Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama
Reklama

Grudzień ’70. „W 1970 roku mieliśmy młode pokolenie robotników z aspiracjami, a u władzy gnoma”

Grudzień ’70 to była walka nie tylko o to, by wywalczyć sobie kolejne przywileje, lepszą płacę, lepsze warunki pracy – mówi Mirosław Maciorowski, autor książki „Powstańcy. Marzyciele i realiści”.
Grudzień ’70. Zbigniew Godlewski niesiony na drzwiach przez grupę mężczyzn
Grudzień ’70. Zbigniew Godlewski niesiony na drzwiach przez grupę mężczyzn. Prawdopodobnie idą ulicą 10 Lutego w Gdyni

Autor: IPN | Gdynia.pl

W swojej książce umieszcza pan Grudzień ’70 w ciągu powstań narodowych. Nie jest to do końca typowe podejście. Historycy raczej interpretują tamte wydarzenia w kategoriach protestów społecznych czy ekonomicznych. Niektórzy mówią wręcz, że to tylko był element walki obozu ówczesnej władzy, a robotnicy nie byli sprawcami, podmiotem historii, ale nieświadomym narzędziem.

W to, że był tam jakiś spisek – nie wierzę. Mówi o tym zresztą wyraźnie profesor Marcin Zaremba, z którym rozmawiam na ten temat. Co do samej książki, to ma ona tytuł: „Powstańcy. Marzyciele i realiści”, i opowiada nie tylko o powstaniach, ale wszelkich przejawach walki o jakiekolwiek wolności. Nie tylko o niepodległość, ale o suwerenność, o wolności obywatelskie, o prawo do protestu, o wolność słowa. W książce znalazły się 32 rozmowy z 27 historykami, które dotyczą bardzo różnych wydarzeń składających się na opowieść o historii Polski od 1794 roku do lat 90. XX wieku. 

Nie twierdzę zatem, że Grudzień ’70 to było powstanie. Natomiast z całą pewnością była to walka nie tylko o to, by wywalczyć sobie jakieś kolejne przywileje, lepszą płacę, lepsze warunki pracy… 

Wiadomo przecież, że w PRL jakiekolwiek działania, które wymierzone były w dyktatorską władzę komunistów, miały podłoże polityczne. Zmierzały do odejścia od stanu „niewolności” do wolności. Oczywiście, nikt wtedy nie mógł tego tak nazwać – wejść na barykadę i powiedzieć: „My tutaj teraz będziemy walczyć o suwerenność czy niepodległość”, bo to było wtedy niemożliwe. 

Dopiero w Sierpniu ’80 – jak pan spojrzy na 21 postulatów – pojawiały się hasła czy wręcz żądania stricte polityczne. Natomiast w 1970 roku czegoś takiego jeszcze być nie mogło. To, co stało się wtedy w Trójmieście, Elblągu i Szczecinie, niewątpliwie było jednak rzuceniem wyzwania ludziom, którzy wtedy rządzili, i próbą zmiany panującego porządku na taki, który jest lepszy z punktu widzenia protestujących.

To polityczne podłoże to faktyczne intencje protestujących czy raczej interpretacja władz, dla których wszystko, co było oddolne, niezależnie od tego, czy miało wymiar stricte polityczny, czy ekonomiczny, to już była niemal kontrrewolucja?

Moim zdaniem, to było bardziej podświadome niż świadome. 26-letni Lech Wałęsa, który uczestniczył w tym strajku, myślał wtedy zupełnie inaczej niż Wałęsa w 1980 roku czy nawet w połowie lat 70. Natomiast nie wierzę, że w takim człowieku jak on, wychowanym w tradycyjnych wartościach, prostym, ale jednak o jakimś silnym moralnym kręgosłupie, nie tkwiła niezgoda na system, w którym żył. A takich było wtedy wielu – całe pokolenie.

Profesor Zaremba dość dokładnie to wszystko analizuje i mówi, że sama podwyżka cen, która wtedy została wprowadzona, w dodatku na krótko przed świętami, to byłoby za mało, żeby wywołać strajk. Podłoże musiało być szersze.

Po pierwsze, na przełomie lat 60. i 70. w dorosłość weszło nowe pokolenie, tzw. baby-boomers, czyli ci, którzy się urodzili na przełomie lat 40. i 50. oraz na początku 50. To byli już zupełnie inni ludzie niż ich rodzice. Nie pamiętali stalinizmu, nie mieli w sobie tego lęku, który był stałym elementem życia poprzedniego pokolenia.

Druga ważna kwestia to aspiracje. W latach 60. do Polski zaczęła docierać na szerszą skalę kultura Zachodu. Prof. Zaremba wspomina o filmie „Dancing w kwaterze Hitlera”, który ja też pamiętam z dzieciństwa. Była w nim scena, w której pięknym mercedesem do Polski przyjeżdża Niemiec, obywatel kraju, który – było nie było – przegrał wojnę. I ci młodzi Polacy z zachwytem dotykają tego samochodu, wręcz się na nim kładą. To jest niemal publicystyczny komentarz do aspiracji ówczesnych młodych. Oni siedzą zamknięci w tym PRL, gdzie atmosfera jest tak ciężka, że trudno oddychać i nie widać żadnej możliwości zmiany. A to pokolenie chce żyć inaczej i widzi, że można żyć inaczej. W przypadku Gdańska, do tego wszystkiego dochodzi jeszcze specyfika miejsca – stoczni. To było takie trochę państwo w państwie.

W szczytowym momencie pracowało tam 17 tys. ludzi.

Tak. W takich warunkach zawsze łatwiej jest się zorganizować. Rodzi się solidarność – choć to pojęcie, rozumiane jako etos, wylansowano dopiero w 1980 roku. Ci ludzie, którzy w ogromnej większości przyjechali tam z innych części kraju, musieli sobie zorganizować życie od nowa. W ten sposób narodziły się nowe formy obywatelskości, tworzyło się nowe społeczeństwo. I pod te wszystkie czynniki, aspiracje i społeczne procesy podłożono zapalnik w postaci podwyżki cen. Uważam, że w tej sytuacji to musiało po prostu wybuchnąć.

Z drugiej strony, są głosy, m.in. wspomnianego tu już prof. Zaremby, że o samym przebiegu wydarzeń w dużej mierze zdecydowały chaos i nieprzygotowanie komunistycznych władz do radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi.

Tutaj dotykamy pytania o rolę przypadku w historii. W Grudniu 1970 roku ta rola była chyba duża. Może gdyby władze postąpiły od razu „na miękko”, próbowały się porozumieć ze strajkującymi, to lawina wydarzeń by nie ruszyła. Nie wiemy dokładnie, co 14 grudnia stało się impulsem do wyjścia robotników ze stoczni. Ale wyszli i wydarzenia wymknęły się spod kontroli. Płonie komitet wojewódzki partii, dworzec, padają strzały… 

A władza jest zupełnie do tego nieprzygotowana, nie potrafi sobie z tą kryzysową sytuacją poradzić. W kolejnych dniach także.

Przecież do gdyńskich stoczniowców skierowano dwa sprzeczne komunikaty. Wicepremier Stanisław Kociołek apelował w telewizji o powrót do pracy, a prawa ręka Gomułki Zenon Kliszko wydał rozkaz, by powstrzymać zmierzających już do stoczni robotników, co skończyło się masakrą – ZOMO strzelało do ludzi. Było kilka ośrodków decyzyjnych. Swój miała milicja, inny SB, jeszcze inny wojsko, no i były władze partyjne oraz wojewódzkie. Jedna eskalacja rodziła drugą. 

A przecież wszystkiemu temu można było być może zaradzić, wycofując się z podwyżek albo w ogóle ich nie wprowadzając. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że Polska miała wtedy 400 milionów dolarów rezerw. Można za to było kupić żywność, przede wszystkim mięso, które było – jak wiadomo – strategicznym towarem, i uspokoić nastroje. Nie zrobiono tego jednak, bowiem Gomułka miał obsesję na punkcie samowystarczalności, panicznie bał się więc dwóch rzeczy: zaciągania kredytów i sprowadzania żywności z Zachodu. Odwrotnie niż później Gierek.

Można więc powiedzieć, że przesądził dogmatyzm Gomułki.

Sam Gomułka to jest jak gdyby kolejny powód do buntu. Bo mamy wspomniane już wchodzące w życie młode pokolenie z aspiracjami i gnoma u władzy, starego komunistę, który w ogóle nie rozumie świata. Przyznaję, że postać Gomułki mnie fascynuje, bo jest ona niejednoznaczna. Na tle tej całej komunistycznej menażerii jakoś tam się wybijał. Potrafił być niezależny, stawiał się Rosjanom. Natomiast w 1970 roku jest już człowiekiem, któremu „peron odjechał”. Nie przyjmuje żadnych sugestii, że coś trzeba zmienić, unowocześnić. 

W pojmowaniu kapitalizmu zatrzymał się na latach 20. czy 30., kiedy rzeczywiście wiązał się on z wyzyskiem robotników. Tymczasem w latach 60. na Zachodzie pracodawcy już dbają o robotników, o fachowych pracowników. Działają tam silne związki zawodowe. Inżynierowie z polskich stoczni mieli w tym czasie kontakty ze specjalistami z Zachodu. Oni widzieli, że tam jest zupełnie inaczej. Widzieli kontrast między warunkami pracy tam a u nas w stoczni, gdzie nie tylko zarabiało się mało, ale brakowało takich podstawowych rzeczy, jak ciepła woda w umywalniach. I to miało znaczenie dla ludzi.

Komunizm deklarował, że jest ustrojem dbającym o klasę robotniczą, natomiast faktycznie cały ten system opierał się na barkach robotników, niewiele dając im w zamian, a w razie prób buntu, traktując ich dużo brutalniej niż, np., protestujących studentów. 

No oczywiście, że tak. Lata 50. to były rozwój przemysłu ciężkiego, zmiana profilu kraju z wiejskiego na miejski, to są wielkie inwestycje, którym nie towarzyszy jednak rozbudowa infrastruktury na potrzeby ludzi, jak choćby mieszkań. Na takie rzeczy po prostu nie było już pieniędzy. Zamiast tego oferowano miejsca w hotelach robotniczych. 

Jak się czyta różne przekazy, oczywiście nie te oficjalne, dotyczące górnictwa w latach 50., to warunki pracy były tam ekstremalne, często dochodziło do wypadków, ludzie pod ziemią ginęli jak muchy. A przecież dobro klasy robotniczej, górników, stoczniowców i tak dalej, to były sztandarowe elementy propagandy komunistycznej.

Mirosław Maciorowski, „Powstańcy. Marzyciele i realiści”, okładka
Mirosław Maciorowski, „Powstańcy. Marzyciele i realiści”, wyd. Agora, Warszawa 2025

Mówił pan o błędach Gomułki. A ja chciałem z kolei zapytać o Gierka, który przejął po nim władzę. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego on, nie będąc bezpośrednio obciążony rozkazem użycia broni w Grudniu, nie zdecydował się rozliczyć tej sprawy? Zamiast tego, szybko zaczął ja wyciszać, chronić winnych i prześladować tych, którzy domagali się prawdy. Bardziej racjonalne z jego strony byłyby pozwolenie na upamiętnienie ofiar, budowa pomnika i być może jakieś tam pokazowe poświęcenie kilku kozłów ofiarnych. A tak sprawa Grudnia, przynajmniej na Pomorzu, przez całe lata 70. była takim ładunkiem, przy którym tlił się lont. I w końcu, w Sierpniu, to eksplodowało.

Trudno mi psychologizować, ale wydaje się, że to był jednak człowiek aparatu, i rozwiązania, o których pan mówi, były poza horyzontem jego myślenia. On i tak zachował się odważnie, tuż po masakrze na Wybrzeżu pojechał do Szczecina, potem do Gdańska i spotkał się z robotnikami. Może mu się wydawało, że to wystarczy? Tym bardziej, że przejąwszy władzę po Gomułce, przekręcił ekonomiczną wajchę w drugą stronę. Wziął kredyty, otworzył się bardziej na Zachód. Może liczył, że jak zwykłym Polakom się polepszy, a „za Gierka” początkowo się niewątpliwe polepszyło, to ludzi to zadowoli. 

Oczywiście dziś wiemy, że oparte to było na nieracjonalnym zaciąganiu kredytów i w końcu się zemściło. Poza tym była jeszcze Moskwa. Jakby taki gest wyglądał wobec „towarzyszy radzieckich”? Gierek nie był człowiekiem tej odwagi, co Gomułka, który w rozmaitych sprawach się Moskwie stawiał. Gierek tego raczej nie robił. Był oportunistą. Pan rozumuje według dzisiejszych kategorii, kiedy można zrobić badania opinii publicznej, dowiedzieć się, co może poprawić nastroje społeczne, i to zrobić. Oni tak wtedy nie myśleli. Tych ograniczeń intelektualnych, ale też – nazwijmy to – geopolitycznych było wtedy sporo.

Proszę sobie przypomnieć rok 1976, kiedy Gierek wymyślił sobie wprowadzenie do konstytucji zapisów o przewodniej roli PZPR i sojuszu ze Związkiem Radzieckim, co wywołało liczne protesty. A jednak to go nie powstrzymało.

Przy tego typu tematach, gdzie na skutek społecznego czy narodowego zrywu społeczeństwo ponosi ofiary, zawsze musi paść pytanie o sensowność tak wysokich kosztów. Jak by to pan interpretował w przypadku grudnia?

Cóż, trochę prowokuje mnie pan, by powrócić do tej nieustannej dyskusji na temat sensu Powstania Warszawskiego. Moją książkę zaczynam od stwierdzenia, że o powstaniach dyskutujemy, spieramy się i nigdy nie przestaniemy. I że to dobrze, bo z takiego sporu wychodzą same dobre rzeczy. Między innymi refleksja nad przeszłością, która daje nam impulsy do zachowania się w przyszłości. 

Przecież Sierpień był już inny od Grudnia, prawda? W Grudniu nie można było przewidzieć, że władza otworzy ogień do robotników, którzy szli pod Komitet Wojewódzki i komendę milicji. Stoczniowcy przecież wcale nie zamierzali ich atakować, kiedy dowiedzieli się, że zatrzymani podczas strajku robotnicy są przetrzymywani w komendzie i w komitecie, poszli się o nich po prostu upomnieć. Dziś oczywiście wiemy, jak to się skończyło, ale, analizując rzecz chłodno, trudno było wtedy przewidzieć, jakie będą zachowania tłumu, że sytuacja wymknie się spod kontroli i ostatecznie padną strzały. Pamiętajmy też, że tam doszło do linczu na milicjancie, były bardzo agresywne zachowania milicji i ZOMO.

Po stronie zysków z tego, co się wtedy stało, należy natomiast zapisać wnioski, jakie wyciągnęli robotnicy. Podobnie jak prof. Zaremba, który mówi o tym w książce, ja również zgadzam się ze stwierdzeniem profesora Jerzego Eislera, autora monografii o wydarzeniach na Wybrzeżu w 1970 roku, że choć wolna Polska narodziła się w Sierpniu 1980 roku, ale akt prokreacji nastąpił w Grudniu ’70 roku. Zakończył się on tragedią, ale w 1980 roku już nikt błędu nie popełnił. Wiadomo było, że ta rewolucja, czy jak ją nazwiemy, musi być zorganizowana inaczej. Przede wszystkim pokojowo, co oczywiście też nie wykluczało, że władza zdecyduje się na rozwiązanie siłowe. 

Inna moja rozmówczyni, dr Anna Machcewicz, mówi o tym, że w Sierpniu 1980 roku prawdopodobnie rozważano zaatakowanie stoczni z morza. Taki desant też mógłby się skończyć masakrą. Tylko Gierek był już na tyle mądry, iż wiedział, że to nie jest dobry pomysł.


Partnerem dodatku jest 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaZiaja Sport
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama