Początek drugiego dnia (30 czerwca) na głównej scenie rozpoczął z przytupem zespół Royal Blood, grający mocnego rocka, dlatego nie dziwne, że pod sceną od razu można było zaobserwować pogo. Wokalista i jednocześnie gitarzysta udowodnił, że multitasking to jego dewiza. Bez zbędnych dodatków wizualnych i teatralnych można porwać publiczność do zabawy – Royal Blood są tego świetnym przykładem. Aż ręce same rwały się do klaskania albo grania na niewidzialnej perkusji.
Młodzi przede wszystkim wybrali Tent Stage i Żabsona wraz z Young Igim, którzy z tancerzami przebrali się za kosmitów (miejmy nadzieję, że tak nie wyglądają nasi przyjaciele pozaziemscy).
– Open’er! – czekałem na to całe życie – krzyczał ze sceny Żabson.
Wokalista pochwalił się, że ma urodziny za dwa dni, przez co zabrzmiało gromkie „Sto lat”. W ramach prezentu urodzinowego, artyści poprosili o stworzenie dwóch kółek, aby rozstrzygnąć, czy lewa, czy prawa strona zostanie królami pogo. Artyści przerywali kilkakrotnie występy – widzieli, że komuś coś się stało podczas tańca.
– Jeżeli są tu silni kolesie, to czyńcie dobro i pomóżcie tym, którzy oberwali podczas zabawy. Jeżeli przewróciła się dziewczyna, to waszym obowiązkiem jest jej pomóc!
Podczas koncertu było tak gorąco (dosłownie), że ochrona zaczęła rozdawać wodę.
Artysta zaimponował wszystkim, którzy, nie znając jego twórczości, z ciekawości wylądowali na Tent Stage.
– Chyba nie można tego opisać inaczej niż w bardziej młodzieżowy sposób – to był ogień i sztos! – powiedział mi chwilę po 18. urodzinach Marek z Gdańska.
Glass Animals na początku nie porwali tłumu w taki sposób, jak artyści na innych scenach. Jednakże z piosenki na piosenkę było coraz lepiej. Wokalista podkreślał, jak cieszy się z powrotu do Polski. Charyzmatyczny w piosenkach, swoją mimiką i spontanicznością czasem potrafił wywołać uśmiech nawet na najbardziej sceptycznym uczestniku. Niestety, ilość basu podczas występów była tak duża, że powodowało to pewien dyskomfort wśród słuchaczy.
Tove Lo od początku porwała publiczność kocimi ruchami oraz strojem. Artystka podkreślała, że to będzie bardzo seksowny koncert, i tak właśnie było. Tove ruszała się w rytm muzyki, tak jakby uczyła się jednocześnie tańca brzucha i dancehallu. Każdy podczas jej występów czuł dreszczyk emocji i sensualności, jaka od niej biła. Momentami kiedy artystka wiła się na scenie, można było odnieść wrażenie, że chce uwieść widza – i udawało jej się to perfekcyjnie. Kiedy artystka zeszła do fanów, wzięła flagę tęczowa i owinęła ja wokół statywu.
– Jesteście cudną i najlepszą publiką w tym roku – powtarzała artystka.
Tove Lo ukradła kawałek mojego muzycznego serca i na pewno niejednokrotnie przyjdę na jej koncert.
Twenty One Pilots zaczęli koncert z 30-minutowym opóźnieniem ze względu na zagrożenie burzowe, co tylko podsyciło najwierniejszych fanów. Występ zaczął się pirotechnicznym spektaklem i piosenką znaną z filmu „Legion Samobójców”.
Po dwóch piosenkach wykonawcy zdjęli maski i pokazali twarz, na którą wszyscy czekali – twarz prawdziwego headlinera wieczoru. Zespół udowodnił, że potrafi grać różnorodna muzykę: od lekkiego rocka, funku, aż do mocniejszych brzmień, zakrapianych dubstepem. Zespół nie śpiewał tylko swoich piosenek. Uraczył nas własną wersja „Bennie and the Jets” Eltona Johna. Zostaliśmy również zaproszeni na ognisko, które stworzono na scenie. Utwór „Dni, których jeszcze nie znamy”, wykonany na trąbce przez członka zespołu, rozczulił całą Polską widownię.
Z głównej sceny szybko przebiegliśmy na koncert stałego bywalca Open’era Years & Years. Występ artysty był dopracowany do perfekcji: od strojów, scenografii, choreografii z tancerzami, po obecność chóru gospel.
Trzeba przyznać, że po takiej dawce energetycznej muzyki ciężko zasnąć i przygotować się na kolejny dzień open'erowych wrażeń.
Napisz komentarz
Komentarze