Organizacja top, ale testy wciąż trwają
Kiedy z Arkiem Stolarskim, szefem agencji Live - organizatora festiwalu - wpadliśmy na siebie na początku koncertu The Kills, powiedział mi, że wciąż się uczą. Cały czas obserwują, co można i trzeba poprawić, ile ludzi to już za dużo i gdzie są niedociągnięcia. Oczywiście, impreza pod dachem jest trudniejsza, ponieważ ściany nie są z gumy, ale w przypadku Inside Seaside naprawdę trudno się do czegokolwiek przyczepić.

Też publiczność przyzwyczaiła się do indoorowej formuły, dzięki czemu poruszanie się po terenie imprezy nie jest męczące. Każdy wie, gdzie co jest i gdzie chce być. Oczywiście pomaga również rewelacyjne oznakowanie, ale wciąż - ludzie dają radę. A to wcale nie jest takie oczywiste. O czym mogliśmy przekonać się chociażby na Zorzy.
Inside Seaside jednocześnie jest festiwalem, którego brakowało i który był potrzebny. Wypełnił lukę, dając miejsce dla publiczności 35+, szukającej muzyki dobrej, ambitnej, innej. Nie totalnie alternatywnej, ale mieszczącej się w niezależnych ramach. To także swoista platforma integracyjna dla społeczności skupionej wokół Radia 357, które jest współorganizatorem wydarzenia.
Jak będzie za rok? Organizacyjnie wiadomo, że bez zastrzeżeń? A muzycznie - to się dopiero okaże, ale niedziela bardzo wysoko postawiła poprzeczkę. W poniedziałek, 10 listopada, do sprzedaży trafiły bilety Early Bird na edycję 2026 i rozeszły się w mgnieniu oka.
Niedziela pełna muzycznego dobra
Tak jak sobota była nieco letnia, bez koncertu, który podgrzałby atmosferę, tak niedziela to już był grill rozgrzany do czerwoności, z którego raz po raz buchały ogniste jęzory. Wielu zapewne zaskoczył Baxter Dury, który jest dziwnym połączeniem Leonarda Cohena i Gus Gus. To muzyka, po którą nie sięga się na co dzień, ale na żywo to zupełnie inna bajka. Po to właśnie są festiwale, aby móc odkrywać takich artystów.
The Kills… Z The Kills mam problem. Zresztą zawsze miałem, ponieważ nie do końca rozumiałem ich fenomen. Duet tworzony przez Alison Mosshart i Jamiego Hince’a gra naprawdę dobrego rocka, jednak na dłuższą metę robi się on nużący i męczący zarazem. I chyba nie tylko ja miałem takie odczucia, ponieważ im bliżej było koncertu King Gizzard, tym bardziej pustoszała przestrzeń pod główną sceną.
I nie dziwię się, ponieważ King Gizzard & The Lizard Wizard - przez pewien czas w towarzystwie Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Bałtyckiej - to był jeden z najlepszych koncertów tej edycji, a może i całej dotychczasowej historii festiwalu. Wiele osób przyjechało do AmberExpo właśnie na nich i na pewno się nie zawiedli. To była podróż do innego wymiaru.
Z tego wymiaru na ziemię sprowadziły nas dziewczyny z The Pill, które pokazały, że punk’s not dead. Dużo było luzu, zabawy i kokieterii, ale przede wszystkim królowała tu prosta i szczera muzyka oraz punkowy duch prosto z Wysp. To jeden z tych zespołów, po którym od razu wiadomo skąd jest - gitarowe granie z Anglii jest po prostu niepodrabialne.

A później na scenę wyszedł on - cesarz. Franz Ferdinand, czyli królowie tanecznej alternatywy z Glasgow. Szkoci niedawno wrócili do łask dzięki świetnej ostatniej płycie, dając znać, że wciąż mają to coś. No mają, nie da się ukryć. Tak powinien grac headliner na festiwalu - koncert złożony niemalże z samych przebojów. A do tego świetna interakcja z publicznością i jednocześnie świadomość własnej wartości.
Największy hit - „Take Me Out” nie wybrzmiał na koniec, a mniej więcej w środku występu. Niewielu wykonawców się na to decyduje. Ale cesarzowi wolno więcej. To był świetny koncert, który zapewnił zastrzyk energii na końcówkę długiego weekendu i resztę tygodnia. Franz Ferdinand są w rewelacyjnej formie. Kto wie, czy nie najlepszej w całej swojej karierze.
No i na koniec wisienka na torcie - Deadletter. W mojej ocenie to był koncert tej edycji. Można chwalić wielu, ale to, co zaprezentował londyński skład tylko pokazało, skąd tyle zachwytów. To jeden z tych zespołów, który wymyka się wszelkim ramom. Niby post-punk, ale z nutami jazzu, funku, zimnej fali i noise’u. To trochę tak, jakby Joy Division, Moby i The Streets mieli muzyczne dziecko. Z tego chaosu wyłania się właśnie Deadletter. Absolutnie nie dziwi, że w tak krótkim czasie stali się jednym z najważniejszych zespołów młodego pokolenia.
Inside Sesaide powróci za rok
Po takiej edycji organizatorzy będą mieli twardy orzech do zgryzienia. Kogo zaprosić, aby utrzymać ten poziom? Wykonawców na pewno nie brakuje, ale lista życzeń związana z dużymi markami będzie wśród publiczności na pewno długa. Na razie musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać do pierwszych ogłoszeń.
Jedno jest pewne - Inside Seaside 2026 odbędzie w dniach 13-14 listopada.
























Napisz komentarz
Komentarze