Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Jak słynny filozof kładł się na trawie i patrzył w niebo

O "Dziennikach" Władysława Tatarkiewicza rozmowa z Elżbietą Tatarkiewicz- Skrzyńską, sopocianką, bratanicą profesora.
(fot. Gabriela Pewińska - Jaśniewicz) 

W księgarniach jest już II tom „Dzienników” pani stryja, prof. Władysława Tatarkiewicza. Obejmuje lata 1960-1968.

Niesamowita jest historia tych „Dzienników”. W roku 1911 stryj dostał od przyjaciół mały kalendarzyk, w którym postanowił zapisywać, co robił każdego dnia, kogo widywał, gdzie przebywał, jaka była pogoda. Do 1944 roku, uzbierały się 34 kalendarze. Wszystkie spaliły się w Warszawie w czasie powstania. Ale stryj nie poddał się, rozpoczął zapiski na nowo, prowadził je do 1 stycznia 1976 roku. Później zapadł na zdrowiu, nie miał sił na pisanie. Zmarł w 1980 roku.

Ktoś celnie zauważył, że profesor jawi nam się w „Dziennikach” nie jako uczony, ale żywy człowiek zatroskany o losy rodziny.

Opowiem pani epizod, który wiele mówi o mądrości stryja. Kiedy umarła moja mama, bardzo cierpiałam. Stryjostwo zaprosili mnie do Warszawy. Przyjechałam natychmiast, jeszcze nocnym pociągiem, potrzebowałam pocieszenia, rozmowy. Następnego dnia siedzimy przy śniadaniu, stryj studiuje program kin i teatrów w gazecie, nagle mówi do żony: Reniu, ty zabierzesz Elę do teatru albo na koncert, a ja pójdę z nią do kina. Oniemiałam! Byłam tak zdruzgotana śmiercią matki, że nie w głowie mi były żadne rozrywki. No, ale cóż, poddałam się... Po dwóch tygodniach takich wypadów czułam się o niebo lepiej! Smutek oczywiście nie minął, ale pozwalał żyć. Mój stryj i ta jego nieokiełznana mądrość. I elegancja! Do śniadania siadał w bonżurce, i zawsze obuty!

Mówi się, że te „Dzienniki” to świadectwo epoki.

Niewątpliwie mają wartość historyczną. Dotyczą choćby czasu powstania warszawskiego, co stanowi poruszający przekaz tamtych dramatycznych wydarzeń, ale i zakończenia drugiej wojny światowej oraz lat powojennych, kształtowania się bezwzględnej dominacji władzy komunistycznej. Kilka miesięcy przed śmiercią stryj przekazał zapiski do archiwum biblioteki uniwersyteckiej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jego kalendarze przeleżały w zapomnieniu przeszło 30 lat! Aż zupełnie przypadkowo, pracujący w bibliotece archiwista natrafił na tajemnicze kartonowe pudła, w których odnalazł zeszyty pisane – jak się okazało - ręką stryja. Postanowiono je odczytać, opracować wydać. Dokonał tego zespół archiwistów z profesorem Radosławem Kuliniakiem na czele. Była to mrówcza praca. Mimo że stryj pisał wyraźnie, niektóre słowa trudno było odczytać. Każdy z dwóch tomów liczy przeszło 700 stron.

Coś panią zaskoczyło podczas lektury?

Pierwszy tom to lata 1944 - 1960. Gdy się ukazał, egoistycznie, w pierwszej kolejności przeczytałam wzmianki, które mówią o mnie. Stryj pisze w sierpniu 1944 roku: „Bardzo się niepokoimy, nie ma wiadomości od dziewczynek”, czyli ode mnie i mojej siostry, obie byłyśmy w powstaniu... A jakiś czas później: „Co za wielka radość, dziewczynki ocalały!”. To mnie wzruszyło... Po wojnie, gdy przyjeżdżałam służbowo do Warszawy zatrzymywałam się u stryjostwa i to były cudowne spotkania. Miał wspaniałą cechę – niesamowitą ciekawość życia, co chyba po nim to odziedziczyłam. Przy niesłychanej pracowitości korzystał w pełni z wszelkich życia uroków. Dużo podróżował, miał mnóstwo przyjaciół i znajomych. Indeks nazwisk w pierwszym tomie to, wprost niebywałe, 80 stron! Uwielbiał kino, stale grywał w brydża, w przerwach jeździł konno. Bywał na przyjęciach i naukowych spotkaniach. A gdy chciał odłączyć się od ludzkiego gwaru, kładł się na trawie i patrzył w niebieskie niebo. Ciekawe, o czym wtedy myślał?


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
ReklamaPomorskie dla Ciebie - czytaj pomorskie EU
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka