O ile pierwszy ze wspomnianych obrazów powinien nosić tytuł „Parker” (od nazwiska menedżera wokalisty, „pułkownika” Parkera), to „Priscilla” jest tytułem od początku do końca uzasadnionym, jako że opowiada o fragmencie życia Elvisa z perspektywy jego żony, a scenariusz powstał w oparciu o pamiętnik Priscilli Presley. Ani jeden, ani drugi film nie są więc nakręconymi „po Bożemu” biografiami artysty, oba natomiast zmierzają w stronę psychologicznych uwarunkowań, w których przyszło mu żyć. Takie okrążenie artysty przez dwie relacje, w których on sam schodzi może nie na drugi plan, ale „pierwszy B”, każe zastanowić się, czy fenomen popularności Presleya został przez oba filmy właściwie pokazany? Dla współczesnego widza pewnym tropem mogły być fragmenty koncertów Presleya, czyli owe wciąż mające status „evergreens” utwory z lat 50. i 60., które w pierwszym ze wspomnianych obrazów przeciwstawiały żywiołowe, podtekstowo seksualne przeboje rock and rolla „grzecznej” muzyce post-swingowej z Tin Pan Alley.
CZYTAJ TEŻ: Obrazy, w których słychać George'a Gershwin’a
Ale takiej szansy nie dała widzowi Coppola, gdyż w jej filmie w ogóle nie ma utworów, dzięki którym Elvis zrobił zawrotną karierę. Tak, ani jednego dźwięku, to nie pomyłka. Nie wnikając w szczegóły, chodzi o pieniądze, w tym wypadku o tantiemy wykonawcze, którymi zarządza rodzina Presleya. Dla filmu, który jak wspomniałem, jest obrazem psychologicznym, skoncentrowanym na odczuciach głównej bohaterki (jej dziwaczny romans z Presleyem rozpoczął się, gdy miała 13 lat) – brak owej muzyki nie jest powodem do narzekań czy rozczarowania. Bo widz nie jest namawiany przez scenarzystkę i reżyserkę, by w kategoriach estetyki muzyki pop lat 60. czy 70. zajmować się fenomenem wielkiej międzynarodowej kariery. Choć muzyka „z epoki” pojawia się w sporych ilościach, są to fragmenty amerykańskich przebojów ówczesnych wykonawców.
Jest w filmie znacząca scena, która moment spadku popularności artysty jakby antycypuje. Elvis z nieodłączną grupą kolegów-darmozjadów ma wybrać piosenkę z szafy grającej. Ktoś proponuje utwór The Beatles, bodajże „Hard Day’s Night”. Elvis rzuca komentarz, w rodzaju „Co mi tu będą jacyś Angole wydziwiać, mamy swoją amerykańską muzykę”.
Mnie właśnie ów zestaw przewijających się w tle fragmentów przebojów skłonił do zastanowienia nad nie tyle fenomenem szybkiej kariery, ile – czego już Coppola nie pokazuje, bo jej bohaterka rozstaje się z Elvisem u szczytu jego kariery – znacznie mniej eksponowanym fenomenem spadku popularności artysty pod koniec jego krótkiego życia, zwłaszcza w Europie. Jest w filmie znacząca scena, która ów moment jakby antycypuje. To scena, gdy Elvis z nieodłączną grupą kolegów-darmozjadów ma wybrać piosenkę z szafy grającej. Ktoś proponuje utwór The Beatles, bodajże „Hard Day’s Night”. Elvis rzuca komentarz, w rodzaju „Co mi tu będą jacyś Angole wydziwiać, mamy swoją amerykańską muzykę”. Owe słowa padają w momencie, gdy „brytyjska inwazja” zmienia w szybkim czasie obraz światowej muzyki pop, a amerykańscy wykonawcy rzucili się, by grać i śpiewać utwory Beatlesów. Gdy na festiwalowe sceny weszli liczni wykonawcy spoza USA. Gdy Ella Fitzgerald przebojowo śpiewała „Can’t Buy Me Love”, a Bill Ramsey Trio robiło karierę dzięki pop-jazzowym interpretacjom piosenek Brytyjczyków. Gdy Donald Byrd, czołowy trębacz jazzowy, szukał odpowiedzi na ósmawkowe brytyjskie przeboje w równie big-beatowych wersjach rhythm and bluesowych klasyków. Gdy na parkietach tanecznych królowała jazz-samba, zwana też bossa-novą – w której piękne harmonie brazylijskich kompozytorów oplatał jazzowymi improwizacjami Stan Getz. Ktoś, kto w takim momencie trzymał się dawnych wzorów, z coraz mniejszą domieszką zdobywającego właśnie popularność rhythm and bluesa i soulu – musiał przegrać, na własne życzenie. Może taki właśnie moment pokaże kolejny film o Presleyu?
Napisz komentarz
Komentarze