W sobotę, pewnie tak jak wszyscy, przez kilka godzin oglądałem wydanie specjalne. Decyzję podjąłem w nocy, rano w niedzielę wsiadłem do pociągu.
Już na dworcu w Warszawie wszystko zaczęło się robić rzeczywiste – punkty informacyjne, wolontariusze, mundurowi czekający na kolejny pociąg z Ukrainy.
W Rejowcu dołączyłem do kolegów pracujących z reporterem z włoskiej stacji informacyjnej. Robili reportaż w jednym z ośrodków przygotowanych dla uchodźców, to budynek chyba po jakiejś bursie. Sala gimnastyczna pełna jedzenia, zabawek, ubrań, butów, przygotowane pokoje.
Wydaje mi się, że człowiek w takich skrajnych sytuacjach stara się wyłączyć emocje, skupiając się na szczegółach. Ja skupiałem się na organizacji, cały czas towarzyszyło mi zdumienie – że tak szybko, bez odgórnego planowania i zarządzania, udaje się zorganizować takie przedsięwzięcie, że wszystko działa, ludzie mają gdzie spać, co jeść, każdy, kto przyjeżdża, od razu jest zaopiekowany. Bardzo dużo wolontariuszy, byłem pod wrażeniem tego, jacy byli spokojni, jakby od tygodni to wszystko robili, a nie od dwóch dni.
Pojechaliśmy na przejście graniczne w Hrebennem, niedaleko Lwowa. Niemal same kobiety z dziećmi, często malutkimi, na rękach, z walizkami. Trochę starszych ludzi, ale głównie te kobiety z dziećmi. Było bardzo dużo ludzi po stronie ukraińskiej, po polskiej było ich zdecydowanie mniej. Ci, co już przeszli, mówili, że całymi kilometrami ciągnie się tłum do granicy, bardzo wolno ich z ukraińskiej strony przepuszczano. Widziałem, jak nasi policjanci niosą dzieci, pomagają w przechodzeniu przez ogrodzenie.
Po polskiej stronie wszystkie formalności załatwiano dużo szybciej, przechodzili z walizkami, co chwilę podjeżdżały autokary i zabierały ich dalej, do sąsiednich miasteczek.
Tu już czuło się emocje. W bursie w Rejowcu, gdy tam byliśmy, ludzie dawali sobie chyba chwilę na uspokojenie, na odpoczynek, ale w Hrebennem emocje się kotłowały. Oczywiście byli tacy, którzy wiedzieli, do kogo jadą, mieli zorganizowany transport, przyjeżdżali po nich znajomi, czy bliscy, ale do autokarów wsiadały też przerażone kobiety, przestraszone dzieci. Patrzyły zza szyb takim wystraszonym wzrokiem, kompletnie wymęczone. Nie rozglądały się nawet, a to przecież dzieci, w normalnej sytuacji kręciłyby się i biegały.
Wszyscy byli zmęczeni. Niektórzy szli ze Lwowa piechotą, a to ponad 70 kilometrów, albo zostawiali samochody na drodze, bo już paliwa nie można było dostać. Ci, co już przeszli, mówili, że kolejka zaczynała się 30 kilometrów przed granicą.
Teraz, z tego, co mówił mi kolega fotoreporter, który tam jeszcze jest, na granicy zaczynają pojawiać się migranci od białoruskiej strony, z pieczątkami ukraińskimi w paszportach, wbitymi już po tym, gdy wybuchła wojna. To budzi dodatkowe napięcia, bo pojawiają się plotki, niesprawdzone informacje, ludzie boją się jeszcze bardziej.
PRZECZYTAJ TEŻ: Relacja z Kijowa: Rosja zachowuje się jak gopnik
Strach jest też w mieszkańcach stamtąd. Jechałem samochodem z parą, która mieszka niedaleko granicy, mówili, że ich znajomi bardzo się boją, niektórzy spakowali walizki, na wszelki wypadek.
Zaśmiałem się, ale w sumie… Nawet gdy patrzy się przez aparat fotograficzny, to trudno kontrolować emocje. Ale cały czas pozytywnie – jeśli można w tej sytuacji użyć takiego określenia – zaskakują mnie ludzie, którzy pomagają na granicy. To nie są zawodowcy, których uczono, jak to robić, a potrafią opanować swoje lęki i zorganizować robotę. Bardzo dużo tam życzliwości. Nie zabiorą strachu, ale bardzo się starają.
Napisz komentarz
Komentarze