Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

W Nowym Jorku grałem z najlepszymi, ale w Brazylii chcą słuchać tylko moich hitów z lat 80.

Jak chcę posłuchać czegoś naprawdę pięknego i nowego włączam którąś z płyt Milesa Davisa lub Jobima. To jest dla mnie wciąż nowe, wciąż tam coś odkrywam – mówi Vinicius Cantuária, jeden z artystów, który wystąpił na Globaltice.
Vinicius Cantuária.
Koncert Viniciusa Cantuárii w klubie Ucho zainicjował jubileuszowy 20. festiwal Kultur Świata Globalista. Artysta już raz wystąpił w Gdyni w 2008

Autor: Marek Sałatowski | Globaltica

Zaczynałeś grać w późnych latach 60., w okresie intensywnego rozkwitu brazylijskiej muzyki rozrywkowej.

Profesjonalnym muzykiem zostałem, jako 19-latek w 1969. Z dwoma kolegami założyliśmy O Terço, czyli Trzech, albo bardziej katolicko: Trójca. Ja grałem wtedy głównie na perkusji. Po tym jak nagraliśmy pierwszy album i zostaliśmy zaproszeni na międzynarodowy festiwal piosenki w Rio. To duża impreza, na którą przyjeżdżali wszyscy liczący się muzycy brazylijscy, a także artyści z USA, Anglii, Włoch… Napisaliśmy piosenkę specjalnie na ten festiwal i zdobyliśmy drugą nagrodę. Było to o tyle niezwykłe, że graliśmy muzykę rockową, a w każdym razie z dużą domieszką rocka, co w Brazylii bardzo utrudnia karierę.

Dlaczego?

Bo Brazylia ma swoją sambę i wiele innych rodzajów rytmów, co nie zostawiało zbyt wiele przestrzeni dla rock’n’rolla. Szczególnie w latach 60. i 70. rock uchodził za muzykę undergroundową. 

Ale przecież wtedy szczyty popularności święciła tropicalia, mieszanka muzyki brazylijskiej z rockiem, głównie psychodelicznym. 

Tropicalia, to było coś innego, styl stworzony przez wielkiego brazylijskiego kompozytora Caetano Veloso. My w tym czasie byliśmy zakochani w takich zespołach jak czy Byrds, czy Traffic, co nie miało nic wspólnego z brazylijską tradycją. Ale w 1971 zostaliśmy zaproszeni na targi Midem w Cannes, gdzie zagraliśmy koncert. Potem, już prywatnie, pojechaliśmy do Londynu. Wtedy zobaczyłem Pink Floyd i inne moje ulubione zespoły. A kiedy wróciłem do Brazylii, powiedziałem chłopakom, że mi przykro, ale muszę odejść. Nie mogę tak dłużej grać. 

Co się stało?

Zrozumiałem, że bez profesjonalnego sprzętu nagłaśniającego nigdy nie osiągniemy zadowalającego poziomu. A my tego nie mieliśmy. Występowałem więc jako perkusista u boku takich artystów, jak Jorge Mautner czy Luis Melodia. Traf chciał, że na mój koncert z Mautnerem przyszedł Gilberto Gil [jeden z najwybitniejszych przedstawicieli brazylijskiej muzyki rozrywkowej, a w latach 2003-08 minister kultury Brazylii – red.]. Spodobał mu się mój styl grania i stał się kimś w rodzaju mojego impresaria – polecał mnie swoim znajomym, zaprosił też do wspólnych występów. Ostatecznie trafiłem do Caetano Veloso. Grałem u niego w zespole na bębnach i pisałem piosenki. Jedna z nich, „Lua E Estrela”, stała się w Brazylii superhitem. To otworzyło mi drzwi do kariery solowej. Na początku lat 80. zacząłem wydawać swoją muzykę i – muszę powiedzieć – radziłem sobie bardzo dobrze. Dopóki w 1994 roku nie przeprowadziłem się do USA. I wtedy wszystko się zmieniło. 

Kiedy przyjechałeś do Nowego Jorku, byłeś sławny w Brazylii. Ale czy w Ameryce ktoś cię znał?

Można powiedzieć, że byłem anonimowy, choć owszem znał mnie tam jeden człowiek. Arto Lindsay, kojarzysz?

Oczywiście, to amerykański gitarzysta, który wychował się w Brazylii i mieszkał tam przez długi czas.

Dokładnie, ale w tym czasie był już z powrotem w USA. Jakoś dowiedział się, że przyjechałem, znalazł mój numer i zadzwonił. Dzięki niemu dostałem pierwszą pracę. Arto nagrywał właśnie płytę z Ryūichi Sakamoto [japoński muzyk i kompozytor, autor ponad 30 ścieżek dźwiękowych do filmów, laureat Oscara i Grammy – red.], ale utknął w połowie i nie mógł skończyć. Zgodziłem się pomóc. Koordynowałem sesje nagraniowe, wyprodukowałem cztery czy pięć piosenek. Przekonałem Ryūichiego, żeby nagrał piosenkę Antonio Carlosa Jobima. Zaprosiłem do studia Nanę Vasconcelosa, który zagrał na perkusji, za zagrałem na akustycznej gitarze, a Ryūichi na fortepianie. Był tak zadowolony z rezultatu, że po tygodniu zadzwonił do mnie, żebym z nim nagrał kolejna płytę. A później wystarał się o kontrakt nagraniowy dla mnie – bardzo korzystny finansowo – i w ten sposób nagrałem swoją pierwszą amerykańską płytę – „Sol na cara”. 

(fot. Marek Sałatowski | Globaltica) 

Na przełomie lat 80. i 90. zaczęła się kolejna fala zainteresowania muzyką brazylijską, po szaleństwie bossa novy w latach 60. Przyczyniła się do tego działalność wytwórni Luaka Bop, założonej przez byłego lidera Talking Heads, Davida Byrne’a, z którym też współpracowałeś. 

Tak, na jedną ze składanek Luaka Bop, z najpiękniejszymi brazylijskimi piosenkami miłosnymi, David wybrał jako pierwszą – moją piosenkę z lat 80. Stąd mnie znał i potem, kiedy już mieszkałem w Nowym Jorku, znalazł mnie i poprosił, żebym zagrał na perkusji na jednej z jego płyt. Nagrywałem też z Markiem Ribotem, Billem Frisellem, Johnem Zornem, Bradem Mehldauem, Laurie Anderson… 

Brianem Eno, Angelique Kidjo, Seanem Lennonem. Lista muzyków z którymi pracowałeś jest naprawdę imponująca. Rozmawiałem kiedyś z Patem Methenym i powiedział mi – trochę kokieteryjnie – że zawsze chce być najsłabszym muzykiem w zespole, z którym gra. Chodziło mu o to, że stara się być otoczony jak najlepszymi muzykami, żeby cały czas uczyć się czegoś nowego. Od kogo ty nauczyłeś się najwięcej? 

Jako pierwszy do głowy przychodzi mi Bill Frisell, z którym nagrałem bardzo ważny dla mnie album „Lagros Mexicanas”. Koncertowaliśmy potem z tą muzyką na całym świecie, a Bill to dla mnie prawdziwy muzyczny partner. Ale także Brad Mehldau, John Zorn i Marc Ribot. Jednak najważniejsza, z punktu widzenia mojej kariery była współpraca z Sakamoto, ponieważ to on zaoferował mi kontrakt na mój pierwszy album, który ukazał się na całym świecie. W ten sposób stał się moim „ojcem chrzestnym” w USA, tak jak w Brazylii jest nim Gilberto Gil. Otworzył dla mnie rynek, przedstawił mnie takim artystom jak Laurie Anderson, Lou Reed, Cesaria Evora... Więc jemu należą się największe podziękowania.

Ostatecznie jednak wróciłeś do Brazylii.

Tak, na początku pandemii z moją ówczesną żoną i naszym dzieckiem zadecydowaliśmy się wyjechać do Brazylii, gdzie mam duży dom i wielu przyjaciół. Brazylia jest łatwa, a życie w Nowym Jorku – trudniejsze. 

Jak brazylijska publiczność traktuje rodzimych artystów, którzy odnieśli sukces w USA? 

Jobim mówił, że Brazylia nie jest dla amatorów, Brazylia jest tylko dla profesjonalistów. Chcąc pracować w Brazylii muszę zapomnieć o wszystkim, co było w Stanach. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby w Brazylii ktoś do mnie zadzwonił i powiedział: „Cześć Vinicius, przyjedź na koncert i zagraj coś z tej świetnej muzyki, jaką nagrywałeś w USA”. Nie, organizatorzy chcą, żebym zagrał te same piosenki, które grałem i śpiewałem zanim wyjechałem do Nowego Jorku, bo tu wciąż są popularne i publiczność nie akceptuje niczego innego. 

To może być irytujące.

Jest, szczególnie, że nie lubię się cofać, chcę iść do przodu. Ale publiczność oczekuje moich hitów z lat 80. (całe szczęście, że je miałem), a ja jestem muzykiem – muszę grać, żeby móc płacić rachunki. Staram się program z tymi starymi hitami urozmaicać nowszym materiałem. Publiczność nawet nie reaguje źle, ale organizatorzy nie są zadowoleni. Z drugiej strony w Ameryce też nic nie wiedzą o moich przebojach w Brazylii. 

Słyszałem, że jesteś bardzo popularny w Japonii. 

Tak, byłem tam z koncertami już 18 razy. Ostatni raz ponad dwa lata temu, ale mam nadzieję, że w tym roku znowu tam pojadę. 

Do Gdyni przyjechałeś ze swoim triem, w którym towarzyszą ci dwaj muzycy pochodzący z Włoch. Razem nagraliście płytę „Psychodelic Rio”. Powstała z myślą o rynku brazylijskim czy światowym? 

Razem z Paolo i Robertem tworzymy świetny zespół, mamy swoje brzmienie, własne piosenki, ale w Brazylii nikogo to nie obchodzi. W ogóle nie koncertuję tam z tym składem. 

(fot. Marek Sałatowski | Globaltica) 

Ilekroć jakiś współczesny artysta sięga po piosenki Jobima, zastanawiam się jaki to ma sens. Nagrano je już w tysiącach wersji, po co kolejna? Ale kiedy trafiam na takie perły, jak twoja interpretacja „Insensatez” na „Psychodelic Rio”, myślę sobie: a jednak warto. 

Jobim w pewnym sensie jest odpowiedzialny za moją podróż i życie w Nowym Jorku. Radziłem się go przed wyjazdem i był bardzo pozytywnie nastawiony: „Powinieneś pojechać. Jestem pewien, że ludziom będzie zależało na tobie i twojej muzyce” – mówił. Potem, kiedy już mieszkałem w USA i podróżowałem po tym kraju ludzie pytali mnie o powody tej przeprowadzki. Z początku nie umiałem odpowiedzieć. Dopiero kiedy wydałem tam mój drugi album zrozumiałem, że przeprowadziłem się z Brazylii do Nowego Jorku po to, żeby być bardziej brazylijski. Wiesz, co mam na myśli, żeby grać tak, jak to robię, kiedy gram piosenki Jobima. W 2015 nagrałem cały album z jego kompozycjami. We wszystkich zestawieniach najlepszych albumów z muzyką Jobima, sporządzanych przy okazji różnych rocznic, celebrowania jego życia i śmierci, nieodmiennie ta płyta plasuje się w pierwszej dziesiątce. Co ciekawe ten album nigdy nie został wydany w Brazylii. 

Czy możesz polecić jakichś młodych brazylijskich artystów, których warto posłuchać? 

To bardzo trudne pytanie. Nikt nie przychodzi mi do głowy. Ja nie jestem wielkim słuchaczem. Nie mam nawet w domu dobrego sprzętu. A jak chcę posłuchać czegoś naprawdę pięknego i nowego włączam którąś z płyt Milesa Davisa lub Jobima. To jest dla mnie wciąż nowe, wciąż tam coś odkrywam. Więc szczerze mówiąc, nie wiem, kto jest dobry w Brazylii. Oczywiście zawsze są tam świetni muzycy, ale choć fizycznie żyję w Brazylii, to dużo podróżuje i naprawdę nie znam tamtejszego rynku.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
Reklama