Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

30. rocznica tragicznego pożaru w hali Stoczni Gdańskiej. Zginęło w nim 7 osób

Siedem ofiar śmiertelnych, ponad trzysta poparzonych - w niedzielę, 24 listopada mija 30 lat od tragicznego pożaru w hali Stoczni Gdańskiej. Ogień wybuchł w trakcie koncertu zespołu Golden Life. Po wieloletnim procesie uznano, że przyczyną pożaru było podpalenie, jednak sprawcy do dzisiaj nie znaleziono. W rocznicę pożaru kwiaty złożono pod tablicą upamiętniającą ofiary tragedii
30. rocznica tragicznego pożaru w hali Stoczni Gdańskiej. Zginęło w nim 7 osób

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

W hali sportowo-widowiskowej w Stoczni Gdańskiej w czwartek 24 listopada 1994 r. bawiło się ok. 2 tys. osób. Przyszli nie tylko na koncert zespołu Golden Life, organizatorzy zapowiedzieli dodatkowo wielką atrakcję - na wielkim ekranie miała odbyć się transmisja rozdania nagród MTV. 

Ogień wybuchł około godz. 21. Zapaliły się materace pod drewnianą trybuną w głębi sali. Mimo interwencji ochrony, nie udało się ich zgasić. Świadkowie zeznawali potem, że widzieli osobę, która zaprószyła ogień przy użyciu rozpuszczalnika.

Z ogarniętej pożarem hali było tylko jedno wyjście. Spanikowani ludzie tratowali się podczas ucieczki. 

Siedem ofiar śmiertelnych, kilkaset osób rannych

W pożarze zginęło siedem osób. 

Dwie osoby poniosły śmierć na miejscu: 13-letnia Dominika Powszuk, stratowana przez uciekający tłum oraz Wojciech Klawinowski, operator telewizji Sky Orunia. Pięć osób zmarło w szpitalach w wyniku ciężkich poparzeń – wśród nich byli ochroniarze, którzy wynosili z płonącej hali nieprzytomne osoby. 

Niemal 300 osób zostało poparzonych, trafili do szpitala Akademii Medycznej w Gdańsku, chirurg plastyczny, która pełniła wówczas obowiązki kierowniczki Kliniki Chirurgii Plastycznej i Leczenia Oparzeń Akademii Medycznej. Wspominała tamte chwile w sobotę, 23 listopada podczas konferencji w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. 

- Jednego wieczoru 320 osób na raz się poparzyło. Nie mieliśmy nic kompletnie, nawet szafy były pozamykane, musieliśmy rozbijać je łomem. Ale musieliśmy sobie poradzić. Z tych 320 osób aż 198 osób musieliśmy pozostawić w szpitalach. W Akademii Medycznej zmieściło się tylko 87 osób. Resztę była rozprowadzona po lokalnych ośrodkach. Jedni byli bardziej, a drudzy mniej poszkodowani. W Siemianowicach Śląskich dyrektor przyjął 24 osoby. Na Pomorzu powstało kilka ośrodków w różnych szpitalach. Nie byliśmy przygotowani na tak dramatyczną sytuację. W izbie przyjęć działy się dantejskie sceny. Pamiętam wielu młodych ludzi, oparzone twarze, oparzone ręce, kłębowisko ciał, krzyk, ból. Dosłownie piekło. Do tego brakowało nam wówczas opatrunków i sprzętu. W pierwszych sekundach staliśmy bezradni
dr Hanna Tosińska-Okrój.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Tragiczny pożar domu na gdańskiej Oruni. Dwie osoby nie żyją

- Bez planu działania udało nam się w sumie uratować w zasadzie wszystkich, oprócz siedmiu osób - mówi. - Różni konsultanci ze świata przyjeżdżali, w tym z nowoczesnego ośrodka z Bostonu. Mówili nam, że w takich warunkach, przy takiej liczbie oparzonych, oni nie byliby w stanie sobie poradzić. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Nie mieliśmy tylko własnej hodowli skóry. Widzę do dziś te ofiary. Dwie dziewczynki, które oddychały oparami. 17-letni chłopak - przewieziony do Siemianowic. Lataliśmy do niego helikopterem, żeby pocieszyć go przed świętami Bożego Narodzenia. Niestety, mimo wielkiej nadziei w jego oczach, zmarł. W Siemianowicach zmarły jeszcze dwie osoby, a dwie w szpitalu na Zaspie.  

Sprawców nie ustalono

Sprawcy lub sprawców podpalenia nigdy nie udało się ustalić. 

Do odpowiedzialności karnej pociągnięto organizatorów imprezy. W 2010 r. gdański Sąd Okręgowy skazał kierownika hali na karę 2 lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na 4 lata. Były komendant stoczniowej straży pożarnej oraz organizatorzy imprezy z Agencji FM w pierwszym procesie zostali uniewinnieni, jednak w 2012 r. sąd skazał ich na karę roku więzienia w zawieszeniu na 2 lata. Sąd Apelacyjny w Gdańsku utrzymał wyroki sądu niższej instancji.

Ofiarom w 30. rocznicę pożaru

Ruiny stoczniowej hali rozebrano, ale w pobliżu miejsca, gdzie było jedyne otwarte wyjście z płonącego budynku, postawiono pamiątkową tablicę – opartą na kolumnach belkę z napisem „Życie choć piękne tak kruche jest”. Zrozumiał ten, kto otarł się o śmierć”. To refren z piosenki zespołu Golden Life pod tytułem „24.11.94”. 

W 30. rocznicę tych tragicznych wydarzeń, w niedzielę 24 listopada o godz. 13, przedstawiciele władz Gdańska zapalili  znicze przy pomniku na ul. Jana z Kolna. Znowu zabrzmiała tam piosenka „24.11.94”. Były znicze, minuta ciszy i kolejna okazja do bolesnych wspomnień. Tekst napisała Iwona Turbiarz, żona gitarzysty Golden Life. Dziś jest psychoterapeutką pracującą z dziećmi.

- Napisałam go w jeden wieczór - wspominała w gdansk.pl. - Zespół chciał dać coś fanom. Co mogliśmy im dać, jeśli nie piosenkę? Wcześniej pomagałam Jarkowi pisać inne teksty. Ten napisałam szybko, mając sześciomiesięczne dziecko na ręku. Sami byliśmy młodzi, dopiero wchodziliśmy w dorosłe życie. Pisałam z perspektywy młodej matki. 

W uroczystości wzięła udział także radna miejska Anna Golędzinowska, która ocalała z pożaru. 

- 30 lat temu nastąpił najbardziej traumatyczny wieczór w naszym życiu - powiedziała Golędzinowska. - Dzieci większości z nas są starsze niż my wtedy. Nie byłoby nas tu, gdyby nie heroizm lekarzy, służb medycznych, strażaków, policji, ale i mieszkańców Trójmiasta i całej Polski. Doświadczyliśmy solidarności od wszystkich. To nas postawiło na nogi. Dziękujemy wam za życie. I wciąż pamiętamy o rodzinach, dla których świat się wtedy skończył.  

 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Aleksandra 24.11.2024 22:52
Pamiętam ten dzień doskonale. Byłam z innymi studentami w akademiku, gdy usłyszeliśmy jeżdżące na sygnale karetki. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Jak najszybciej spakowaliśmy fartuchy i biegiem na dyżur do Akademii. Nigdy nie zapomnę swądu spalonej skóry i odzieży. Karetki przywoziły kolejnych poszkodowanych. Nie było miejsca, poszkodowani siedzieli pod ścianami, a my polowaliśmy ich solą fizjologiczną. Wszędzie było mokro. Staraliśmy się w miarę możliwości zabezpieczać drobne urazy, zbierać kontakty do rodzin, przebierać chorych. Pamiętajmy że w tamtych czasach nie było internetu, a komórki mieli nieliczni. Potem jeździliśmy z poszkodowanymi do pracowni diagnostycznych i na oddziały. ... Ciężko poszkodowanymi zajmowali się lekarze. Mimo tylu lat jakie minęły od tej tragedii, wspomnienia jakie mam wywołują duże emocje.Mam nadzieję, że nigdy już nie dojdzie do takiej tragedii.

Aleksandra 24.11.2024 22:31
Pamiętam ten dzień doskonale. Byłam z innymi studentami w akademiku, gdy usłyszeliśmy jeżdżące na sygnale karetki. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Jak najszybciej spakowaliśmy fartuchy i biegiem na dyżur do Akademii . Myślę, że mimo iż byliśmy tylko studentami nasza pomoc miała duże znaczenie. Dla mnie to było ogromne przeżycie. Nigdy nie zapomnę swądu spalonej skóry i odzieży. Karetki przywoziły kolejnych poszkodowanych. Nie było miejsca, poszkodowani siedzieli pod ścianami, a my polowaliśmy ich schłodzoną solą fizjologiczną. Wszędzie było mokro. Staraliśmy się w miarę możliwości zabezpieczać drobne urazy, zbierać kontakty do rodzin, przebierać chorych. Pamiętajmy że w tamtych czasach nie było internetu, a komórki mieli nieliczni. Potem jeździliśmy z poszkodowanymi do pracowni diagnostycznych i na oddziały. ... Ciężko poszkodowanymi zajmowali się lekarze. Mimo tylu lat jakie minęły od tej tragedii, wspomnienia jakie mam wywołują duże emocje.Mam nadzieję, że nigdy już nie dojdzie do takiej tragedii.

Reklama
Reklama
Reklama