków lekarzy, trzeba od razu dodać, ile godzin taka osoba przepracowała.
- Kontrakt opłaca się pracodawcy - przyznaje nasz rozmówca. - Nadgodzina lekarza na etacie kosztuje dużo więcej niż na kontrakcie. A jeszcze więcej trzeba płacić za nadgodziny przepracowane w weekendy. Kontrakt jest pewną formą wyzysku i zgadzam się, że cudownym złotym środkiem byłoby dać wszystkim etaty. Ale wtedy zamykamy szpital. System by się załamał, bo koszty obsługi m.in ZUS i całej reszty nadgodzin zjadłyby oszczędności, które są na umowach B2B. To pozwala nie płacić za nadgodziny. Tak samo jest z pielęgniarkami. Pielęgniarki etatowe pracują od poniedziałku do piątku, a noce i weekendy mają pielęgniarki na kontraktach. Dlaczego? Bo kontraktowym pielęgniarkom nie trzeba płacić ekstra poza umówioną stawką godzinową.
Zbrodnia na pacjentach?
Dr Jędrzejczyk przekonuje, że wyzwaniem i problemem są narastające nierówności, a także wynagrodzenie powiązane bezpośrednio z wyceną procedury. To stymuluje podmioty lecznicze do nie zawsze racjonalnej „nadprodukcji” jednych, a zmniejszeniu liczby innych świadczeń. Niestety, system jest przebodźcowany dobrymi latami funduszu i zaniechaniem prac nad reformą samego systemu finansowania świadczeń.
- Pieniędzy nie powinniśmy szukać w kieszeniach pacjentów i personelu medycznego, tylko w odpowiedniej redystrybucji środków, które mamy w systemie - uważa Bartosz Fiałek, lekarz reumatolog z Pomorskiego Centrum Reumatologii, edukator zdrowotny. Należy stawiać na tańszą medycynę ambulatoryjną, a nie na drogie szpitalnictwo. Trzeba też zastanowić się, czy potrzebujemy aż tak rozbudowanych szpitali z rzadkimi dziedzinami medycyny w powiatach tylko po to, by spinać budżety.
Według Bartosza Fijałka gdyby procedury były odpowiednio wycenione, to jeden lekarz nie zarabiałby 20 tysięcy, a drugi 80 tysięcy zł. Szczególnie małe, powiatowe szpitale, nie mogłyby się utrzymać, potrzebują wysokospecjalistycznych, lepiej płatnych procedur. Procent przychodu z nich trafia do lekarza, który wykona dużo np. ablacji. Tak było z kardiologiem z Konina, który w ten sposób zarobił prawie 300 tysięcy złotych.
- Kontrakt powinien być obwarowany obowiązkiem pracy w jednym miejscu - zastrzega prof. Kloc. - W innym przypadku jest to działanie na niekorzyść chorego.
Profesor uważa, że przeprowadzanie pojedynczych zabiegów neurochirurgicznych w powiatowych szpitalach, aczkolwiek korzystne ze względu na pieniądze z NFZ, stanowi bardzo duże ryzyko dla pacjentów.
- Osobiście zetknąłem się z przypadkiem młodego pacjenta operowanego w szpitalu w Tucholi, który półtora roku po zabiegu musiał poruszać się o kulach - twierdzi profesor. - W takiej placówce nie zapewnia się odpowiedniej rehabilitacji, opieki przed i pooperacyjnej. Przypominam, że w Niemczech czy USA taki pacjent powinien po dwóch miesiącach móc wrócić do pracy. Tak, jak działo się z pacjentami operowanymi w gdańskim szpitalu. Powinna obowiązywać bezwzględna ocena jakości leczenia. U nas, niestety, nie ma pełnego porównania i jednoznacznych kryteriów oceny.
Na Pomorzu jest najmniej łóżek i neurochirurgów na 100 tys. mieszkańców w Polsce. Według norm UE na 2 mln mieszkańców powinno być 10 sal operacyjnych i 100 łóżek neurochirurgicznych. W UCK było 40 łóżek, teraz jest 17. Szpital im. Kopernika ma 32 łóżka, szpital w Słupsku - 17 łóżek. Razem – 69 łóżek i 5 sal operacyjnych neurochirurgicznych na całe województwo.
- W tej sytuacji przenoszenie zabiegów do szpitali powiatowych uważam za zbrodnię na pacjentach - dobitnie mówi wybitny neurochirurg.
Polowanie na czarownice zamiast reformy?
Bartosz Fijałek podkreśla, że wysokie wynagrodzenia lekarzy nie są ich winą. To skutek źle skonstruowanego systemu opieki zdrowotnej w kontekście niewspółmiernego do potrzeb finansowania ochrony zdrowia.
- Polska pod względem finansowania publicznego systemu opieki zdrowotnej jest w ogonie Europy, przedostatnia - wylicza reumatolog. - Nie dość, że przekazujemy niezbyt duży odsetek PKB na finansowanie ochrony zdrowia (ok. 6,8 proc.), to jeszcze mamy ustawowy zapis N-2. Oznacza to, że finansowanie odnosimy nie do roku obecnego, tylko do PKB sprzed dwóch lat, co dodatkowo obniża i tak niewysoki procent przekazywanych środków. Gdybyśmy realizowali ustawę w oparciu o obecne PKB, w tym roku zebraliśmy o ok. 14 mld zł więcej.
Konieczne jest też urealnienie wycen. Takich, jak interna, geriatria czy opieka długoterminowa - w górę. Z kolei ograniczenie wynagrodzeń nie wpłynie na istotne zwiększenie finansów w ochronie zdrowia, która wymaga całościowej reformy, a nie regulowania „sufitów" płac.
- Przy obecnym funkcjonowaniu systemu dojdzie do sytuacji, w której sufit płac będzie prowadził do „podłogi dostępności", czyli zdecydowanie zmniejszy się dostępność do usług medycznych. Przysłowiowy kardiolog z Konina nie będzie robił 40 czy 50 ablacji w ciągu miesiąca. Po 5 ablacjach osiągnie limit i kolejne 45 nie zostanie wykonanych w tym miesiącu, a pacjenci będą czekali w kolejkach - twierdzi reumatolog.
SPRAWDŹ TAKŻE: Szpital w Wejherowie z robotem da Vinci. Otwarto też Centrum Chorób Płuc
Co ciekawe, nikt jeszcze nie policzył, ile zaoszczędzi państwo na obcięciu „kominów" płacowych.
- Uważam, że to jest polowanie na czarownice, a nie rzetelna reforma - twierdzi Bartosz Fiałek. - Trzeba mieć ogrom odwagi i wiedzy, żeby zreformować system opieki zdrowotnej w sposób całościowy. Najłatwiej wskazać palcem kogoś, kogo społeczeństwo niekoniecznie toleruje. To się zawsze sprawdzało. Nieżyjący Ludwik Dorn żądał: „Pokaż lekarzu, co masz w garażu". Żyjący Zbigniew Ziobro o dr. G. mówił: „Ten pan już nikogo życia nie pozbawi". Obserwujemy dziś kontynuację pewnego postępowania, które choć politycznie się opłaca, w żadnym wypadku nie opłaca się pacjentom.
W kogo uderzą zmiany?
Lekarze przewidują, że jeśli zacznie się im obcinać wypłaty, część przeniesie się do sektora prywatnego.
- Nie chciałbym tego robić - mówi reumatolog. - Idealistycznie myślę, że wtedy wszystkim nie pomogę. Niektórych nie byłoby stać na wizytę prywatną. Zwłaszcza, że w reumatologii pakiet diagnostyczny badań prywatnych mógłby kosztować nawet 1500–2000 zł. Dlatego zamiast limitować stawki, powinniśmy np. limitować godziny pracy. Lekarz zarobi mniej, ale mielibyśmy i bezpieczeństwo pacjenta, i bezpieczeństwo lekarza. Niektóre kraje, np. Dania, limitują wyłączność, nakazując lekarzowi wybór - albo pracujesz w sektorze publicznym, albo prywatnym. W Polsce to się nie uda, bo mamy zbyt duży deficyt kadr. U nas na tysiąc mieszkańców przypada niecałych trzech lekarzy; w Danii 4,3 - czyli prawie 50 proc. więcej.
To się jeszcze może zmienić. Jak informuje Naczelna Izba Lekarska, obecnie medycynę studiuje o 120 proc. osób więcej, niż 25 lat temu. Już w 2028 r. w Polsce będzie przypadać 4,1 lekarza na 100 tys. mieszkańców.
Pytanie, w jakim systemie przyjdzie im pracować?
























Napisz komentarz
Komentarze