Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Dawid Ogrodnik zagrał świetnie. Nie mógł lepiej wejść w rolę i skórę Jana. Ale rodziców się nie oszuka

Pamiętam, jak podczas pewnej rozmowy powiedział: – Wiesz, niektórzy mi mówią, że mam parcie na szkło. A ja mam parcie na... drewno. To było takie Janowe. Proste – wspomina siostra księdza Jana Kaczkowskiego, Magdalena Sekuła.
Dawid Ogrodnik zagrał świetnie. Nie mógł lepiej wejść w rolę i skórę Jana. Ale rodziców się nie oszuka
Ks. Jan Kaczkowski odszedł siedem lat temu, właśnie podczas Wielkanocy. Zaczął konać w Wielki Czwartek, a zmarł w Wielki Poniedziałek. Symboliczne

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Spotykamy się w domu rodzinnym księdza Jana, charyzmatycznego kapłana, twórcy i dyrektora Puckiego Hospicjum. W sopockim mieszkaniu przy ul. Monte Cassino czekają na mnie rodzice: Helena i Józef Kaczkowscy, a także siostra Magdalena.

Kadr z filmu zatrzymany w czasie

Wiem, że czas wielkanocny nie jest dla nich łatwy. Bo Jan odszedł siedem lat temu, właśnie podczas świąt. Pokonany przez glejaka mózgu. Zaczął konać w Wielki Czwartek, a zmarł w Wielki Poniedziałek. Symboliczne.

W jego pokoju od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Niezwykle jasne pomieszczenie, z wysokim sufitem i drewnianymi belkami oraz z antresolą, wyłożoną książkami i zdjęciami, jest jak kadr z filmu zatrzymany w czasie. Doszła tylko piękna kanapa – dzieło wnuczki państwa Kaczkowskich, mieszkającej w Paryżu. Meble, które projektuje, sprzedają się na całym świecie.

W pokoju Jana nadal śpi jego tata, przez bliskich nazywany Ziukiem. Jak za czasów, kiedy syn jeszcze żył. Ale rozmawiamy w kuchni, przestronnej, z oszkloną loggią. Przy tym samym stole, przy którym – jak wspomina pani Helena – już bardzo chory Jan, kiedy nie miał siły, żeby pójść do kościoła, odprawiał codziennie mszę świętą.

– Nakrywałam każdego dnia stół białym obrusem. Stawiałam krzyż. I byłam jedynym „ludem” na tej Janowej mszy – opowiada.


Kiedyś ludzie chcieli go słuchać, a dziś chcą oglądać

Okazją do naszego spotkania jest filmowe życie po życiu Jana. Film „Johnny” obejrzało w ubiegłym roku w polskich kinach prawie milion widzów. A teraz trafił na platformę Netflix i od razu podbił serca międzynarodowej publiczności. „Johnny’ego” po wirtualnej premierze obejrzało tak wielu widzów, że polska produkcja trafiła do globalnego zestawienia najpopularniejszych tytułów na świecie. Co więcej, „Johnny” w tym Netfliksowym zestawieniu uplasował się zaraz za głośnym filmem „Na Zachodzie bez zmian”, tegorocznym zdobywcy czterech Oscarów. Stał się więc międzynarodowym hitem.

Józef Kaczkowski przyznaje, że jest tym sukcesem filmu mocno zaskoczony. I podsumowuje to krótko tak: – Kiedyś ludzie chcieli Jana słuchać, a dziś chcą oglądać.

Na początku rodzina nie była przekonana do filmu fabularnego o Janie. Co innego dokument, ale fabuła? Po kolei odpadały scenariusze. Jeden był zbyt ponury, drugi nudny. Dopiero scenariusz Macieja Kraszewskiego zaakceptowali. Wydał się im najlepszy. Pani Helena miała jeszcze inny powód, żeby niechętnie podchodzić do pomysłu. Chciała śmierć Jana przeżywać w milczącej żałobie, mieć go tylko dla siebie.


Dobry aktor, ale za wątły

Teraz, jak przyznają oboje, „Johnny’ego” obejrzeli już kilka razy. I… wystarczy – dodają z uśmiechem.

– Uważamy, że film jest dobry. Ale za pierwszym razem, kiedy pokazano nam materiał jeszcze surowy, uznaliśmy, że za mało w nim Jana – tłumaczy pan Józef.

– Jakie to uczucie zobaczyć Dawida Ogrodnika łudząco podobnego do Jana? – pytam.

– Dawid zagrał świetnie. Nie mógł lepiej wejść w rolę i skórę Jana. Ale rodziców się nie oszuka. Nie nabierze. Inaczej obejmowało się Jana, a inaczej Dawida, nawet kiedy był w sutannie i ucharakteryzowany. Pamiętam, jak kiedyś podczas powitania objąłem go. I poczułem, że to nie Jan. Bo nasz syn to był kawał chłopa, a Dawid jest drobniejszy – słyszę od Józefa Kaczkowskiego.

Co dla niego jest najmocniejszym przesłaniem filmu?

– To, że żyje się dla innych, nie dla siebie. Tego sam nauczyłem się od Jana. Jego pomysł na stworzenie hospicjum nie wziął się z chęci robienia biznesu. Nie było w tym nawet symbolu religijnego. Jan chciał tylko pomagać ludziom. W szpitalu stykał się z chorymi w stanie agonalnym, skazanymi na absolutny niebyt. Dlatego pragnął im zapewnić lepsze odchodzenie, nie w samotności. I poczucie, że są jeszcze potrzebni. Do ostatniego tchnienia. Nie ograniczał ich potrzeb. Pozwalał na przyjemności, na papierosa, kieliszek wódki. Po to, żeby ich ostatnie chwile były bardziej znośne. Tak, jak to pokazano na przykładzie bohaterki, granej przez Marię Pakulnis. Odeszła z przeświadczeniem, że do końca życia była komuś potrzebna. W jej przypadku Patrykowi Galewskiemu.


Dla nas był zawsze pupilkiem

Magdalena Sekuła: – Inną relację z Janem mieli rodzice, a inną rodzeństwo. I pewnie każde z nas trochę inaczej by tę historię Jana wyreżyserowało. Ale to prawdziwy film. Autentyczny. My to czujemy. Pokazano w nim najważniejsze dzieła Jana:  hospicjum i projekt wyciągania młodych ludzi z życiowego dołka. To wartości uniwersalne, zrozumiałe na całym świecie. I może w tym tkwi popularność tego filmu?

Jak zapamiętali Jana?

Tata: – Dla nas był zawsze pupilkiem. Nawet kiedy był już starym chłopem. Na rok przed jego śmiercią pojechaliśmy samochodem razem do Mołdawii. Z Sopotu, wschodnią częścią Polski przez Słowację, Węgry, Rumunię aż do Bukowiny. To były dwa tygodnie tylko nasze, takiej prawdziwie męskiej wyprawy. Mogliśmy pobyć tylko ze sobą.

Mama Helena: – Oni często mieli takie męskie wyprawy. Ja byłam od przygotowywania zaopatrzenia, prania, prasowania. A potem zostawałam sama. Trochę się bronię przed tymi wspomnieniami, żeby przetrwać ten trudny czas.

Jan miał kilka pasji. Jedną z nich, jak wspominają, było jedzenie. Bywał wybredny.

– Lubił kuchnię francuską. Musiałam mu zawsze coś przygotować z menu francuskich kucharzy – mówi pani Helena ze śmiechem.

– Tak, Jan był prawdziwym smakoszem – wtrąca pan Józef. – Na kilka lat przed jego śmiercią straciłem węch i smak. Jan, słysząc, co mi się przydarzyło, odparł: – Dla mnie to byłaby największa kara.


Seminarium. Nie zachwycił nas ten wybór

Kiedy poinformował rodziców, że idzie do seminarium nie byli najszczęśliwsi

Magdalena Sekuła: – Jan miał ogromne wsparcie od rodziców. My też. Nigdy nam nie mówili, co mamy robić. We wszystkim nas wspierali. Chyba, że to była jakaś straszna głupota. A Jan był z naszej trójki najmłodszy. I najinteligentniejszy. Już w dzieciństwie chłonął wiedzę, był ciekawy świata. Wypytywał bez przerwy o wszystko. Wyciskał z innych informacje.

Kiedy poinformował rodziców, że idzie do seminarium nie byli najszczęśliwsi. Ale nie sprzeciwili się.

– Nie mówił pan synowi: – Nie idź tą drogą Janie?

– Nie – odpowiada Ziuk.

– Chociaż – dopowiada pani Helena – ja bardzo się zdziwiłam. Ale powiedzieliśmy sobie, trudno. To nie pojawiło się u niego tak nagle. Już jako dziecko interesował się Kościołem. Urządzał msze święte. Opowiedział nam też, kiedy postanowił został księdzem. To było na jednej ze szkolnych wycieczek. Po imprezie, następnego dnia, poszedł do kościoła się wyspowiadać. Staruszek w konfesjonale zapytał go wprost, czy nie myśli o pójściu do seminarium? A Jan ogromnie zdziwiony, pomyślał, jak ten ksiądz wyczuł jego intencje? Bo właśnie o tym myślał od pewnego czasu.

Czego się nauczyli od Jana?

– Tego, żeby żyć dla innych – mówi pan Józef.

– Dawania innym szansy. Nigdy nie pokazywania, że jesteś gorszy, nawet jak są pewne ograniczenia. Bezwarunkowej akceptacji tych ograniczeń – dodaje Magdalena Sekuła.

Przyznają, że Jan nigdy nie miał kompleksów. Gorszy wzrok, utykanie, to mu życia nie ułatwiało, ale też nie ograniczało.

Już jako dziecko interesował się Kościołem. Urządzał msze święte. Opowiedział nam też, kiedy postanowił został księdzem. To było na jednej ze szkolnych wycieczek. Po imprezie, następnego dnia, poszedł do kościoła się wyspowiadać. Staruszek w konfesjonale zapytał go wprost, czy nie myśli o pójściu do seminarium? A Jan ogromnie zdziwiony, pomyślał, jak ten ksiądz wyczuł jego intencje? Bo właśnie o tym myślał od pewnego czasu.

„Jak się pani czuje, wiedząc, że pani syn umiera?”

Silną więź Jan miał z mamą. I to o nią, o to jak zniesie jego śmierć, najbardziej się bał. A ona bała się o niego. Ten strach o siebie był jak nierozerwalna między nimi nić.

– Pamiętam jednego dziennikarza. Przyszedł na wywiad z Janem. Siedzieli w kuchni. Ja nie brałam udziału w tej rozmowie, pracowałam nad tłumaczeniem. Zrobiłam im tylko herbatę. Kiedy dziennikarz wychodził, chciałam się z nim uprzejmie pożegnać. Stoimy w trójkę przy drzwiach i słyszę wtedy: „Nie byłbym dziennikarzem, gdybym nie zadał pani tego pytania. Jak się pani czuje, wiedząc, że pani syn umiera?”. Zamarłam. Nie dlatego, że nie wiedziałam o chorobie Jana. Tylko, że on zapytał o to przy Janie. Zaczęłam coś mówić w nerwach, że nigdy nie wiadomo, kto pierwszy umrze… Jan, który z nim wyszedł, zbeształ go za to pytanie. Dziennikarz potem wrócił i tłumaczył się, że jego syn też zmarł na glejaka i nie było go przy jego śmierci, bo był rozwiedziony z żoną. Ale to nasze przerażenie – moje i Jana – zostało. On bał się o moje emocje, a ja o jego. Starał się mnie przygotować na moment jego odejścia. Pewnego wieczoru powiedział mi: „Mamo, ty się nie martw. Bo ta choroba jest taka, że ja najpierw zapomnę pisać, potem nie będę widział i wreszcie zapomnę oddychać”. Pocieszał mnie, że będzie odchodził spokojnie. I to była prawda. Ale mnie, mimo tych naszych rozmów, najbardziej dręczyło, jak on znosi tę myśl o umieraniu. Bolało strasznie. Bo Jan był bardzo świadomy swojego odejścia. Dręczyło mnie, jak on zasypia z myślą, że już mu zostało niewiele czasu. Że może się nie obudzić – wspomina pani Helena.

Dziesięć lat to długo

Kilka lat choroby to była huśtawka nastrojów i nadziei.

Magda: – Najgorsze były te wyroki lekarzy. Często twarde opinie: Masz jeszcze pół roku. Ale była też nadzieja. Pamiętam wizytę Jana u lekarza. To było zagranicą. Jan wprost go zapytał: Ile mi jeszcze zostało czasu? Lekarz popatrzył na niego i powiedział: Mam pacjentów takich jak pan, którzy żyją nawet dziesięć lat. Jan wtedy odparł z nieukrywaną euforią: Dziesięć lat to długo. Jakby kamień z serca mu spadł… Ale na krótko.

Nie rezygnował jednak z życia. Nie poddawał się ani w hospicjum, ani życiu prywatnym.

– Był chory i słaby. Uparł się na podróż do Australii – opowiada pani Helena. – Mówiłam mu, taka długa i ciężka podróż, trzydzieści godzin w samolocie. Mowy nie ma. Nie pozwolę. Ale i tak pojechał, potem zadzwonił i powiedział, że nie było tak źle. Nie wiemy, skąd brał tyle siły. Zdrowy gorzej pewne rzeczy znosił, niż on. Do tej Australii to by o mały włos jednak nie poleciał. Po raz pierwszy zawoziłam go na lotnisko razem z mężem. I okazało się, że spóźniliśmy się godzinę. Już było po odprawie paszportowej. Bramki zamknięte. Usłyszeliśmy: za późno. Jan zdenerwował się, że nie poleci. Zwrócił się do jednej z kobiet: Niech mi pani pomoże. Tylko tyle powiedział. Nic więcej. Kobieta przeszła na drugą stronę bramki i poprosiła koleżankę o odprawienie tego spóźnialskiego. Taki miał wpływ na ludzi.

– Był uparty i lubił podróżować. Był 1991 rok. Jan miał 14 lat, kiedy nam powiedział, że pojedzie pociągiem na Syberię. Oświadczył, że jadą razem z Jarzynką. To był jego kolega. Coś ty zwariował? – pytaliśmy. Ale nie słuchał nas. Nie było mowy, żeby zrezygnował. Co więc wymyśliłam? Zabrałam Magdalenę i dwie koleżanki i pojechałyśmy z nimi. Nie miałam wyjścia. Jan by nie odpuścił. Ale wycieczka była bardzo ciekawa – opowiada mama. I dodaje: – Nie myślę o tym, że to już siedem lat, odkąd go nie ma. Mam swoje życie, interesuję się tym co u moich dzieci, wnuków. Ale z Janem jestem cały czas. I tak już będzie do końca.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
ReklamaPomorskie dla Ciebie - czytaj pomorskie EU
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka