Nie ma dwóch takich samych osobistych historii naszych chłopców służących w mundurach różnych rodzajów broni w armii III Rzeszy podczas drugiej wojny światowej. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytania o ich decyzje, wybory, akceptację procesów społeczno-polityczno-historycznych, których stali się trybami. Nie ma również powodu do chowania tych opowieści pod dywan, domagania się zamknięcia wystawy i bałamutnego twierdzenia, że to nie „nasi chłopcy”, ponieważ „nasi” nie nosiliby nigdy munduru o barwie polowej szarości Wehrmachtu lub granatowej Kriegsmarine.
Następnego dnia po otwarciu wystawy o Kaszubach, Kociewiakach – mieszkańcach Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeczy, prawicowi propagandziści podnieśli larum, że to „hańba i skandal” pokazywać coś takiego publicznie, a przede wszystkim przyznawać się do takiej historii, jak do swojej! Ale dlaczego do takiej narracji dołączyli niektórzy kaszubscy aktywiści? Nie mogąc wtedy jeszcze obejrzeć wystawy, pytałem takie osoby w mediach społecznościowych, czy ci Kaszubi i Pomorzanie, to nie są nagle „nasi chłopcy”? Nie są to „naszińszczi”? – jak mówi się o swoich, np., w Jastarni. Przecież to oto chodzi w tym tytule i w tej wystawie. Ona jest opowiedziana oczami Kaszubów i Pomorzan. Zatem kim są ci „chłopcy” dla nas? Mamy się ich wyprzeć? No przecież nie. To nasi chłopcy!
Szeroko rozumiana opinia publiczna, jak się okazało i okazuje, wciąż prawie nie zna opowieści o nich/o nas. Z tego powodu daje się łatwo manipulować wszelkiej maści populistom, szczególnie tym, którzy sobie przypisują wyłączność na bycie jedynymi prawymi i sprawiedliwymi. A wystarczyłoby zacząć stawiać pytania, które zaprowadzą do sumiennie opracowanych publikacji historycznych, jak chociażby Sylwii Bykowskiej „Rehabilitacja i weryfikacja narodowościowa ludności polskiej w województwie gdańskim po II wojnie światowej”, wydana w 2012 r.
Pytania, na które część odpowiedzi znajduje się, np., w serii książek-wywiadów z kaszubskimi żołnierzami armii III Rzeszy przeprowadzonymi i wydanymi przez Eugeniusza Pryczkowskiego. Pytania, które przebijają się także w literaturze pięknej, jak chociażby w niedawno wznowionych przez Wydawnictwo Region i Gminę Szemud powieściach Jana Piepki, szczególnie w książce „Dzierzby w głogach”.

Pozostając tylko przy znanym nam źródłach i opracowaniach historycznych, już w 1945 r. Emil Ogłoza opublikował w Toruniu dokument, w którym nazwał „odrębnościami pomorskimi” wszystkie te „zabiegi” Niemców, które świadczyły o specyfice terroru zastosowanego wobec Kaszubów i innych Pomorzan z terenu Pomorza Wschodniego. Groźba utraty mienia obok napaści fizycznej były jednymi z jedenastu tych tzw. „odrębności pomorskich”, które Niemcy stosowali w swojej grze. Przypomniała je w XXI wieku wspomniana już Sylwia Bykowska.
Może warto mieć świadomość ich wszystkich. Były to:
- trwałe odizolowanie inteligencji od wpływu na miejscową ludność (egzekucje, które zaczęły się już jesienią 1939 r., obóz koncentracyjny KL Stutthof, w którym machina śmierci ruszyła już 2 września 1939 r.),
- bezwzględne tępienie kaszubskiej czy polskiej mowy (w sławoszyńskiej kronice szkolnej w 1945 r. nauczyciel Stanisław Dębicki skarży się na kompletny brak znajomości polskiego lub kaszubskiego wśród małych dzieci),
- rola inwigilacji ideologicznej w niemieckich szkołach powszechnych,
- uniemożliwienie Polakom/Kaszubom pełnienia funkcji biurowych (konsekwentnie wykonywane od połowy 1942 r.),
- bezwzględna konfiskata polskiego mienia przedsiębiorstw przemysłowych i handlowych, „a nawet drobnych gospodarstw włościańskich”,
- usuwanie ze sklepów z żywnością i innymi towarami Polaków/Kaszubów,
- sprowadzanie na tereny wiejskie „zbirów i szumowiny” z Gdańska oraz niemieckich rodzin z odległych rejonów, niegdyś kolonizowanych przez Niemców, takich jak Besarabia (między dolnymi biegami Dniestru i Prutu) czy kraje Bałtyckie,
- spisy ludności, dające łatwość w zsyłkach do obozów, więzień i do armii,
- kontrola ludności poprzez mieszanie w ramach sąsiednich mieszkań Niemców i Kaszubów/Polaków,
- zakazy związków małżeńskich między osobami, które nie przyjęły niemieckiej grupy narodowościowej
- i wreszcie fakt, że traktowano całą ludność apriori jako Niemców, a osoby które nie chciały podpisać „Deutsche Volksliste” musiały udowadniać, że Niemcami nie są, podczas gdy na innych terenach okupowanych należało dowieść, że się jest Niemcem.
Wobec tej wiedzy, którą powinno się wprowadzić do programów edukacji szkolnej i nieformalnej, czy wolno nam oceniać kogoś, kto walczył o życie swoje i swoich bliskich? Pojawiają się też oczywiście inne pytania, jak chociażby takie: Czy były wyjątki, które pokazują, że takiego przymusu służby w armii III Rzeszy można było uniknąć? Dla mnie akurat to pytanie było zawsze bardzo ważne, ze względu na historię rodzinną.
Mój dziadek, Jan Żaczek, ojciec mojej mamy, który gdy wybuchła II wojna światowa miał 31 lat, wcielony do polskiej armii walczył we wrześniu 1939 r. w obronie Gdyni. Gdy wrócił z żołnierskiego lagru, była już nowa rzeczywistość – on i jego bracia – nie mieli ochoty na wojenną tułaczkę. Ilekroć Niemcy przeprowadzali pobór (wiosną i jesienią), Jan, Józef, Leon, Klemens uciekali do wykopanych w lesie bunkrów rozlokowanych między Ostrowem a Czarnym Młynem. Potem, po kilku dniach, wracali do swoich domów i dalej „normalnie” żyli. Dziś już wiem, że to, iż nigdy nie zostali wydani, było możliwe dzięki ich sąsiadom Niemcom, którzy byli wszak związani z Żaczkami, także rodzinnymi więzami. Nawet niemiecki sołtys Ostrowa z okresu II wojny światowej był rodziną żony wuja Józefa.
Kolejne pytania, które zadawałem sobie z czasem, już w związku z pracą zawodowego dziennikarza, a jeszcze później badacza historii i języka kaszubskiego, brzmiały:
- Co z akceptacją wydarzeń i procesów, które kształtowały historię danego narodu, państwa lub regionu?
- Czy przymus był jedynym powodem przywdziania munduru któregoś z wielu rodzajów broni armii III Rzeszy przez Kaszubów i Pomorzan?
- Co z prawami młodości? Emocjami młodych ludzi? Większą skłonnością do ryzyka, impulsywnością, poszukiwaniem własnej tożsamości, buntem przeciwko ustalonym regułom, a także popełnianiem błędów w procesie uczenia się i rozwoju?
Mam wiele przykładów na to, że nie ma dwóch takich samych historii. Mam nagrania osób z Ostrowa czy Sławoszyna, które w latach 40. dwudziestego wieku były jeszcze dziećmi i które mówią u schyłku życia, że my, Kaszubi, nauczyliśmy się, że żeby żyć i trwać, musieliśmy zaakceptować kolejne rządy, ideologie i reżimy. Włącznie z tym, że zawsze towarzyszyła nam świadomość wyrażona słowami 85-letniego mieszkańca Sławoszyna: „Czyje państwo, tego język”. Słyszałem relację o mieszkańcach Pomieczyna, którzy we wrześniu 1939 r. witali z kwiatami niemieckie wojsko, ponieważ wracał stary, znany porządek. Gdy jednak to wojsko zabiło jesienią księdza na schodach kościoła, wiadomo już było, że to nie są „ci sami Niemcy”. Przejrzałem dziesiątki dokumentów w Archiwum Państwowym w Gdańsku, w oddziale w Gdyni, które świadczą, jak dalece administracja polska dwudziestolecia międzywojennego nie rozumiała Kaszubów i Pomorzan, krzywdząc ich zwyczajnie swoimi rządami.
Znam opowieści naszych chłopców, utrwalone w ich rodzinach, o tym, jaką szansą na nowe, odmienione życie dla syna rybaka mogła być służba w Kriegsmarine. Znam historię ludzi, którzy wracali po wojnie z frontu wschodniego do życia na Kaszubach, zostawiając za sobą w Ukrainie czy Białorusi swoje ukochane dziewczyny, które urodziły im dzieci. Znam relacje żołnierzy Wehrmachtu z oddziałów stacjonujących we Francji, którzy, dostawszy się w kocioł ognia, w walkach z Amerykanami nie wahali się ani przez chwilę strzelać do atakujących. Poznałem również Kaszubę, zasłużonego dla naszej kultury, który spędził oblężenie Stalingradu w bunkrze niemieckiego dowódcy, którego kuzynem był kaszubski szlachcic von Lewiński z Kożyczkowa koło Chmielna…
Poruszenie wokół wystawy „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” nie ustaje, o czym miałem okazję przekonać się 31 lipca, gdy wszedłem na ekspozycję z myślą o jej przestudiowaniu w spokoju i ciszy, a tymczasem z półmroku dobiegły mnie szeptem toczone ożywione rozmowy twórców wystawy i przewodników po niej z przedstawicielami mediów. Dziennikarze Polskiego Radia stawiali o „Naszych chłopców” niemal te same pytania, które i ja sobie zadawałem. Niestrudzenie odpowiadał na nie Janusz Marszalec, jeden z kuratorów wystawy. Mogłem i ja z nim porozmawiać chwilę, gdy tylko media uznały, że otrzymały satysfakcjonujący je materiał. Ta krótka rozmowa dała mi pewność, że – wbrew hańbiącym zarzutom polityków prawicy – kuratorzy wystawy nie tworzyli jej z najmniejszą nawet myślą o wywołaniu jakiegoś skandalu.

Wystawa w Muzeum Gdańska to kolejny rozdział opowieści zaklętej pomiędzy mundurem a pamięcią. W twarzach, słowach, osobistych dokumentach. Ekspozycja „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” daje nadzieje na to, że może mamy do czynienia z początkiem doprowadzania do końca historii naszych dziadków, ojców wujków. Tych wszystkich naszych chłopców – urodzonych pośród zielonych lasów, łąk, modrych jezior i zielonomodrych wód Małego i Wielkiego Morza – którym los przyniósł miesiące i lata życia w mundurze o barwie polowej szarości, tułaczkę po świecie, a czasem też śmierć na obczyźnie.
Dr Artur Jabłoński jest historykiem i językoznawcą, kaszubskim aktywistą, byłym dziennikarzem i samorządowcem. Pracuje w Centrum Zaangażowanych Badań nad Ciągłością Kulturową, na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego.
























Napisz komentarz
Komentarze