Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

Idąc na film Smarzowskiego dostajemy silny cios w głowę. Ale godzimy się na to

Na pewno nie było filmu tak mocno stematyzowanego jak w przypadku „Domu dobrego”. Jednak znalazłbym przynajmniej dziesięć obrazów, w których pokazywana była przemoc rodzinna nie tylko fizyczna, ale przede wszystkim psychiczna - mówi filmoznawca, prof. Krzysztof Kornacki
Idąc na film Smarzowskiego dostajemy silny cios w głowę. Ale godzimy się na to

Autor: mat. prasowe

Wojciech Smarzowski znowu triumfuje w kinie. Jego najnowszy film „Dom dobry” tylko w weekend otwarcia obejrzało ponad 300 tysięcy widzów. To rekord ostatnich miesięcy.

Nie dziwię się. Wojciech Smarzowski to marka, która przyciąga widzów do kin. Koronnym dowodem na to był jego „Kler”, który obejrzało 5 mln 200 tysięcy osób. Każdy, kto się wybiera na jego film, może spodziewać się przynajmniej dobrej reżyserii.

To reżyser niepokorny, który nie ma litości dla Polski i Polaków. W swoich filmach „nie bierze jeńców”.

Na Smarzowskiego chodzi się też dla problemów, których dotyka. W przypadku „Domu dobrego” mamy przemoc domową, czyli opowieść o tych wszystkich, którzy swoim bliskim potrafią zrobić z życia piekło. Ale Smarzowski jednocześnie pozostaje sobą. Bo tu także mamy silne wyakcentowanie przemocy fizycznej.

Od czego robi nam się w kinie niedobrze...

Wprawdzie Smarzowski pokazuje konglomerat różnych sposobów maltretowania drugiej osoby, to jednak przeważa, w mojej ocenie, wspomniana przemoc fizyczna. Ta psychiczna jest tylko zamarkowana.

Bo Wojciech Smarzowski ma słabość do przemocowego kina. I to też jest przemoc czasami wobec nas, widzów. Jak się wychodzi z jego filmu, to człowiek czuje się jak obity.

Moglibyśmy tak powiedzieć, gdybyśmy nie chodzili do kina w sposób świadomy i nie chcieli tego. Osoba przemocowa wchodzi w taką relację ze swoją ofiarą, że nie pozostawia jej wyjścia, a przynajmniej tak się ofierze wydaje, kiedy jest zaplątana w spiralę przemocy. Natomiast my, idąc na Smarzowskiego, oczywiście dostajemy silny, emocjonalny cios w głowę. Ale godzimy się na to, tak jak godzimy się w przypadku innych twórców, realizujących mocne kino - choćby Tarantino czy Scorsese. Zawsze możemy z kina wyjść albo wyłączyć telewizor. Kino Smarzowskiego jest bardzo mocne, czasami karykaturalne w różnych momentach, ale mamy wolną wolę.

Co dziwne, werdykt publiczności kinowej, która zagłosowała nogami, rozminął się z werdyktem jury tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni, które nie przyznało filmowi ani jednej nagrody. Część krytyków była tym oburzona.

Nie wiem, dlaczego ten film został przez jurorów pominięty. Ale przyznam się jednocześnie, że bardzo z tego powodu nie płaczę. Mam bowiem mieszane uczucia wobec filmów Smarzowskiego, zwłaszcza o tematyce współczesnej, bo takie jak „Róża” i „Wołyń” bardzo sobie cenię. Może dlatego, że jest w nich bardziej wyważony. Smarzowski tworzy kino silnie emocjonalne, reagujące na różne patologie w życiu społecznym, ale to kino nie zachęca do dialogu. A ja chciałbym się uważać za człowieka dialogu, porozumienia. Smarzowski ma skłonność do pamfletowego ujęcia tematu, czarno-białego, ocierającego się o karykaturę. Doceniam reżyserski kunszt Smarzowskiego, lecz nie jestem takim zadeklarowanym fanem jego kina. Ten reżyserski kunszt potwierdza „Domem dobrym”, a z kolei „Dom zły” uważam, za jego najlepszy film od strony reżyserskiej.

A to, że za „Dom dobry” nie dostał nagrody?

Rozumiem rozgoryczenie tych, którzy lubią kino Smarzowskiego, których „Dom dobry” absolutnie poruszył. Ale, jak już wspomniałem, ten brak dla filmu jakiejś nagrody specjalnie mnie nie boli.

Nie dostał też nagrody Tomasz Schuchardt, pochodzący ze Starogardu Gdańskiego, który zagrał w tym filmie, jak sam mówi, prawdziwego gnoja. Zdaniem wielu zrobił to świetnie.

I tu nawiążę do tego, co mówiłem wcześniej. Kino Smarzowskiego jest przerysowane także w rejestrach aktorskich. Dla mnie postać grana przez Tomasza Schuchardta jest zbyt zdemonizowana. Od samego początku domyślamy się, że za tymi chwilami małżeńskiego szczęścia kryje się cień jakiegoś demona, który za chwilę wybuchnie okrucieństwem. I Schuchardt jest w tym swoim demonicznym zachowaniu niezwykle radykalny. Tymczasem wiadomo, że przemoc domowa to nie tylko przemoc fizyczna, ale też psychiczna. Wprawdzie on od czasu do czasu poniża swoją filmową żonę, jednak w jego zachowaniu dominuje taki silny, fizyczny wymiar tortury. I to mogło spowodować, że odbiera się tę postać jako nieco przerysowaną. Konsekwentnie zagraną, ale w tej konsekwencji zabrakło mi jakiegoś przełamania. Bo od samego początku to zło się w nim czai, a potem wybucha erupcją i trwa w tym stanie aż do końca, bez zmiany.

Przy okazji tego filmu pojawiły się stwierdzenia, że przemoc rodzinna była do tej pory w polskim kinie niemal tematem tabu. Pan by się z tym zgodził?

Częściowo. Na pewno nie było filmu tak mocno stematyzowanego jak w przypadku „Domu dobrego”. Jednak znalazłbym przynajmniej dziesięć obrazów, w których pokazywana była ta przemoc rodzinna nie tylko fizyczna, ale przede wszystkim psychiczna. Warto najpierw spojrzeć na ten problem chronologicznie – w pierwszych dekadach kina polskiego, np. w okresie szkoły polskiej temat ten nie istniał, bo liczyły się inne: wojna, stalinizm, opresja „małej stabilizacji”. Zachowania ludzkie, w tym psychiczne zaburzenia, wiązały się z traumą wojenną lub powojenną. Takie uniwersalne tematy psychologiczne, jak toksyczne relacje między ludźmi właściwie nie istniały. Za wyjątek chyba można uznać „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Tutaj mamy do czynienia z mężczyzną, który próbuje zdominować swoją partnerkę przez fakt, że wcześniej była biedna i on ją niejako „kupił”. Polański przemoc człowieka wobec człowieka uczyni potem jednym z wiodących motywów swojej twórczości. Choć w porównaniu z filmem Smarzowskiego w „Nożu w wodzie” wszystko jest jeszcze delikatne…

Manipulację psychiczną – którą zaliczyłbym do szerokiego spektrum przemocy – można znaleźć w „Polowaniu na muchy” Andrzeja Wajdy. To film, w którym kobieta steruje zahukanym, niespełnionym mężczyzną, który z kolei w domu jest całkowicie zdominowany przez swoją żonę i teściową. A skoro wspomniałem Wajdę, to przywołajmy „Pannę Nikt”, w której dwie dziewczyny - udając przyjaźń i sympatię, wykorzystują ich koleżankę. Jest też taki nieco zapomniany, ale znakomity kryminał Tadeusza Chmielewskiego „Wśród nocnej ciszy”, w którym ojciec przemocowiec (choć jest przekonany, że postępuje właściwie) chce naprostować swojego syna geja na „właściwą” płeć. W swojej tematyce ten powstały w 1978 roku film był bardzo awangardowy.

Jest też kilka filmów, w którym mamy nie tyle mężów, co ojców przemocowców.

Takim „klasykiem” są „Pręgi” Magdaleny Piekorz, które zdobyły przed laty Złote Lwy na gdyńskim festiwalu. Tu mamy przemocowego ojca, którego wychowanie tak rzutuje na syna, że kiedy on dorasta, ma również skłonność do przemocy. Przykładem może być też klasyczny już dokument „Takiego pięknego syna urodziłam” Marcina Koszałki, który jest opowieścią o psychicznej przemocy ze strony matki. Magdalenę Piekorz i Koszałkę (obok m.in. Małgorzaty Szumowskiej, Łukasza Barczyka, Przemysława Wojcieszka) zaliczam do tak zwanej generacji „Nic”, twórców urodzonych w latach 70. To w ich filmach po raz pierwszy tak na poważnie podjęto temat toksycznego wychowania, w tym przemocy rodzinnej. Żadna wcześniejsza generacja w kinie polskim w tak kompleksowy sposób nie pokazywała, że to właśnie złe wychowanie przynosi negatywne konsekwencje w życiu dorosłych już dzieci. I „Pręgi”, oparte na literaturze Wojciecha Kuczoka, którego ojciec był przemocowcem, są dobrym tego przykładem.

(fot. mat. prasowe)

Wróćmy jeszcze do przemocy wobec kobiet.

To temat, który w polskim kinie pojawił się późno, co było konsekwencją zwyczajowego patriarchalizmu polskiego kina (małej ilości reżyserek i wiarygodnych wizerunków ekranowych kobiet). Pewne cechy przemocowca ma bohater „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland, ale rewolucyjnym spojrzeniem na relacje kobiety i mężczyzny była „Debiutantka" Barbary Sass. W fabule światowej sławy architekt psychicznie manipuluje kobietami, które są w nim – z tych lub innych przyczyn – zadurzone. Na liście przemocy wobec kobiet powinno się bezwzględnie znaleźć „Nic” Doroty Kędzierzawskiej. Młoda kobieta zachodzi w ciążę i stara się to utrzymać w tajemnicy przed mężem tyranem, mąż nie chce mieć kolejnego dziecka. Tu mamy modelowy przykład przemocowca, który nienawidzi swojej żony, ale płodzi dzieci i zmusza ją do dramatycznego kroku. Sporo o patriarchalnej dominacji, która jest formą przemocy, powiedziały reżyserki w ostatnich latach. Mamy więc „Dzikie róże” Anny Jadowskiej, o kobiecie, której mąż pracuje za granicą, a gdy przyjeżdża, czuje się udzielnym księciem żądającym szacunku i nie dostrzegającym problemów żony. Z kolei „Pokot” Agnieszki Holland i Kasi Adamik jest takim uniwersalnym pamfletem na patriarchat i przemocowych mężczyzn traktujących kobiety tak samo, jak zwierzęta – czyli przedmiotowo.

Dołożyłabym jeszcze „Plac Zbawiciela” Krzysztofa Krauze.

Tak, tu z kolei mamy przemoc teściowej wobec synowej, która niemal prowadzi do tragedii.

W ostatnich latach polscy twórcy zajęli się też przemocą w... białych rękawiczkach. Głośnym przykładem jest „Utrata równowagi” Korka Bojanowskiego.

To rzeczywiście manipulacja w sferze zawodowej, jednocześnie w środowisku artystów podatnym na psychicznie zranienia, manipulacja wyższego poziomu, intelektualna i artystyczna, która sprowadza się też ostatecznie do przemocy. Dodałbym jeszcze niektóre filmy Marka Koterskiego – teoretycznie nie są one o przemocowcach, ale możemy w nich odnaleźć ten rodzaj narcystycznego uzależnienia bohatera od swojego zaburzonego świata, który prowadzi w efekcie do przemocy wobec innych - jak w „Domu wariatów”, „Ajlawju” czy „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. W tym ostatnim przypadku ojciec alkoholik, który organizuje cały świat wokół siebie, nie dostrzega, że niszczy innym życie. Koterski jest twórcą portretującym psychopatologiczne stany ludzkie i pokazuje, jak zaburzona osobowość potrafi krzywdzić innych. Można by też znaleźć ślady przemocy motywowanej religijnie. Tu przykładami mogą być „Matka Joanna od Aniołów” czy „W imieniu diabła” Barbary Hass. Ale także np. „Powrót” Magdaleny Łazarkiewicz, w którym młoda dziewczyna poddana jest presji katolickiej rodziny, bardzo opresyjnej. Gdzieś w tym kluczu można ulokować także „Ostatnie piętro” Tadeusza Króla, w którym ojciec wojskowy, tradycjonalista, terroryzuje rodzinę, odbiera im wolność, by nie stykali się z „zepsutym” światem - co prowadzi ostatecznie do tragedii.

Mamy więc sporo przykładów. Tylko, że Smarzowski jak mało kto potrafi docisnąć pedał gazu w temacie.

Pokazał to najbardziej radykalnie i emocjonująco. Powiedziałbym, że to kino interwencyjne, z tym, że trafia głównie do przekonanych. Gdyby jego filmy były bardziej zniuansowane, to może trafiałaby do nieprzekonanych, którzy wyciągnęliby może z tego jakieś wnioski.

Film jak cios pięścią nie trafi do każdego?

Właśnie dlatego, że jest jak cios pięścią. Jak się dostanie najpierw pięścią w nos, a potem usłyszy od reżysera „to teraz porozmawiajmy” - to trudno wejść w dialog. Ale powtórzę - poza wszystkim, jest to dobrze wyreżyserowany i ważny film. To naprawdę dobry Smarzowski. Na pewno dużo lepszy, niż poprzedni.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama
Reklama