Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

„Johnny” to film [nl] z przesłaniem, żeby zawalczyć o to, co w życiu najważniejsze

Kto kogo wybrał? Dobre pytanie. Od pierwszych sekund znajomości z księdzem wiedziałem, że trafiłem na człowieka jednego na milion – mówi Maciej Kraszewski scenarzysta i koproducent filmu „Johnny”.
film „Johnny”
Księdza Jana Kaczkowskiego, twórcę puckiego hospicjum, zagrał Dawid Ogrodnik 

Autor: H. Komerski | materiał prasowy

„Johnny” to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach z życia księdza Jana Kaczkowskiego. To ty wybrałeś bohatera, czy bohater wybrał ciebie?

Łatwo wpaść w metafizyczną pułapkę, bo faktycznie okoliczności mojej znajomości z Janem są niesamowite. Kto kogo wybrał? Dobre pytanie. Od pierwszych sekund znajomości z księdzem wiedziałem, że trafiłem na człowieka jednego na milion. Charyzma? Pasja? Wiara? Poczucie humoru najwyższej jakości? Odpowiedź brzmiała – wszystkie te cechy. I teraz dodajmy drugą, tak ważną dramaturgicznie stronę- kontekst i osobisty dramat. Kontekst to hospicjum, miejsce, do którego trafiają ludzie na „ostatniej, krótkiej prostej” życia. A osobisty dramat, to śmiertelne choroba księdza Jana. Chyba nie muszę tłumaczyć, że to bardzo filmowy potencjał.

W jaki sposób poznałeś księdza Jana?

Pracowałem nad scenariuszem filmu, którego akcja toczy się między innymi w hospicjum. Potrzebowałem kogoś, kto mi opowie a najlepiej pokaże, jak takie miejsce wygląda i funkcjonuje.

Przyjaciel opowiedział mi o księdzu Kaczkowskim, którego rodzinę dobrze znał. Skontaktował mnie z księdzem Janem i tak trafiłem do Pucka. Nieprawdopodobnie to brzmi, ale film sprowadził mnie do Jana.

I od razu dostrzegłeś jego wyjątkowość?

Nie tylko dostrzegłem, byłem wręcz znokautowany. Jan spóźnił się na nasze spotkanie ponad godzinę. Gdy w końcu się pojawił, minęło dziesięć minut, zanim pokonał dzielące nas dziesięć metrów. Najpierw dopadła go pani z administracji hospicjum i Jan rozmawiał z nią jak prezes dużego przedsiębiorstwa. Konkretnie, władczo i merytorycznie. Gdy pani odmaszerowała, do Jana podeszła córka pacjentki hospicjum. Ten sam Jan z ogromną czułością, ciepłem i tą jego energią, tą „pełną petardą” tłumaczył jej wszystko, co wiązało się z opieką nad jej mamą. Na koniec ją po prostu przytulił. To było naładowanie jej energią pogodnej nadziei, miałem ciarki obserwując tę sytuację. Na koniec z pytaniem podeszła chyba jakaś wolontariuszka i Jan ją po prostu pogodnie, ale zdecydowanie opieprzył. A potem podszedł do mnie i przeprosił za spóźnienie. Prawdopodobnie miałem wtedy szczękę na obuwiu. I jeszcze coś, gdy przytulał tę panią, zadzwonił mój telefon. Wyjaśniłem, że nie mogę rozmawiać, bo właśnie obcuję ze świętym.

Aż tak?

Nie miałem wątpliwości wtedy, nie mam ich dziś. Jan Kaczkowski – Santo Subito! Nie dlatego, że zamienił herbatę w szkocką whisky. Nie dlatego, że pstryknął palcami i komuś zniknęły hemoroidy. Nie dlatego, że ujrzał przyszłość albo przemówiła do niego Matka Boska. Jest dla mnie świętym, bo pokazał, że cud można i trzeba wypracować. Cud przemiany, cud zawrócenia z drogi ku przepaści. Że nigdy nie jest za późno na dobre życie. O tym jest film „Johnny”. Chciałem napisać historię, która da nadzieję i przepis na taki cud.

Kadr z filmu "Johnny". Na zdjęciu Piotr Trojan i Dawid Ogrodnik 

 Zaprzyjaźniliście się, chociaż należeliście do różnych światów, ty z show-biznesu, Jan ze świata duchowego.

Człowiek ze świata, jak to ujęłaś – show-biznesu, też ma życie duchowe. Jako autor cały czas obserwuję, pytam, szukam. On robił to samo jako duchowny, jako „ lekarz ostatniego kontaktu”, wreszcie – jako nauczyciel, mentor. W końcu trafił przed kamery i stał się znany. Zrozumiał, jak działają media i dzielnie wszedł na scenę, aby głosić swoje posłannictwo. Sam nazywał się „onkocelebrytą”. I świetnie sobie poradził, wielu ludziom otworzył oczy na tematy, które nie są stricte religijne. Jako bioetyk tłumaczył jak postępować w sytuacjach najtrudniejszych, był rzecznikiem cierpiących i przewodnikiem dla ich bliskich. I mówił językiem pozbawionym koloratki, z dużym dystansem do siebie, z humorem godnym mistrza. A to jest coś z mojego podwórka. Dlatego dogadaliśmy się natychmiast. Było dużo śmiechu. Jan uwielbiał żart, sarkazm.

Co tobie osobiście dał kontakt z księdzem Janem?

W przełomowym pod paroma względami momencie życia dał mi pewność, że nigdy nie należy rezygnować z siebie, nigdy nie jest za późno na zmiany. No i namówił mnie na drugą w życiu spowiedź. To była spowiedź – rozmowa. Nieprawdopodobne przeżycie. Włączył mi zasilanie wiary i nadziei wysokim napięciem. A na koniec, zamiast w konfesjonał, popukał w moje czoło.

Czy osobisty stosunek do księdza Jana nie przeszkadzał ci w konstruowaniu scenariusza?

Od początku miałem świadomość, że moja opowieść nie zadowoli wszystkich. Bo ludzi, którzy mają z księdzem Janem swoją historię jest naprawdę wielu. I jest Jan-bioetyk, Jan-intelektualista, Jan-brat, syn, kompan. Jest Jan-kapłan, głęboko wierzący, oddany. Mnie interesował mechanizm czynienia dobra i najtrudniejszy przypadek przemiany. Taki wręcz niemożliwy. I okazało się, że taki przypadek się zdarzył, ma na imię Patryk i to jego relacji z Janem postanowiłem się przyjrzeć. I ta historia rozwaliła system. Totalnie. Nic więcej nie zdradzę.

(fot. H. Komerski | materiał prasowy)

Film już jest nakręcony, widziałeś już wstępną wersję?

Tak. I miałem mokre oczy, co może wydać się dziwne, skoro napisałem scenariusz a do tego byłem na planie. Reżyser Daniel Jaroszek, autor zdjęć Michał Dąbal, Dawid Ogrodnik i Piotr Trojan dołożyli tyle, że znokautowali emocjonalnie wszystkich w czasie pierwszego pokazu. Jako autor scenariusza obawiałem się tej pierwszej konfrontacji mojego wyobrażenia z tym, co zobaczę na ekranie. Ale gdy zapaliły się światła, po prostu miałem uczucie ogromnej satysfakcji. Ogromnej. To jest historia prawdziwa. Dobra historia. Lekcja. Sądzę, że bardzo potrzebna w tym cholernie trudnym, zagonionym, pełnym stresów i lęku czasie.

To nie będzie, jak rozumiem, ciężki dramat, lecz kino, które „przytuli” człowieka?

Bardzo trafnie to ujęłaś. Ta historia to ukazanie sensacyjnej, nieprawdopodobnej a jednak prawdziwej historii walki o to, co w życiu najważniejsze. O ofiarowaniu człowiekowi tego, co najcenniejsze, a czasami ratujące życie – naszej obecności i czasu.

(fot. archiwum prywatne)

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama