Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Wybory 4 czerwca nie były w pełni demokratyczne, bo prawdziwa rywalizacja toczyła się o 161 na 460 miejsc w Sejmie

Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że głosując w stawiamy krzyżyk przy nazwisku naszego faworyta. Wybory 4 czerwca 1989 to była jednak prawdziwa wykreślanka. Żeby poprzeć swojego kandydata, trzeba było skreślić nazwiska wszystkich pozostałych.
(fot. Renata Dąbrowska)

Jeśli chodzi o głosowanie do Sejmu to 4 czerwca w 65 procentach tkwiliśmy jeszcze w PRL. Co to znaczy? Na czym, polegały i czym różniły się tamte historyczne wybory od tych, które organizowano wcześniej? Oto właśnie postaramy się wyjaśnić czytelnikom w tym artykule.

Jeden naród – jedna lista

Wybory w PRL wzorowano na sprawdzonych wzorcach radzieckich, gdzie aparat państwowy całkowicie kontrolował proces wyłaniania kandydatów, którzy wszyscy startowali z jednej listy, powołanego w 1952 roku Frontu Jedności Narodu. Początkowo listy zawierały tylko tylu kandydatów, ile miejsc było do obsadzenia w danym okręgu. Tak więc obywatelom nie pozostawiano żadnej, nawet iluzorycznej możliwości wyboru. Sytuacja uległa pewnej zmianie w czasie gomułkowskiej odwilży, po październiku 1956 roku. Wprowadzono wówczas teoretyczną możliwość wyboru posłów, na listach pojawiło się bowiem więcej nazwisk, niż było mandatów do obsadzenia. W dalszym ciągu pod głosowanie wystawiano jednak tylko jedną listę wyborczą.

Z góry znany był też rozkład mandatów. Bezwzględna większość – 255-260 – przydzielana była automatycznie członkom PZRP. Około 150 miejsc dostawali przedstawiciele „stronnictw sojuszniczych” – Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. Reszta przypadała koncesjonowanym organizacjom katolików świeckich. Jedną z nich był związany z „Tygodnikiem Powszechnym” Ruch „Znak”, z którego list w sejmie zasiadali m. in. Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski i Tadeusz Mazowiecki, którym zdarzało się czasem wstrzymywać od głosu albo nawet – o zgrozo – głosować przeciw. Bo poza tym, Sejm na wszystko mówił „tak”.

Wobec fasadowości procesu wyborczego, jaki i samej instytucji Sejmu władze kładły nacisk na śrubowanie frekwencji. Masowe uczestnictwo w teatrze wyborczym miało bowiem świadczyć jednomyślnym poparciu dla PZPR i sposobu sprawowania przez nią władzy. Obecność w lokalach wyborczych wymuszano prośbą i groźbą, a resztę załatwiano fałszując protokoły. W efekcie ogłaszana frekwencja wynosiła zazwyczaj powyżej 95 proc. Wyjątkiem były wybory w 1985 roku, do bojkotu których namawiała podziemna Solidarność. Oficjalnie wzięło w nich udział 78,87 proc. uprawnionych. 

CZYTAJ RÓWNIEŻ: „Dialog to świetny wynalazek, dużo lepszy od systemu nakazowo-rozdzielczego”

Mnogość list

W 1989 roku po raz pierwszy po wojnie Polacy wybierali zarówno skład Sejmu, jak i przywróconego na mocy umów przy Okrągłym Stole – Senatu. W izbie niższej koalicji obejmującej PZPR i jej satelitów, zagwarantowano obsadę co najmniej 65 proc. miejsc (299 posłów). Pozostałe 161 miejsc w Sejmie zostało przeznaczonych dla kandydatów bezpartyjnych, co jednak nie oznaczało, że na pewno przypadną one przedstawicielom opozycji. Konkurowali o nie bowiem także kandydaci jawnie wspierani lub nieformalnie popierani przez obóz władzy (jak choćby były rzecznik rządu Jerzy Urban), reprezentanci różnych organizacji społecznych i zawodowych, osoby niezależne – wystarczyło, że zebrały trzy tysiące podpisów za swoją kandydaturą. 

W okręgu wyborczym, zależnie od liczby ludności, wybierano od dwóch do pięciu posłów. Wyborca dokonywał odrębnego wyboru na każdy z mandatów, przy czym o każdy mandat (z określonym z góry przeznaczeniem) ubiegała się inna grupa kandydatów umieszczona na odrębnej karcie do głosowania.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Aby oddać głos ważny na danego kandydata, należało dokonać wykreślenia pozostałych osób. Wybrany zostawał ten, który otrzymał na swojej liście więcej niż połowę głosów. W przypadku braku uzyskania tej większości, do drugiej tury przechodziło dwóch kandydatów z najwyższą liczbą głosów.

Oprócz tego we wszystkich okręgach głosowano na krajową listę wyborczą. Było na niej 35 nazwisk najważniejszych kandydatów obozu władzy. Posłami mieli zostać ci z nich, którzy otrzymali więcej niż połowę głosów ważnych, przy czym głosowanie „za” daną osobą następowało poprzez nieskreślenie jej nazwiska.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Nie 11 listopada, a 4 czerwca powinien być głównym świętem państwowym

Senat po raz pierwszy

Wybory do senatu były za to w stu procentach demokratyczne. Ustawa przewidywała wybór 100 senatorów w 49 okręgach wyborczych odpowiadających ówczesnym województwom. W 47 województwach wybierano po dwóch senatorów, a w najludniejszych – warszawskim i katowickim – po trzech.

Oddanie ważnego głosu następowało poprzez nieskreślenie nazwisk popieranych przez siebie kandydatów (nie więcej niż liczba mandatów w okręgu) i skreślenie nazwisk pozostałych. Mandaty senatora uzyskiwało dwóch (lub trzech) kandydatów, którzy uzyskali najwięcej głosów ważnych i jednocześnie więcej niż połowę głosów ważnych. Jeśli w ten sposób nie zostały obsadzone wszystkie mandaty w danym okręgu, odbywała się druga tura z udziałem kandydatów z kolejno najwyższą liczbą głosów w liczbie dwukrotnie przewyższającej liczbę nieobsadzonych mandatów.  

(fot. Renata Dąbrowska)

Zwycięstwo 160 do pięciu

W pierwszej turze, przy frekwencji 62 proc., przedstawiciele Komitetu Obywatelskiego zdobyli 160 na 161 mandatów poselskich przeznaczonych dla kandydatów bezpartyjnych oraz 92 mandatów senatorskich. Dla odmiany z list przeznaczonych koalicji wymaganą większość głosów w pierwszej turze zdobyły tylko trzy osoby. A z listy krajowej wymagany próg 50 proc. głosów przekroczyły dwóch kandydatów.

Ponieważ nie przewidziano dalszego postępowania w przypadku, gdyby część miejsc z listy krajowej nie została obsadzona w pierwszej turze, groziło to sytuacją, że w Sejmie zamiast konstytucyjnych 460, zasiądzie tylko 427 posłów. Ostatecznie, przy akceptacji strony solidarnościowej, Rada Państwa zmieniła ordynację wyborczą i przeniosła te mandaty na okręgi wyborcze przeznaczone wyłącznie dla kandydatów strony koalicyjnej.

W drugiej turze kandydaci wywalczyli jeszcze ostatni brakujący „bezpartyjny” mandat sejmowy i siedem kolejnych miejsc w Senacie. A kandydaci PZPR i stronnictw satelickich pozostałe przynależne sobie 294 miejsca. Datę tych wyborów – 18 czerwca – mało kto pamięta, bo też do urn udało się wtedy jedynie 25 proc. spośród ponad 27 milionów uprawnionych do głosowania. Po co się fatygować, skoro nasi wygrali już dwa tygodnie wcześniej?


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama