Co pana skłoniło do tego, żeby wrócić do sprawy profesora Rudolfa Spannera po prawie 80 latach od odkrycia jego rzekomej fabryki mydła?
Długo żyłem w przekonaniu, że sprawa produkcji mydła z ludzkiego tłuszczu, także w obozach koncentracyjnych, to jest pewnik. Utrwaliła nam to bardzo mocno literatura: Zofia Nałkowska, czy potem Tadeusz Borowski, chociażby w „Pożegnaniu z Marią”. Tymczasem, zbierając materiały do innej książki, przypadkowo natrafiłem w Instytucie Pamięci Narodowej na akta dotyczące wszczęcia ponownego śledztwa w tej sprawie, na początku lat 2000.
To był rezultat artykułu opublikowanego w „Dzienniku Bałtyckim” przez mojego zmarłego przed kilkunastu laty kolegę, Tadeusza Skutnika. Pisał, że intencją Spannera nie była produkcja mydła z ludzkiego tłuszczu, a jego niewielkie ilości, jakie znaleziono w Instytucie Anatomicznym, to niejako „produkt uboczny”. Pamiętam burzę, jaką wywołała wówczas ta publikacja.
Widocznie ta burza była bardziej lokalna i nie odbiła się szerszym echem w kraju. Przynajmniej ja tego nie pamiętam. Kiedy więc natrafiłem na te dokumenty, stwierdziłem, że to temat zasługujący na upowszechnienie. I chyba się nie pomyliłem, bo kiedy pojawiły się pierwsze informacje o mojej książce, wylała się fala komentarzy w stylu: „Ależ to absolutna prawda, moja babcia na własne oczy widziała” etc. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że ten temat zasługiwał na to, żeby po raz kolejny go opracować, przyjrzeć mu się trochę szerszej.
Zapytam prowokacyjnie: chciał pan wybielić prof. Spannera?
W żadnym wypadku. To jest książka, która przede wszystkim obrazuje ogrom niemieckich zbrodni, ale pokazuje też po prostu prawdę historyczną. Sprawa prof. Spannera stanowi promil wszystkich wydarzeń związanych z okrutnościami II wojny światowej. To absolutnie nie zmienia niczego, jeśli chodzi o ocenę Holokaustu, czy w ogóle zbrodni popełnionych w tamtym czasie przez Niemców. A same działania prof. Spannera, co – mam nadzieję – wynika z tej książki, w wielu przypadkach były po prostu naganne, niezależnie od tego, czy celowo produkował mydło z ludzi, czy „tylko” przerabiał zwłoki pomordowanych więźniów na preparaty anatomiczne. Wiele do życzenia pozostawia chociażby to, w jaki sposób pozyskiwał te zwłoki. Zachowane listy Spannera do władz szpitala psychiatrycznego w Kocborowie sugerują, że nakłaniał on do przyspieszania morderstw na pacjentach, po to tylko by zapewniać sobie więcej – jak pisał - „materiału ludzkiego”. Kto wie, może tych ofiar nie byłoby aż tak wiele, gdyby nie natarczywe, uporczywe ponaglania profesora Spannera?
CZYTAJ TEŻ: Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Niemieckiej Zbrodni Pomorskiej 1939
Dużo miejsca poświęca pan na opis przedwojennej atmosfery Wolnego Miasta Gdańska: gwałtownej nazyfikacji miasta i nasilającej się przemocy wobec Polaków, przy biernej postawie dyplomacji Rzeczpospolitej. Czy ta nienawiść gdańskich Niemców do Polaków jakoś tłumaczy to, co działo się potem w Instytucie Anatomicznym prof. Spannera?
Nie, nie można tego w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać taką atmosferą. Przywołałem ją ze względu na aspekt edukacyjny, bo mam wrażenie, że po tylu latach większość Polaków – oczywiście poza samym Gdańskiem i Pomorzem – nie wie czym naprawdę było Wolne Miasto Gdańsk. Ludzie sobie wyobrażają jakieś sielankowe życie, również Polaków, krótko przed wybuchem II wojny światowej, a przecież wcale tak nie było. Chodziło mi o zarysowanie tła historycznego działalności Spannera w Gdańsku, jak i prowadzącego podobne badania w Poznaniu prof. Vossa. Jeden i drugi byli gorliwymi nazistami, przed którymi reżim Hitlera i wojna otworzyły nowe możliwości. Zarówno jeden, jak i drugi wcześniej pracowali już w instytutach anatomicznych Rzeszy, gdzie mierzyli się z wielkim problemem pozyskiwania zwłok na cele badawcze i na cele edukacyjne dla studentów. Zresztą z takimi problemami mierzą się anatomowie do dzisiaj. Także w Polsce brakuje zwłok – mało kto zapisuje uczelniom swoje zwłoki. Przed wojną było dokładnie tak samo. I nagle wybuchła wojna, zmieniły się przepisy i dla niemieckich anatomów zaczęło się eldorado. Mogli pozyskiwać zwłoki skąd tylko się dało. Prawo nakładało nawet obowiązek, żeby zawiadamiać instytucje anatomiczne o tym, że gdzieś są jakieś zwłoki skazańców do odebrania. Opisywani przeze mnie anatomowie wykorzystali to do budowania swoich karier, a jednocześnie w sposób technokratyczny odczłowieczali zwłoki.
Pisząc o tym stawia pan ogólne pytanie o to, jak dalece możemy się posuwać w traktowaniu ludzkich szczątków, jako materiału poglądowego dla nauki. Ma pan jakiś dobry przepis na to, jak to powinno wyglądać?
Myślę, że zawsze z godnością. Ta książka kończy się rozdziałem przedstawiającym to, co dzieje się dzisiaj w niemieckim Guben, tuż za polską granicą. Współczesny niemiecki anatom, Gunther von Hagens, przerabia tam zwłoki ludzkie, świadomie zapisywane mu przez dawców, jeszcze za ich życia, na plastynaty, czyli wysycone plastikiem preparaty. Służą one do nauki anatomii, ale też do testowania na przykład butów sportowych, czy foteli samochodowych. I o ile czasy się zmieniają i mamy do wszystkiego nieco inny stosunek niż 80-90 lat temu, to myślę, że zwłokom ludzkim zawsze należy się szacunek. Niezależnie od tego czy zwłoki się kremuje, czy organy są z nich pobierane do przeszczepów, czy ciała zmarłych są wykorzystywane do celów naukowych przez współczesnych anatomów – nie można się w tym wszystkim zatracić. A zatracić się jest bardzo łatwo. Trzeba po prostu na te zwłoki zawsze patrzeć jak na człowieka, który żył, kochał, cierpiał.
ZOBACZ TAKŻE: Wystawa Body Worlds znowu w Gdańsku
Odniosłem wrażenie, że według pana von Hagens to trochę taki współczesny Spanner. Zgadza się?
Dobre pytanie. Hagensowi zarzucano, że pozyskiwał zwłoki nielegalnie, m.in. w Chinach. Konsekwencją tego były procesy sądowe, w których jednak uznano jego niewinność. Natomiast zarówno Spannerowi i Vossowi, jak i – mimo wszystko – Hagensowi przyświecał jeden cel, czyli to żeby przerabiać zwłoki ludzkie na preparaty anatomiczne, podchodzili przy tym do ciała ludzkiego jako do przedmiotu.
Z drugiej strony to, co robił Spanner, mimo wszystko, trudno stawiać w jednym szeregu ze zbrodniami nazistowskich lekarzy z obozów koncentracyjnych, którzy przeprowadzali eksperymenty medyczne nie na zwłokach, ale żywych ludziach.
Ze śledztwa Instytutu Pamięci Narodowej zakończonego na początku lat dwutysięcznych wynikało ewidentnie, że Spannerowi nie można zarzucić morderstw, a jedynie znieważanie zwłok ludzkich. Natomiast pseudo-lekarze w obozach koncentracyjnych byli po prostu zbrodniarzami, którzy prowadzili eksperymenty na żywych ludziach albo wprost ich mordowali, opracowując na tych biednych skazańcach różne techniki zabijania.
Za czarną legendę Spannera odpowiada przede wszystkim dziennikarz Stanisław Strąbski, który zdecydowanie „nadinterpretował”, to co na początku maja 1945 zobaczył w gdańskim Instytucie Anatomii. Według pańskich ustaleń na rozpowszechnieniu wersji o „fabryce mydła” zależało też Rosjanom. Dlaczego? Czy wobec ogromu tych wszystkich zbrodni niemieckich, ta miała jakiś szczególny walor propagandowy?
Myślę, że tak. Według mnie uważali, że ta rzekoma zbrodnia będzie bardzo medialna, wyrazista, szokująca. Tego odkrycia dokonano w ostatnich dniach wojny. Nałkowska pojechała do Gdańska dwa dni po ogłoszeniu kapitulacji. Zarówno Polacy, jak i Sowieci, zaczynali wtedy powoli gromadzić wszystkie materiały dotyczące zbrodni popełnionych przez Niemców podczas wojny. Dopiero wtedy powstawała, nie była jeszcze nawet do końca ukonstytuowana prawnie, Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. I nagle trafiło się coś bardzo spektakularnego, nośnego dziennikarsko. Coś, co na pewno zostałoby podchwycone. W związku z tym Sowieci i propagandyści pierwszego komunistycznego rządu, nie chcieli zmarnować takiej szansy. Dlatego naciskali wprost na członków pierwszej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, w tym również na Nałkowską, żeby komunikat z wizytacji w gdańskim instytucie Spannera brzmiał bardzo wymownie: odkryto fabrykę mydła z ludzkiego tłuszczu.
To nie było pierwsze tego typu oskarżenie skierowane pod adresem Niemców. W czasie I wojny światowej, Brytyjczycy rozpropagowali zmyśloną historię o tym, że Niemcy przerabiali na mydło ciała własnych żołnierzy poległych na froncie. Czy to miało jakieś znaczenie w tej historii?
Ten dziś powiedzielibyśmy fake news, był wykorzystany przez Brytyjczyków propagandowo. Prawdopodobnie liczyli na to, że skłoni to Chiny do zaangażowania się w wojnę, bo w tym kraju kult ciała zmarłego jest niesamowicie ważny. Plotkę tę rozpowszechnili więc na całym świecie, ale potem musieli ją zdementować. W rezultacie, kiedy podczas drugiej wojny światowej na Zachód zaczęły docierać informacje o niewyobrażalnych zbrodniach, jakie miały miejsce w obozach koncentracyjnych – wykorzystywaniu ludzkich włosów do celów przemysłowych, o tych słynnych abażurach robionych z ludzkiej skóry, czy wreszcie o komorach gazowych – opinia publiczną nie chciała w nie uwierzyć. Może gdyby nie tamta plotka z I wojny światowej, to interwencja aliantów byłaby szybsza i więcej ludzi udałoby się uratować przed zagładą. Ale doprawdy trudno dzisiaj gdybać i debatować na ten temat.
Fragmenty ciał wypreparowane przez profesora Spannera – te odcięte głowy, czy poćwiartowane szczątki, zakonserwowane w formalinie – zostały pochowane w miejscu, gdzie dziś jest plac zabaw w parku przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej. Prawdopodobnie leżą pod tam do dzisiaj.
Przy okazji pracy nad tą książką odkrył pan także, że niektóre preparaty przygotowywane przez tych hitlerowskich anatomów mogą w dalszym ciągu być w polskich uczelniach. Konkretnie pisze pan o Wrocławiu.
Jak wynika z zachowanych dokumentów, fragmenty ciał wypreparowane przez profesora Spannera – te odcięte głowy, czy poćwiartowane szczątki, zakonserwowane w formalinie – zostały pochowane na pobliskim cmentarzu, w miejscu, gdzie dziś jest plac zabaw w parku przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej. A ponieważ nie dokonano nigdy ekshumacji tego byłego cmentarza, prawdopodobnie leżą pod tam do dzisiaj.
Nie wydaje mi się by na którymkolwiek z rozlicznych niemieckich cmentarzy, które były rozlokowane wokół obecnej alei Zwycięstwa, przeprowadzono ekshumacje. Po prostu zlikwidowano nagrobki i zamieniono je na parki.
Podobnie postępowano również z innymi poniemieckimi cmentarzami: we Wrocławiu, Poznaniu i w wielu innych miejscach dzisiejszej Polski. Ale– moim zdaniem – przydałaby się chociaż tablica upamiętniająca. Może jednak miejscowe władze nie chcą nikogo straszyć? Natomiast jeśli chodzi o preparaty wytworzone przez anatomów podczas wojny, wiadomo było, że są one we Wrocławiu, gdyż w latach dwutysięcznych posłużyły w śledztwie IPN do badań porównawczych, które miały wskazać, czy mydło wytworzone w instytucie Spannera, a także tzw. kostki mydła RIF, są rzeczywiście mydłem wytworzonym w ludzkiego tłuszczu. Rektor uniwersytetu medycznego zapewnił mnie w oficjalnym w piśmie, że tego typu preparaty nie są już wykorzystywane w procesie dydaktycznym. Warto jedna wiedzieć, że podręczniki profesora Spannera i profesora Vossa oraz atlasy anatomiczne, które zostały przez nich przygotowane w oparciu o badania prowadzone na zwłokach straconych Polaków, Żydów, ale również Niemców, podczas II wojny światowej, są dalej w obiegu. Są dodrukowywane, są tłumaczone na wiele języków, a studenci medycyny nadal uczą się na tych rycinach, które powstały podczas wojny. Nawet w Polsce były one wykorzystywane do lat 80.
Uważa pan, że powinny one zostać definitywnie wycofane ze względu na to w jakich okolicznościach przeprowadzano badania, na których zostały oparte?
Moim zdaniem zawsze najważniejsza jest prawda i informacja. Myślę, że w każdym wydaniu takiego podręcznika należałoby wspomnieć na pierwszych stronach o tym, jak te książki powstawały, wyjaśnić studentom z czego się uczą. To by naprawdę zrobiło więcej dobrego dla sprawy niż wycofywanie tych książek z obiegu, czy ich niszczenie.
Napisz komentarz
Komentarze