- Na pewno otoczyłby dzieci uchodźców jak najlepszą opieką i starał się wdrożyć wszystkie zasady „szkoły korczakowskiej”, co również my staramy się robić. Przynosi to czasem nieoczekiwane rezultaty – z uśmiechem odpowiada Alicja Zielińska, dyrektorka Szkoły Podstawowej w Krynicy Morskiej.
Emanuje optymizmem i otwarciem na innych. Jeżeli pojawia się problem, natychmiast bierze się do jego rozwiązania. Kiedy podchodzi ciemnowłosy Petro z pytaniem, zaraz skupia na nim uwagę.
- Dążymy do tego, by dziecko było odpowiedzialne za swoje działania, oczywiście na takim poziomie na jakim jest w stanie im sprostać. Dlatego dzieci dbają o nasz ogród, o porządek na korytarzu, piszą petycje na temat jadłospisu. Nie zawsze to wychodzi, ale tego samego chcemy nauczyć naszych młodych gości z Ukrainy. A te niespodziewane rezultaty? Mamy dużą tablicę, na której każdy może napisać czym się może pochwalić, za co podziękować, za co przeprosić. No i na tej tablicy znalazły się bardzo niepochlebne słowa pod adresem Władimira Putina, niektóre wręcz niecenzuralne, nie wypada cytować.
Jak widać poziom emocji wśród ukraińskich dzieci jest wciąż bardzo wysoki, choć na szczęście okazywany w postaci żywiołowego zachowania, nie agresji. Każdy dzień przynosi wszystkim – zarówno polskim uczniom i pedagogom jak też przyjezdnym z Ukrainy – nowe doświadczenia. W korczakowskiej szkole zrezygnowano z dzwonków na przerwy i lekcje, po przybyciu uczniów ukraińskich dzwonki przywrócono. Były obawy, że mogą się kojarzyć z wojną, sygnałami alarmowymi, na szczęście błyskawicznie wszyscy przywykli.
Dążymy do tego, by dziecko było odpowiedzialne za swoje działania, oczywiście na takim poziomie na jakim jest w stanie im sprostać. Dlatego dzieci dbają o nasz ogród, o porządek na korytarzu, piszą petycje na temat jadłospisu. Nie zawsze to wychodzi, ale tego samego chcemy nauczyć naszych młodych gości z Ukrainy
Alicja Zielińska / dyrektorka Szkoły Podstawowej w Krynicy Morskiej
Szkoła w Krynicy Morskiej funkcjonuje łącznie z przedszkolem, liczy 80 polskich dzieci i młodzieży. Od początku wojny w Ukrainie przewinęło się już 68 dziewczynek i chłopców zza wschodniej granicy. Dziś jest ich 54, lecz te dane zmieniają się z dnia na dzień. Nie, nie wracają jeszcze do domu. Rodzice ukraińskich uczniów muszą decydować, czy ich pociechy będą korzystać w domach ze zdalnego nauczania prowadzonego przez ich macierzyste szkoły, czy będą chodzić do polskiej placówki. Jednego i drugiego naraz realizować nie można, trzeba coś wybrać.
Wychodzi na to, że krynicka szkoła to prawdziwy fenomen, skoro liczba ukraińskich uczniów zaczyna przeważać nad gronem polskiej młodzieży. Skąd to się wzięło? Pani Joanna, zapytana o jej opinię w samym centrum miasta, na ulicy Gdańskiej, mówi bez wahania – Krynica to koniec świata! Za nami są już tylko Piaski, dalej granica Rosji. Latem tłumy turystów, ale po sezonie zostaje kilkuset mieszkańców. To skąd mają się brać uczniowie do szkoły?
- To niestety prawda – przyznaje Alicja Zielińska. - Tu nie ma lekarzy, wielu sklepów, kosmetyczki. Trudno się mieszka. Dlatego niektóre klasy mamy zaledwie kilkuosobowe.
Dobrze, ale to jeszcze nie wyjaśnia skąd tak wielu ukraińskich uczniów? Okazuje się, że w wielu pensjonatach turystycznych od lat pracowali przybysze z Ukrainy. Po wybuchu wojny sprowadzili swoich bliskich. Mieszkają u swoich chlebodawców. Dorośli szukają zatrudnienia – choć przed sezonem szanse na to są minimalne, dzieci poszły do szkoły.
Przyjechali z całej Ukrainy. Niektórzy z zachodniej części kraju, gdzie wojna nie dotarła w pełni, są jednak też z Kramatorska czy Dniepropietrowska, gdzie ataki Rosjan były bardzo intensywne. Katia mieszkała w Łucku, jest nauczycielką języka angielskiego. Pamięta, jak i tam wybuchały rakiety. Teraz pomaga w zajęciach, często wspiera uczniów tłumaczeniem nieznanych jeszcze wyrazów. Luba jest żoną jednego z mieszkańców Krynicy, prowadzi z najmłodszą grupą lekcje języka polskiego. Metoda interesująca – na ekranie laptopa obraz przedmiotu, fonetyczny zapis polskiej wymowy.
Rezolutna Weronika zamyśla się głęboko, kiedy Alicja Zielińska dotyka jej rękawa i pyta o nazwę ubrania. Wreszcie mówi z wahaniem – Bluzka? Pochwalona za prawidłową odpowiedź bardzo się cieszy. Dzieci pracowicie zapisują w zeszytach kolejne słówka, choć jak twierdzą nauczyciele, najszybciej uczą języka codzienne kontakty z rówieśnikami. Dyrektorka szkoły pokazuje elektroniczny translator językowy – takie mają pedagodzy, lecz korzystają coraz rzadziej. Bariera językowa niknie. Tworzy się swoista mieszanina polskiego, rosyjskiego i ukraińskiego, ważne że dla wszystkich zrozumiała.
Już na drzwiach krynickiej szkoły zobaczyć można wszystkie istotne informacje w obu językach. Także i tę o przerwie świątecznej, choć przecież wierni kościoła prawosławnego obchodzą Wielkanoc w innym terminie. Pop z Cyganka koło Nowego Dworu przyjeżdża raz w miesiącu, więc i posługa duchowa jest zapewniona. Na korytarzach szkolnych także „dwujęzycznie”. Uczniowie z Ukrainy na pewno nie mogą narzekać na brak zajęć. Zaczynają o 11.15 lub godzinę później i codziennie mają po pięć godzin lekcyjnych. Język polski, matematyka, biologia, informatyka, technika, plastyka, geografia, historia, oczywiście wf również.
W klasie biologiczno – chemicznej (o czym świadczą pomoce naukowe) przyglądam się lekcji biologii. Z zaskoczeniem słyszę, że Alicja Zielińska będzie pokazywać dzieciom techniki bandażowania. Czyżby odniesienie do trwającej wojny? Nie! Dzieci pokazują poszczególne kości na szkielecie z tworzywa i potem dowiadują o sposobach pierwszej pomocy w razie urazu.
Jako model do bandażowania kolana służy rezolutny Nazar. Potem demonstruje usztywnioną nogę a po zwinięciu bandaża sam zabiera się do „opatrunku”. Artem akurat ma rękę w gipsie, jest więc przykładem takiego zabezpieczenia urazu. Potem przychodzi czas na rozpoznawanie kolejnych kości. Petro i Nazar spierają się do czego służą żebra, Sasza próbuje nazwać części czaszki, Gabriela bardzo dobrze wymawia niełatwe przecież słowo „żuchwa”. Nie są znudzeni, wyraźnie zainteresowani.
Nie ma żadnych sporów czy niesympatycznych zachowań ze strony polskiej młodzieży. Spotykają się najczęściej na korytarzach i przerwach, lecz także na wspólnych zajęciach. Wszystko dzieje się tak, jakby goście z Ukrainy mieli pozostać u nas dłużej. Bo przecież nikt nie wie, jak długo potrwa wojna. Dyrektorce Alicji Zielińskiej czy burmistrzowi Krynicy Morskiej Krzysztofowi Swatowi zmartwienia mogą przysparzać jednak finanse. Uczniowie z Ukrainy tworzą na razie tzw. oddział przygotowawczy, jednak dodatkowych zajęć jest sporo, trzeba za nie zapłacić. Pani Katia czy Luba pracują jako asystentki nauczyciela, na niewysokiej pensji, lecz przed nowym rokiem szkolnym nikt takiej sytuacji nie przewidział.
- Utrzymanie szkoły kosztuje nas trzy miliony złotych rocznie, subwencja oświatowa to 620 tysięcy czyli pięć razy mniej. Resztę musimy dołożyć. Płacimy za opinię bardzo bogatego miasta przez pryzmat tysięcy turystów, kiedy wcale tacy zamożni nie jesteśmy - wyjaśnia burmistrz Krzysztof Swat. - Mieliśmy w klasach po 5-6 dzieci, klasa z 12 osobami była uznawana za liczną. Teraz mamy dwa razy więcej uczniów w naszej szkole. Głośno znów o nas w całym kraju, lecz bez pomocy ministerstwa będzie nam bardzo ciężko.
Napisz komentarz
Komentarze