Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

W głowie mi się nie mieściło, że książkę można wyrzucić do śmieci, że można po niej mazać

Ogromnie mi żal młodych ludzi. Nie dlatego, że miałem fajniejsze dzieciństwo, oni pod wieloma względami na pewno mają lepiej. Ale na każdym kroku czyhają na nich pułapki, a na mnie nie czyhały – mówi Marcin Szczygielski, laureat 5. Nagrody Literacka Podróż Hestii za książkę „Makabrama”
W głowie mi się nie mieściło, że książkę można wyrzucić do śmieci, że można po niej mazać
Moje dzieciństwo było bajecznie kolorowe, choć w domu się nie przelewało. Mama przede wszystkim dbała, żebym czytał książki - mówi Marcin Szczygielski

Autor: Kamil Frączek

Dom. To motyw dla pana ważny. Nie tylko w książkach.

Dom... Bezpieczne miejsce, przystań... Potrzeba domu ciągnie się za mną od dzieciństwa. W czasie, gdy rodzice przechodzili trudny rozwód i borykaliśmy się z trudnościami lokalowymi, długo dzieliłem pokój z mamą. A zatem potrzeba posiadania własnego miejsca idzie ze mną przez życie…

CZYTAJ TEŻ: Znamy laureata 5. Nagrody Literacka Podróż Hestii 2025!

Kolekcjonuje pan nawet domki dla lalek.

Oprócz tego, że są po prostu pięknymi przedmiotami, to też – symbolicznie – tę potrzebę własnej przestrzeni zaspokajają. 

Kiedy to kolekcjonowanie się zaczęło?

W Niemczech trafiłem na targi starych zabawek. Zabawki mojego dzieciństwa, epoki PRL, traktowane były raczej użytkowo, szybko ulegały zniszczeniu i niewiele z nich przetrwało, zabawki, które zobaczyłem na tych targach to były prawdziwe dzieła sztuki. Rodzinny skarb dziedziczony przez pokolenia. W domkach dla lalek z XIX wieku wszystko było tak, jak w prawdziwym domu. Zastawa porcelanowa, posrebrzane sztućce, lampa, która, gdy wlało się naparstek nafty, rzucała ciepłe światło. Tak wprawiano dziewczęta w role pań domu.

(fot. Kamil Frączek)

Pan dorastał w domu szczęśliwym. 

Schyłek PRL-u. Mama stawała na głowie, żeby zapewnić mi w miarę dobre życie. Pracowała w jednym miejscu, przyjeżdżała do domu, spędzała ze mną czas, rozmawiała, czytała mi i jechała do kolejnej pracy, była inspicjentką w kabarecie, wracała około 1 w nocy. Ale ja nie mam z tamtego czasu żadnych złych wspomnień. Moje dzieciństwo było bajecznie kolorowe, choć w domu się nie przelewało. I cóż z tego, że mama nie mogła kupić mi w Peveksie klocków lego, skoro te, które miałem były dla mnie przedmiotem świętym! Przede wszystkim dbała, żebym dużo czytał, ale nawet nie musiała mnie specjalnie zachęcać, bo obserwując ją, czytającą sam miałem na to czytanie ochotę. Świetnie dobierała mi lektury. Książki, które podsuwała, w dużej mierze mnie ukształtowały. Na tyle zżyły się z moimi wspomnieniami z dzieciństwa, że myśląc o przygodach bohaterów, mam wrażenie jakby to ja sam je przeżywał. Mamy często nie było w domu, lecz czułem jej obecność. Mieliśmy ciągły kontakt, choć przecież nie było komórek… Jak to możliwe? Sam się nad tym zastanawiam. 

Była piosenkarką w słynnym zespole Filipinki.

Ale gdy miałem przyjść na świat, zrezygnowała z kariery. Chciała być przede wszystkim mamą. Wkrótce jednak ojciec odszedł od nas i założył drugą rodzinę. Mama musiała mi wystarczyć za dwoje, ale też za dwoje zarabiać. Już wtedy byłem nie tylko jej synem, byłem też przyjacielem. Traktowała mnie poważnie. Wspólnie podejmowaliśmy różne decyzje, na przykład, czy dziś pojedziemy do muzeum w Wilanowie? 

Wciąż siedzi w panu tamten chłopak z książkami pod pachą?

Książka jest dla mnie ważna. Zawsze darzyłem ją szacunkiem. W głowie mi się nie mieściło, że można książkę wyrzucić do śmieci, że można po niej mazać. W tamtych czasach książki czasem zdobywało się w wyniku różnych zabiegów, które trzeba było podjąć, by tę wymarzoną mieć. Większość książek z mojego dzieciństwa wciąż stoi u mnie na półce, towarzyszą mi, wraz ze mną przenosząc się z miejsca w miejsce. Jednak odkąd sam zacząłem pisać, mniej czytam beletrystyki, jeśli to raczej pozycje, które są mi potrzebne do pracy, czyli biografie czy literaturę faktu, rzeczy, które pomagają mi tworzyć opowieści historyczne. Ale wiem, że kiedyś znów sięgnę po beletrystkę, i będę się nią cieszyć bez dręczących myśli typu: „dlaczego ja tego nie napisałem?” albo „dlaczego on to napisał i jest tak cenione, choć nie jest dobre?”. Takie myślenie to pokłosie tego, czym się zajmuję, choroba zawodowa. 

Nie zaczynał pan od książek dla dzieci. Potrzebował pan czasu? 

Musiałem dorosnąć. Pisanie dla młodego czytelnika jest najtrudniejsze. Dorosłemu książka nie wywróci życia do góry nogami, chyba że jest naprawdę wybitna... Młodemu człowiekowi mądra książka może coś uświadomić. Nie tyle nauczyć, co nagle otworzyć oczy i pokierować wzrok w stronę, w którą wcześniej nie spoglądał.. Marzyłem o tym, by być pisarzem. Choć długo byłem przekonany, że absolutnie się do tego nie nadaję. Nawet nie podejmowałem prób. Zostałem grafikiem i tym się zajmowałem przez wiele lat. Dopiero, gdy skończyłem trzydziestkę uświadomiłem sobie, że w kwestii rzemiosła, może i sprawny ze mnie grafik, ale artysta żaden. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie chcę przeżyć życia w poczuciu, że to, co robię, nie jest doskonałe. I zacząłem, po kryjomu, pisać. Dla młodego odbiorcy. Zawsze uważałem, że to najbardziej szlachetny rodzaj literatury, jaki mogę uprawiać. Napisałem dwa rozdziały i ...stwierdziłem, że to kompletna nieodpowiedzialność. Przecież pojęcia nie miałem, czy w ogóle potrafię pisać. A tak samo jak dając młodemu człowiekowi dobrą książkę można zrobić coś dobrego, tak ofiarowując złą można wyrządzić mu krzywdę. Albo, co gorsza, zrazić do czytania! Wiec zabrałem się do pisania dla dorosłych. Do pisania dla młodzieży wróciłem dopiero po piątej powieści. I cieszę się, że się udało, bo nie chciałbym pisać dla dorosłych całe życie. A tworząc dla dzieci mam jeszcze tak wiele do przekazania.

Dlaczego pisał pan po kryjomu?

Byłem dyrektorem artystycznym kilku poważnych miesięczników, potem kierowałem dużym wydawnictwem, pozornie odniosłem sukces zawodowy, jak to się mówi „zrobiłem jakąś karierę”. I na tym etapie powiedzieć wszystkim, że rzucam to wszystko i będę pisał dla dzieci? To było szaleństwo! Wiedziałem, że otoczenie zareaguje, oględnie mówiąc, niechętnie. I nie pomyliłem się. Reakcje moich przyjaciół wcale nie zagrzewały mnie do walki. Wręcz podcinały skrzydła. Ale nie dałem się.

Książka dla dzieci, którą powinien przeczytać każdy dorosły? - takie pytanie usłyszałam dziś w radiu. Co pan odpowie?

Takich książek jest mnóstwo. Nie wypada mi mówić o swoich, choć i te poleciłbym. Ale ta, którą zarekomendowałbym szczególnie to „Lato” Tove Jansson, autorki moich ukochanych „Muminków”. Historia o dziewczynce, która spędza wakacje u babci na wyspie. Dla mnie - bardzo ważna książka. Nawet nie dlatego, że i mnie łączyły z obiema babciami bardzo bliskie relacje, ale dlatego, że „Lato” ukazuje, w jaki sposób człowiek stary i ten bardzo młody mogą się nie tylko porozumieć, ale wręcz zaprzyjaźnić. 

Podczas wręczenia panu Nagrody Literacka Podróż Hestii, w laudacji na cześć uhonorowanej książki padły słowa: „Autor podarował nam mały rodzinny eden: ogród pachnący ziołami, posiłki pod rozłożystym wiązem, przysmaki, drzemki w hamaku, rytualne utarczki rodzinne i zaszytą w tym wszystkim bliskość i więź, której tak łakniemy w niespokojnych czasach”. Z takim zamiarem pisał pan „Makabramę”?

Opisałem rodzinę, jaką sam chciałbym mieć. Moja nie była dość liczna, dziadek zmarł wcześnie, po jego śmierci rodzinne więzi się rozluźniły i oddaliliśmy się wszyscy od siebie. Marzyłem, by dorastać w domu, gdzie panuje atmosfera wzajemnej miłości i wsparcia, akceptacji przy jednoczesnym zachowaniu autonomii i własnych trudnych charakterów. To często prowadzi do kłótni, ale rodzina Rodomiłów, o których piszę, mimo że się kłócą, nie znaczy, że się nie kochają. I choć często mają odmienne zdanie, potrafią dojść do porozumienia. 

ZOBACZ TEŻ: Nowy kryminał Małgorzaty Oliwii Sobczak. Tym razem zło ukryło się w "Zieleni". Premiera jesienią!

Chciałby pan być dzieckiem dziś?

Oj, nie! To byłby horror! Ogromnie mi żal młodych ludzi. Nie dlatego, że miałem fajniejsze dzieciństwo, oni pod wieloma względami na pewno mają lepiej. Ale na każdym kroku czyhają na nich pułapki, a na mnie nie czyhały. Nie groziły mi uzależnienia od gier komputerowych, a dziś z pewnością bym się od nich uzależnił. Jedynymi narkotykami, o których się mówiło to był tzw. kompot lub wąchanie kleju, zażywanie tego było objawem kompletnej degrengolady, upadku, a zatem mało atrakcyjne. Czułem się bezpiecznie. Gdy miałem 11 lat sam wyruszałem w podróż, mama pakowała mnie do pociągu, a w Szczecinie na dworcu czekała babcia. Dziś większości rodziców wydaje się to w ogóle niepojęte. Ale to, co przeraża mnie dziś szczególnie to brak perspektyw. W tym świecie, gdzie teoretycznie jest tyle dróg i tyle możliwości, zrealizowanie się jest dużo trudniejsze niż wtedy, gdy ja wchodziłem w życie dorosłe. 

Ulubione książki z dzieciństwa… Ponoć „Kapelusz za 100 tysięcy”? 

Ubolewam, że książki Adama Bahdaja tak szybko odeszły do lamusa. To samo spotyka twórczość Małgorzaty Musierowicz, zaczytywałem się... Dziś te lektury są dla młodych kompletnie niezrozumiałe. Wielu ma kłopot, by odnaleźć się w świecie, w którym nie ma internetu, komórek. Nie rozumieją, jak ten świat kiedyś mógł funkcjonować?! Że kontaktowaliśmy się bez telefonu, albo że wpadało się do kogoś do domu bez zapowiedzi…

(fot. Kamil Frączek)

Nie było Internetu, komórek, ale i gier komputerowych, które i pana jednak dopadły...

W podstawówce brałem lewe zwolnienia, by siedzieć w domu i czytać. Wprawiłem się w tym oszukiwaniu, byłem dumny, bo każdego lekarza udało mi się nabrać. Raz na miesiąc robiłem sobie takie wakacje, mama o tym nie wiedziała nic a nic. A ja siedziałem w domu zanurzając się w lekturę i wcinałem ziemniaki w mundurkach. Ale już jako dorosły, gdy byłem dyrektorem artystycznym miesięcznika „Playboy”, koleżanka zaraziła mnie PlayStation. Grałem przez osiem dni non stop. Tak mnie wciągnęło, że by dokończyć, zadzwoniłem do redakcji i oznajmiłem, że jestem bardzo chory i nie mogę przyjść... (śmiech) A muszę dodać, że pracę tę kochałem i byliśmy zgranym zespołem przyjaciół. 

Widzę pana jako tego nastolatka czytającego książki i wcinającego ziemniaki… Czytanie kształtuje w człowieku coś bardzo cennego, umiejętność bycia sam na sam ze sobą. 

Jestem jedynakiem, ale nigdy nie cierpiałem z tego powodu. Bardzo lubiłem być sam, spędzać czas ze sobą. To, że mama długo pracowała, absolutnie mi nie przeszkadzało. A czytanie książek było wtedy najcudowniejszym spędzaniem czasu, dla młodego człowieka w zasadzie jedynym dostępnym, bo telewizja zbyt wiele nie mogła mi zaoferować. Dziś młodzi mają inne sposoby funkcjonowania, mechanizmy, które ułatwiają, ale być może i utrudniają bycie w grupie. Nie chcę tu wyjść na jakiegoś zrzędę z długą siwą brodą, ale coś w tym jest, że każde pokolenie, które przekracza pewien wiek, po pierwsze ma poczucie końca świata, świadomość, że po nich drugiego takiego nie będzie, po wtóre, że „za naszych czasów było lepiej”. I to prawda, bo gdy jesteśmy młodzi, świat wydaje nam się o wiele piękniejszy. 

Jak pan namówiłby młode pokolenie, by czytało książki?

Za moich czasów w klasie było wielu, którzy sięgali po książkę, ale i tych, co nie czytali też było sporo. Dziś ta grupa, która po książkę nie sięga jest liczniejsza, ale w klasach 4-6 są i tacy, którzy lubią czytać i chcą o książkach rozmawiać. Obserwuję to na spotkaniach autorskich. Stosunek do książki zmienia się, gdy nagle zaczynają dostrzegać, że świat oferuje wiele innych możliwości, o wiele bardziej atrakcyjnych. A książka wymaga czasu, spokoju, skupienia, myślenia… Wymaga bezruchu! W wyścigu atrakcji zatem nie nadąża. Jak zachęcić do czytania? To przede wszystkim zadanie dla rodziców. Ale i dla nauczycieli. Ja pod tym względem miałem ogromne szczęście! Wszystkie moje polonistki uczyły nas miłości do książek. 

Podobno najlepiej pisze się panu nad morzem?

W małym domku w miejscowości Łukęcin, gdzie poza sezonem jest spokojnie i pusto. Pisanie to czynność bardzo absorbująca, męcząca. Mozolna. Organizm wciąż szuka alibi, by nie pisać. Kiedy jestem w Warszawie, na każdym kroku mam milion wymówek. A gdy wyjeżdżam nad morze, to jedyną moją wymówką jest nakarmić koty… I wtedy pisze się szybko.

Po „Makarbamie” powstała już następna książka.

„Neomama”, także z ilustracjami Marty Krzywickiej, ukazała się wiosną, a za chwilę - „Czarnóżka”, jak widać po pisowni, nie chodzi o przyprawę, a o czarną nogę, którą połączyłem w jedno słowo. Z przytupem wejdzie do księgarń tuż przed Halloween.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama
Reklama