Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Pożegnanie z Afryką. Przyjaźnił się z pumami i wchodził do klatek zwierząt

Po 44 latach pracy, z czego ponad trzydziestu w charakterze szefa, na emeryturę odchodzi dyrektor oliwskiego ogrodu zoologicznego. Jego misja zakończy się 27 czerwca. - Absolutnie nie mam prawa na cokolwiek narzekać i mogę być tylko wdzięczny za to, że dane mi było pełnić tę funkcję przez tak długi czas – mówi Michał Targowski.
Pożegnanie z Afryką. Przyjaźnił się z pumami i wchodził do klatek zwierząt

Autor: Dominik Paszliński | UM Gdańsk

Rozmawiam z osobą spełnioną zawodowo?

Myślę, że tak. Po pierwsze, to moja jedyna prawdziwa praca. Zacząłem ją jeszcze jako student ostatniego roku biologii i można powiedzieć, że szybko połknąłem ten haczyk. Po drugie, zoo było moim drugim domem...

W swojej książce wspomina pan, że jako kilkuletni chłopiec napisał pracę domową, o tym, że w przyszłości będzie dyrektorem zoo. Jest pan przykładem, że istnieje kariera wyśniona…

(śmiech) Tak, to była szkoła podstawowa. Chyba V klasa. Rzeczywiście napisałem wypracowanie o tym, że chciałbym zostać dyrektorem zoo. Pamiętam, że wspomniałem tam jeszcze o psie, który miałby mi w tym zadaniu pomagać. Niestety, praca nie została dobrze oceniona przez nauczyciela (śmiech). Ale tak w rzeczywistości, praca w zoo wcale nie była moim wielkim marzeniem. Zaczynałem studia w Olsztynie, na kierunku zootechnika w Wyższej Szkole Rolniczej. Pomysł okazał się jednak chybiony i w zamian ukończyłem policealne studium związane z przerobem ropy naftowej. To był czas budowy gdańskiej rafinerii. Jeszcze w trakcie kończenia szkoły, podjąłem pracę w zakładzie, ale szybko uświadomiłem sobie, że to nie będzie moja droga życiowa. Ostatecznie trafiłem na wydział biologii Uniwersytetu Gdańskiego. Natomiast praca w zoo była trochę przypadkiem. Już w trakcie studiów stanęło przede mną fundamentalne pytanie: co ja po tej biologii, jako przyszły ornitolog, będę w ogóle robić. W poszukiwanie zaangażowała się nawet moja mama, która była nauczycielką. Któregoś dnia dowiedziała się, że jest wakat w zoo i w ten sposób trafiłem do ogrodu. Pamiętam, że przyjęto mnie bardzo ciepło. Miałem wielki komfort, ponieważ byłem jedynym przedstawicielem płci męskiej w biurze działu hodowlanego. To był m.in. czas poznawania innych ogrodów, legendarnego zoo we Wrocławiu, którym byłem zafascynowany. Rozmowa z dyrektorem Gucwińskim była niczym świętość. Później przechodziłem kolejne szczeble, od asystenta do kierownika działu hodowli. W międzyczasie upomniało się o mnie wojsko.

Nie miał pan żadnych wątpliwości co do wyboru?

Miałem. Byłem już wtedy żonaty, mieliśmy dzieciątko, natomiast płaca była bardzo niska. W 1979 r. w rafinerii zarabiałem 3600 zł. Natomiast po studiach, w zoo wynagrodzenie wynosiło 1900 zł. Różnica była ogromna. Nawet moja małżonka, która była nauczycielką, zarabiała więcej ode mnie. Dorabiałem gdzie mogłem. Po godzinach sprzątałem statki, pracowałem w gdańskim Unimorze. Pamiętam jak nosiłem telewizory, które później jechały w świat. Ale jakoś to z żoną przetrwaliśmy. Udało się przebrnąć ten najtrudniejszy czas.

Michał Targowski ZOO Gdańsk


Co by pan robił, gdyby w zoo nie wypaliło?

Jako dziecko marzyłem m.in. o pracy motorniczego (śmiech). W podstawówce zdarzało mi się chodzić na wagary, które spędzałem na przejażdżkach naszymi tramwajami. Znałem dokładnie wszystkie linie. Aż którego dnia moje ucieczki się wydały, był wstyd i nie tylko... Ale pamiętam jak stawałem za motorniczym i fascynowałem się tym, jak on prowadzi taką maszynę.

Jest 1991 r. Stanowisko dyrektora powierzono 36-latkowi, który w zoo zasłynął m.in. przyjaźnią z pumami oraz wchodzeniem do klatek zwierząt. Umówmy się, dzisiaj, by to nie przeszło. 

Wówczas nie miałem tego świadomości, ale powinienem zostać zwolniony i to dyscyplinarnie. Młody człowiek myśli jednak innymi kategoriami. Z pumami było tak, że gdy zbliżałem się do klatki, one uroczo miałczały. To oczywiście oznaka pewnego zadowolenia. Zupełnie inaczej było, gdy zbliżała się do nich np. nasza ówczesna brygadzistka (śmiech). Wtedy były zęby i prezentacja ostrych pazurów. Ode mnie najwyraźniej wyczuwały jakieś pozytywne fluidy i zapachy, które bardzo im odpowiadały. Poza tym, to były koty wychowane na butelce, a więc nie aż tak groźne.

Pozwalałem sobie na dotykanie ich pyszczków i mizianie pod brodą. Gdy pojawiły się maluchy, samica podeszła do mnie, położyła głowę na kolanach, a później pozwoliła pogłaskać młode. Oczywiście, to było barbarzyństwo. Nigdy tak nie powinienem robić. Dzisiaj jakikolwiek bezpośredni kontakt ze zwierzęciem jest surowo zabroniony

Trzeba jednak pamiętać, że czasy były inne. Gdy jedna z lamparcic nie chciała odchowywać młodych, brało się po pracy takiego kotka za pazuchę i jechało do domu, bo trzeba było go wykarmić. W tramwaju tylko podsłuchiwałem komentarzy: to chyba pies, a może jakiś kot. A ja wtedy stałem dumny jak paw, z lampartem pod pachą. W ogóle, gdy któraś z tych drapieżnych samic nie chciała karmić młodych, braliśmy karmiące suki ze schroniska, które spełniały rolę matki zastępczej. Za takimi zwierzakami łezka najbardziej kręciła się w oku, gdy musiały wyjeżdżać do innych ogrodów.

Zastanawiał się pan, skąd ta wrażliwość na zwierzęta?

Mój tata był z wykształcenia inżynierem. Pracował w stoczni. Ale bardzo interesował się przyrodą. Rodzice kupowali mnie i bratu atlasy z ptakami i innymi zwierzakami i chyba w ten sposób rozbudzili ciekawość do świata przyrody. Jeździliśmy też na wieś do naszych dziadków. Wszyscy śmiali się, że „lecą” do mnie psy z całej okolicy. Rzeczywiście, bardzo szybko łapałem kontakt ze zwierzętami, chociaż pamiętajmy, że ostatecznie decyzja zawsze leży po drugiej stronie. Do dzisiaj słonie, orangutany, czy niektóre szympansy z zoo, nie darzą mnie wielką sympatią.

Tej odwagi wobec zwierząt, czy wręcz brawury, nie pozbył się pan w kolejnych latach urzędowania. Np. wtedy, gdy z bliskiej odległości strzelał środkiem usypiającym do orangutanicy, która dotkliwie pana poraniła.

Powiem tak: miałem wówczas prawo zginąć. Orangutanica wyczuła słaby pręt, wyrwała go, rozchyliła pozostałe i wyszła z pomieszczenia. Od wolności dzieliła ją jedna szyba. Gdy wszczęto alarm, podjąłem decyzję, że osobiście podejmę próbę podania środka usypiającego. I bardzo dobrze, że tak się stało. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby któremuś z pracowników stała się krzywda. Prawdziwe kłopoty zaczęły się pod oddaniu strzał. Zwierzę poczuło ból. Orangutanica rozpędziła się, wyważyła drzwi i rzuciła prosto na mnie. Oczywiście zaczęła gryźć. W obronie własnej orangutany atakują szyję oraz krtań. Jak łatwo się domyślić, kończy się to szybką śmiercią napastnika. Moje szczęście polegało na tym, że skupiła się na dłoni oraz nodze. Do dzisiaj mam po tym spotkaniu pamiątkę w postaci niedowładu jednego palca u dłoni. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby środek usypiający nie zaczął działać. Orangutanica praktycznie zasnęła na mnie. Oczywiście, nie obyło się bez wizyty w szpitalu.

Wróćmy do początków pana dyrektorowania, które przypadły na bardzo trudny okres dla całego kraju. Jak udawało się zadbać o setki zwierząt, jakie wówczas były już w ogrodzie?

Z zoo zawsze była dosyć specyficzna sytuacja. Przypominam sobie wcześniejsze czasy, gdy ludziom brakowało na wszystko, a zoo, w pewnym sensie, było w uprzywilejowanej sytuacji. Nie było problemów z mięsem, by wykarmić drapieżniki. Zawsze było zielone światło na dostawy owoców czy cytrusów, które dla przeciętnego obywatela były luksusem.

Późniejsze lata 90. były trudne, ale miało się poczucie, że rodzi się coś dobrego. Oczywiście brakowało na inwestycje, natomiast wszystkimi możliwymi sposobami szukało się środków i kontaktów. Pamiętam duże zainteresowanie naszymi sprawami przez kolejnych prezydentów miasta, do których miałem bardzo duże szczęście


Prezydent Jamroż był bardzo częstym gościem ogrodu, zawsze otwartym na nasze potrzeby i problemy. To za jego czasów przeprowadzono jakże potrzebną gazyfikację. Gdy zaczynałem dyrektorowanie, na terenie zoo działało 17 kotłowni węglowo-koksowych. Jesienią przy wybiegach goście oglądali zwierzęta oraz potężne hałdy węgla. W kolejnych latach utwardzono alejki, które wcześniej, po większych ulewach, nie nadawały się do użytkowania. Kolejną inwestycją była budowa nowej małpiarni itd., itd. Na pewno złotą erą były czasy współpracy z prezydentem Pawłem Adamowiczem.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że najważniejszą inwestycją ostatnich dekad była budowa pawilonu dla żyraf.

Dlatego, że nigdy wcześniej ich nie mieliśmy! A żyrafiarnię mamy bardzo nowoczesną. Nie ma tam szyb czy siatek. Są wyłącznie cztery liny i odpowiedni dystans pomiędzy gośćmi i zwierzętami. Na pewno żyrafy są naszą wizytówką. W późniejszym czasie powstały nowe woliery, wyspa gibonów oraz oczywiście wybieg dla lwów - kolejnej dumy naszego zoo. To taka nasza pozostałość po… Amber Gold. W którymś roku ta niesławna firma postanowiła, że zasponsoruje rozbudowę części zoo. Byłem w tej sprawie nawet przesłuchiwany. Tylko co ja, jako dyrektor zoo mogłem wówczas w tej sprawie zrobić, przewidzieć? Przez lata na nasze konto wpłynęło wiele darowizn. Pamiętam, że pewna Polka mieszkająca w Szwecji przelała na rzecz działalności zoo 20 tys. zł. Cieszyliśmy się dosłownie z każdego grosza. Szczęśliwie rozbudowę wybiegu dla lwów udało się dokończyć dzięki środkom z budżetu miasta. Szczerze mówiąc, nie widziałem piękniejszego, a trochę ogrodów w życiu odwiedziłem.

młode gepardy z gdańskiego zoo, Michał Targowski, Aleksandra Dulkiewicz


Były decyzje, których z perspektywy czasu pan żałuje?

Powiem tak… Mam świadomość, że w zoo jest wciąż dużo do zrobienia i jest niedoinwestowane. Mamy piękne wybiegi, pawilony, ale patrząc na Wrocław czy Łódź, w których zbudowano imponujące Afrykarium i Orientarium, chciałoby się mieć podobną przestrzeń, która wyniosłaby ogród na inny poziom.

W zawieszeniu jest też projekt budowy nowej przestrzeni dla ptaków afrykańskich.

W tym przypadku miasto bodajże już 4-krotnie ogłaszało przetarg na projekt do naszej pięknej koncepcji. Niestety bez efektu. Ta inwestycja przesuwa się w czasie, a przecież w tym roku mieliśmy mieć już otwarcie. 10 lat temu była szansa na budowę oceanarium, o którym później mówiono w kontekście lokalizacji przy stadionie. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych, pojawiła się inna wizja. Była również szansa, by przekształcić zoo w spółkę, na wzór rozwiązań z Wrocławia. To również nie wyszło. Ale to już będzie zmartwienie dla kolejnego dyrektora. Myślę, że to może być ten przysłowiowy kop, który pozwoli wejść ogrodowi na zupełnie nową drogę.

W przyszłości ważne będzie też zadbanie o ścisłą współpracę z Europejskim Stowarzyszeniem Ogrodów Zoologicznych i Akwariów, bo dzięki temu jesteśmy w światowej czołówce. Ale ważnym zadaniem dla mojego następcy będzie również uświadamianie tego co najważniejsze, a więc misji edukacyjnej oraz ochrony gatunków zagrożonych przez ogrody, również w kontekście głosów, że nie są potrzebne, a zwierzęta powinno się wypuścić


Komu zawdzięcza pan najwięcej, gdy myśli o tych minionych 32 latach?

Co roku robimy z załogą pożegnanie sezonu. Taki wieczór z ogniskiem i kiełbaskami. Zawsze powtarzałem i powtarzam moim współpracownikom, że są moim największym osiągnięciem. To oni dali mi szansę tej wspaniałej i bezkonfliktowej pracy. We wszystkich działach mamy cudownych i zaangażowanych ludzi, którzy wykonują swój zawód z pasją.

Dyrektor zoo, Michał Targowski (w pierwszym rzędzie drugi od lewej) z prezydent miasta, wiceprezydentem i współpracownikami
Dyrektor zoo, Michał Targowski (w pierwszym rzędzie drugi od lewej) z prezydent miasta, wiceprezydentem i współpracownikami

Mam też ogromną wdzięczność do urzędu miasta. Bez dobrej relacji z władzami miasta, trudno byłoby mi skutecznie działać. To jest chyba ten klucz, który pozwala rozumieć, w jaki sposób udało się pełnić funkcję dyrektora przez te 32 lata. Poza tym, do wielu spraw trzeba podchodzić z pokorą, a czasami mieć trochę przysłowiowego szczęścia. Po tym drastycznym przypadku z orangutanem, wróciłem do domu i usłyszałem od małżonki: widocznie masz jeszcze coś do zrobienia w tym naszym zoo (śmiech). I chyba miała rację. Gdy wygrałem konkurs na dyrektora nie miałem poczucia, że jest mi to dane na całe życie. Cieszyłem się z każdego kolejnego roku. Z biegiem lat nabierałem doświadczenia, ale nigdy nie byłem nastawiony psychicznie, że coś należy mi się na długie lata. Absolutnie nie mam prawa na cokolwiek narzekać i mogę być tylko wdzięczny za to, że dane mi było pełnić tę funkcję przez tak długi czas.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
ReklamaPomorskie dla Ciebie - czytaj pomorskie EU
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka