Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Mam nadzieję, że za 50 lat Orchestra Baobab będzie dalej grała. Może nawet wiecznie

Dlaczego w Senegalu pokochano muzykę kubańską, czy warto śpiewać w języku wolof i czy zespół muzyczny może działać sto lat – mówi Thierno Koite, jeden z ostatnich członków oryginalnego składu Orchestra Baobab, legendy muzyki senegalskiej

Autor: Bartek Muracki

Ze zdumieniem przeczytałem wypowiedź jednego z założycieli Baobab Orchestra, nieżyjącego już gitarzysty Barthelemy’ego Attisso, że kiedy w 1968 roku przyjechał z Togo do Senegalu, grano tam niemal wyłącznie muzykę kubańską. Faktycznie tak było? 

Podczas lat kolonizacji Francuzi bardzo chcieli, żeby Senegalczycy pod względem kulturowym stali się Francuzami. Dlatego w tamtym czasie wszędzie wokół rozbrzmiewała muzyka francuska, sprowadzano francuskie płyty, etc. Po odzyskaniu niepodległości w 1960 roku, pierwszy prezydent Senegalu Leopold Sedar Senghor stwierdził, że tak dalej być nie może. Kultura była dla niego istotna – uważał, że silny kraj, to taki, który ma silną kulturę. A że w tym czasie inspiracją dla wielu krajów afrykańskich była rewolucja kubańska i postać Che Guevary, w radiu pojawiła się masa muzyki kubańskiej. I tym brzmieniem inspirowały się pierwsze zespoły, które powstały wcześniej od nas, np. Super Star de Dakar. 

Wasza kariera na początku ściśle związana była z klubem Baobab, od którego wzięliście tez nazwę. Co to było za miejsce? Kto tam przychodził?

To był klub elitarny założony w 1970 roku przez Adriena Sengora, bratanka prezydenta, który chciał, by w Dakarze powstało miejsce, gdzie mogliby spotykać się, posłuchać muzyki, potańczyć jego znajomi, którzy przyjeżdżali czy to z Europy, czy innych krajów afrykańskich. Klub zatrudnił doświadczonego saksofonistę, Baro Ndiaye, który miał skompletować zespół. Znaleźli się w nim moi bracia. Ja dołączyłem nieco później. Początkowo graliśmy to, co było w radiu, a tam – jak mówiłem – dominowała muzyka kubańska. Ale nie tylko. Wciąż można było posłuchać wykonawców francuskich, jak Johnny Hallyday, Charles Aznavour, Sylvie Vartan, Adamo. Mój starszy brat, który niestety już nie żyje, lubił też jazz. Słuchaliśmy więc Johna Coltrane’a, Dizzy’iego Gillespiego, Charliego Parkera. Tak więc byliśmy zanurzeni w bardzo różnorodnej muzyce. 

Orchestra Baobab 19 lipca wystąpiła w Gdyni na festiwalu Globaltica. Thierno Koite na zdjęciu po lewej (fot. Marek Sałatowski)

A skąd – w przypadku Baobab Orchestra – przyszedł impuls, żeby sięgnąć po rdzenną muzykę senegalską?

Połączyliśmy muzykę kubańską z muzyką senegalską ponieważ... nikt tego wcześniej nie robił. Początkowo w kubańskie piosenki wplataliśmy pojedyncze słowa w języku wolof czy elementy rytmów charakterystycznych dla Afryki Zachodniej. Zmiana zachodziła stopniowo, ale ostatecznie był rewolucyjny impuls, który całkowicie zmienił muzykę rozrywkową w Senegalu.

Baobab był elitarnym klubem. Jak to się stało, że popularność zespołu wyszła poza to miejsce, Dakar a nawet sam Senegal?

Z jednej strony za sukcesem stała nasza miłość do muzyki, a z drugiej właśnie to, że Baobab był klubem dla elit. Przyjeżdżali tam znajomi Adriena Sengora z regionu i z całego świata, słyszeli nas, wracali do swoich krajów i robili nam reklamę. Dzięki nim zyskaliśmy popularność w całej Afryce Zachodniej.

W latach 70. nie mieliście sobie równych, ale w kolejnej dekadzie zespół się rozpadł. Jak do tego doszło?

Tak naprawdę zespół nigdy się nie rozpadł. Natomiast w latach 80. kiedy wzrosła popularność Youssou N’Doura [wokalista, kompozytor, od 2012 minister kultury i turystyki Senegalu; dzięki nagranemu w 1994 z Neneth Cherry przebojowi „7 Seconds” prawdopodobnie jest najbardziej rozpoznawalnym muzykiem afrykańskim – red.], który spopularyzował muzykę mbalax, wszyscy zaczęli grać tak jak on. I wszyscy chcieli grać z nim. A Orchestra Baobab pozostała wierna muzyce afro-kubańskiej, która wtedy wyszła z mody. Na szczęście moda jest cykliczna, odchodzi i wraca. Teraz ludzie znów chcą nas słuchać – dlatego koncertujemy coraz częściej. 

Jak istotną rolę w ponownym wzroście zainteresowania waszą muzyką odegrali słuchacze z Europy i USA? Czytałem, że to płyty wydawane na Zachodzie na początku lat dwutysięcznych dały wam „drugie życie”. 

Oczywiście bardzo nam to pomogło. Najważniejsze jednak było to, że w naszym DNA od jest ciężka praca. Zawsze dużo graliśmy, mieliśmy dużo prób. W pewnym momencie, kiedy usłyszeliśmy, że na Zachodzie wyszła reedycja naszego albumu „Pirate’s Choice” i ludzie chcą nas słuchać, zaczęliśmy znów jeździć w trasy. 

Pamiętam, że były takie koncerty w Hiszpanii czy Włoszech, gdzie sale były tak nabita, że jak ktoś z publiczności na chwilę wyszedł, to już nie był w stanie ponownie wejść. W tym momencie zrozumieliśmy, że Orchestra Baobab jest ważna dla słuchaczy na całym świecie. Ale z drugiej strony zespół powstał przecież w klubie, który nie był przeznaczony dla Senegalczyków, tylko dla gości z całego świata. Nasza muzyka od początku miała więc międzynarodowego adresata. 

(fot. Bartek Muracki)

Richard Bona, wybitny basista i wokalista z Kamerunu, kilka lat temu zapowiadał, że przestaje nagrywać w swoim ojczystym języku duala, bo afrykańskie stacje radiowe i tak nadają niemal wyłącznie piosenki po angielsku francusku i portugalsku. Czy tak jest faktycznie i czy to ma wpływ na wasz repertuar?

W naszym przypadku to nie jest prawda. Nie ma popularnych piosenek Orchestry Baobab w języku angielskim czy francuskim, bo ich nie nagrywamy. Większość naszych piosenek ma teksty w wolof czyli narodowym języku Senegalu, ale śpiewamy też w bambara i w innych językach, które są obecne w Senegalu – kraju wielokulturowym i wielojęzycznym. Muzyka jest językiem uniwersalnym. Zbieramy różne wpływy i łączymy je w jedno. Nie czujemy, że coś nas ogranicza. Orchestra Baobab to zespół bez granic.

Wielu wykonawców afrykańskich miało problemy z władzami w swoich krajach. A wy śpiewacie o polityce, czy trzymacie się od tego tematu z daleka?

Polityka w ogóle nas to nie zajmuje, natomiast śpiewamy o problemach społecznych. Mamy na przykład piosenki zachęcające rodziców, do tego by posyłali dzieci do szkoły. Śpiewamy o tym, że śmierć jest czymś nieuniknionym dla każdego z nas. Interesują nas ludzie i ich sprawy, a nie politycy. 

Co teraz was inspiruje muzycznie? Szukacie nowych źródeł, czy bazujecie na tym, co osiągnęliście do tej pory?

Senegal, jak mówiłem, jest krajem wieloetnicznym. Nasz zespół też, są w nim zresztą także muzycy z innych krajów, m.in. z Beninu. Każdy z członków zespołu wnosi tradycje swojego etnosu [grupa ludzi mająca poczucie wspólnego pochodzenia, wspólną kulturę – red.] i próbujemy to razem ułożyć w muzykę. Nie odsuwamy też od siebie całkowicie muzyki kubańskiej. O nadal nas inspiruje. Chcemy by nasza muzyka była atrakcyjna i przekazywała ideę jedności w wielości. Staramy się stworzyć coś wspólnego, co będzie połączeniem różnych tradycji, rytmów melodii. Jeśli na przykład któryś muzyk z ludu Joruba i przyniesie piosenkę joruba, to postaramy się ją zagrać, ale zrobimy to w naszym stylu. 

Śpiewacie o tym, że nikt nie żyje wiecznie i faktycznie większości muzyków z pierwszego składu nie ma już między nami. Ale na ich miejsce przychodzą nowi. Czy to oznacza, że można sobie wyobrazić, że za 50 lat Orchestra Baobab będzie nadal istnieć?

To jest coś, na co liczyli nasi starsi koledzy – założyciele zespołu. Oni chcieli żeby zespół grał dalej. Wypełniam ich wolę razem z moim bratem. Jesteśmy najstarsi i uczymy młodych muzyków grać tak, jak zawsze grała Orchestra Baobab. Tak więc, mam nadzieję, że za 50 lat nasza Orchestra będzie dalej funkcjonowała, nadal grała. Może nawet wiecznie. Tak, jak ma to miejsce w przyrodzie: kiedy stary baobab się przewraca, wyrastają z niego młode pędy, a z nich – nowe baobaby. 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama