Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia

Szli po zwycięstwo jako jedna drużyna... drużyna Wałęsy. Bracia Kaczyńscy też w niej byli

Tamte wybory to był zgniły kompromis, który mógł się tragicznie zakończyć. Dlatego ja się do tamtych wyborów tak bardzo nie przyznaję. Musiałem się zgodzić na fragment demokracji. A fragment demokracji to żadna demokracja - mówi były prezydent Lech Wałęsa.
ECS, wystawa stała
Zbiór plakatów solidarnościowych kandydatów z Lechem Wałęsą w Europejskim Centrum Solidarności (fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Szli po zwycięstwo jako jedna drużyna… drużyna Wałęsy. Swoje miejsce w niej mieli także bracia Kaczyńscy – Lech i Jarosław. Ale to było 33 lata temu, przed czerwcowymi wyborami 1989 roku.

Zdjęcie z Lechem Wałęsą przed tamtymi wyborami chciał mieć każdy kandydat solidarnościowy. Stało się ono jedną z ikon czerwcowych wyborów. Potem te fotki trafiały na plakaty wyborcze. Na pomysł wykonania serii plakatów, na których solidarnościowych kandydatów wspierać będzie legenda opozycji demokratycznej wpadli m.in. Andrzej Wajda i Bronisław Geremek.

Po 33 latach prezydent Wałęsa na stwierdzenie, że zdjęcia z nim dla kandydatów, których nazwano „drużyną Lecha” były ważne, odparł: - No tak, to był najbardziej trafny pomysł. Bo jak inaczej można było wytłumaczyć Polakom – kto z kim gra?

A było o co walczyć. W tzw. Sejmie kontraktowym dla solidarnościowych kandydatów stających do wyborów, przeznaczono 35 proc. miejsc, a w Senacie mogli zdobyć nawet 100 proc. mandatów. Dlatego potrzebna była wyjątkowa mobilizacja. A te plakaty ze zdjęciami, na których Wałęsa ściska prawice ludziom z listy solidarnościowej, były znakiem rozpoznawczym, na kogo głosować. Bo ile osób znało wtedy, na przykład, lekarkę Olgę Krzyżanowską albo Jana Krzysztofa Bieleckiego, ekonomistę, który wówczas był kierowcą ciężarówki, wożącej drzewo z lasu do portu i zakonspirowanym działaczem podziemia o pseudonimie „Mało- czarny”? Ile osób rozpoznawało wtedy Lecha Kaczyńskiego, który uczył robotników prawa pracy?

(materiał z książki „Ludzie Przełomu” pod redakcją Adama Dunsta)

Lech Wałęsa pytany o tamte sesje fotograficzne z kandydatami, przyznaje, że je pamięta, ponieważ bardzo go zmęczyły.

- To była cała seria i to w szybkim tempie. Do tego jeszcze uścisk dłoni z potrząśnięciem – tłumaczy.

Na pytanie o wybory czerwcowe, były prezydent odpowiada, że się trochę ich wstydzi.

- Bo to był zgniły kompromis, który mógł się tragicznie zakończyć. Dlatego ja się do tamtych wyborów tak bardzo nie przyznaję. Musiałem się zgodzić na fragment demokracji. A fragment demokracji to żadna demokracja. Ale z drugiej strony, bez zgody na te wybory, nie byłoby ciągu dalszego. Nie mielibyśmy dzisiaj wolnej Polski - mówi.

Jego zdaniem, krokiem do wolności były dopiero wybory prezydenckie, w których kandydował, a potem pierwsze, wolne wybory do parlamentu. To była pełna demokracja.

- Dla mnie ważny był ten dalszy ciąg. A 4 czerwca miał znaczenie tylko dlatego, że poszliśmy dalej. W tamtym czasie musiałem wyprzedzać zdarzenia i być na nie przygotowanym. Ważne było, jak sobie poradzimy, na jaki wynik wyborczy trzeba się nastawić - dodaje.

Odpust w Rozłazinie. Od lewej stoją Jaromar Łukowicz, Szymon Pawlicki, Antoni Furtak, Bogdan Lis (materiał z książki „Ludzie Przełomu” pod redakcją Adama Dunsta)

Czy takie zwycięstwo strony solidarnościowej zaskoczyło go?

- Tak. Nie sądziłem, że wygramy aż tak wysoko. Dopiero wtedy zdałem sprawę, że nie jesteśmy przygotowani do wzięcia odpowiedzialności nawet fragmentarycznie - odpowiada.

Wokół tych sesji fotograficznych z Wałęsą narosło sporo mitów. Niektórzy twierdzili, że te czerwcowe plakaty to fotomontaże. Ale to dzięki wyjątkowej mobilizacji udało się zorganizować dwie główne sesje i kilka indywidualnych.

Autorem plakatów była cała plejada fotografów, w tym legendarny fotograf Solidarności - Erazm Ciołek. Była to wielka operacja logistyczna, a czasu było naprawdę mało. Początkowo zdjęcia miały być wykonywane 29 kwietnia 1989 roku przy bramie Stoczni, przez którą kandydatów miał przeprowadzać Wałęsa, ale wówczas przeszkodziła prasa. Ostatecznie zdjęcia wykonano w sali BHP Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Druga sesja odbyła się dwa tygodnie później, w wynajętej od Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej sali konferencyjnej, mieszczącej się przy ul. Wierzbowej 5/7 w Warszawie.

To był zgniły kompromis, który mógł się tragicznie zakończyć. Dlatego ja się do tamtych wyborów tak bardzo nie przyznaję. Musiałem się zgodzić na fragment demokracji. A fragment demokracji to żadna demokracja. Ale z drugiej strony, bez zgody na te wybory, nie byłoby ciągu dalszego. Nie mielibyśmy dzisiaj wolnej Polski

Lech Wałęsa / były prezydent

Inny mit polegał na tym, że ktoś, kto nie miał zdjęcia z Lechem to przegrał. A to nieprawda. Rzeczywiście kilka osób z przyczyn losowych nie miało, a wybory wygrało. Na przykład Olga Krzyżanowska, która – jak sama wspominała przed laty, kiedy fotografowano się z Lechem w stoczni, miała zapalenie okostnej i okropnie spuchła. Ale ważne było to, że startowała z listy solidarnościowej.

Ciekawa jest historia plakatów Lecha Kaczyńskiego – startującego do Senatu z województwa gdańskiego i Jarosława Kaczyńskiego – ubiegającego się o mandat senatora z województwa elbląskiego. Obaj byli uczestnikami sesji fotograficznej w Gdańsku, jednak ostatecznie tylko Jarosław (wtedy jeszcze z wąsami) ma zdjęcie z Wałęsą. Lech Kaczyński bowiem, na prośbę Wałęsy, w trakcie sesji zdjęciowej wyjechał z nagłą misją do strajkującego zakładu pracy.

Festyn w Kościerzynie, na scenie od lewej: Olga Krzyżanowska, Lech Kaczyński, Bogdan Lis, n/n i Szymon Pawlicki (materiał z książki „Ludzie Przełomu” pod redakcją Adama Dunsta)

Były prezydent - na pytanie czy pamięta sesję fotograficzną z Jarosławem Kaczyńskim, odpowiada, że Jarosław był taki „maluczki”, że go nie zauważył.

Łącznie powstało 238 fotografii kandydatów Komitetu Obywatelskiego z Lechem Wałęsą, choć – jak ustalono na drodze badań – kilkakrotnie zdarzyło się, że przygotowując plakaty do druku, mylono nazwiska lub zdjęcia. Ale nikt nie miał wątpliwości, że był to świetny sposób na wypromowanie zupełnie nieznanych kandydatów. Bo Solidarność była o wiele słabsza, niż władza, która miała pieniądze, dostęp do mediów i zorganizowane struktury.

Wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz nie kandydował wtedy, ponieważ to on odpowiadał za układanie list wyborczych w województwie gdańskim.

- Dla mnie wybory 4 czerwca 1989 roku były bardzo ważnym wydarzeniem ale jednym z wielu, w których uczestniczyłem. Najważniejszy był Sierpień 80 i strajk w Stoczni Gdańskiej, a także strajki w 1988 roku i rozmowy w Magdalence. Magdalenka była, moim zdaniem, istotniejsza, niż Okrągły Stół. A czerwiec 1989 był tego konsekwencją – mówi.

(materiał z książki „Ludzie Przełomu” pod redakcją Adama Dunsta)

Jak tworzył listy?

- Na tych listach znalazły się osoby, które sprawdziły się w stanie wojennym. Umówiliśmy się, że do Sejmu idą sprawdzeni w podziemiu, o silnych charakterach, którzy nie dadzą się przekupić w ramach tej 35-procentowej „demokracji”. Ja nie kandydowałem, ponieważ właściwie decydowałem o tych listach jednoosobowo. Listy i wybór osób były wtedy ważniejsze, niż kandydowanie – tłumaczy.

Alina Pieńkowska – znana działaczka opozycyjna i żona Borusewicza także nie kandydowała. Bo żona przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego, który decyduje o tym, kto znajdzie się na liście nie powinna startować – uważali oboje. Borusewicz i Alina Pieńkowska nie mieli wątpliwości, że ktoś, kto tworzy listy nie tylko sam nie powinien kandydować ale też jego żona. Co w świetle dzisiejszych praktyk może wydać się niezrozumiałe.

I to Alina Pieńkowska wskazała Olgę Krzyżanowską, bo potrzebowano na liście kobiety.

Marszałek Borusewicz wspomina też historię, związaną z kandydowaniem Jarosława Kaczyńskiego.

- Dowiedziałem się od Leszka Kaczyńskiego, że jego brat chciałby startować w wyborach ale nie umieszczono go na żadnej liście. Zaproponowałem, że spróbuję go wstawić na listę elbląską. Pojechałem na spotkanie do Elbląga. I powiedziałem o kandydacie. Zrobiła się awantura na cztery fajerki, bo oni już mieli swojego kandydata do Senatu. Ale w końcu wygrał mój autorytet i pomoc ówczesnego przewodniczącego „Solidarności” w tym mieście. Oni ustąpili i tak udało mi się umieścić Jarosława Kaczyńskiego na liście. To było klasyczne przywiezienie kandydata w teczce – puentuje marszałek Borusewicz.

Małgorzata Gładysz była komisarzem wyborczym „Solidarności” na województwo gdańskie.

- Taki napis miałam na pieczątce – tłumaczy.

Kiedy usłyszała od Bogdana Borusewicza, że ma tylko kilka dni na obsadzenie w jednej trzeciej kandydatami „Solidarności” Wojewódzkiej Komisji Wyborczej i czterech komisji okręgowych w Gdańsku, Gdyni, Tczewie i Wejherowie, wzięła urlop z Pracowni Architektonicznej Akademii Medycznej w Gdańsku, w której była kierownikiem i ruszyła do pracy.

- Kampanię wyborczą znałam wtedy jedynie z rzadko oglądanych filmów amerykańskich, ale usłyszałam, że dam radę. Oczywiście nie byłam sama. Był cały sztab ludzi: Janusz Granatowicz, Tadeusz Sukowski i Krzysztof Czerwiński z Politechniki Gdańskiej i bardzo wiele wspaniałych osób z Trójmiasta oraz z całego województwa gdańskiego.

Wybory 4 czerwca Solidarność

Nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych, więc szybkie dotarcie do ludzi miałam bardzo utrudnione. Ale od czego jest szczęście. Pod pomnikiem Poległych Stoczniowców spotkałam mecenasa Jerzego Karziewicza, znanego nam wszystkim, ponieważ był jednym najlepszych prawników. Spytałam, czy zgodzi się być wiceprzewodniczącym komisji wojewódzkiej i zgodził się. Z okręgowymi komisjami szło w zasadzie gładko, poza Tczewem. Mimo, że pracowałam w Tczewie jako architekt i znałam tam wiele osób, to miałam problem ze wskazaniem kogoś. Wiedziałam, że sędzia Anna Kurska – mama braci Kurskich, którą w sądzie zweryfikowano negatywnie, znalazła miejsce w kancelarii adwokackiej w Tczewie. Pomyślałam, że będzie dobrą kandydatką na wiceprzewodniczącą komisji wyborczej w okręgu tczewskim. Usiłowałam się z nią skontaktować. Ale bez szans. Termin mijał. Wpisałam ją więc bez porozumienia do komisji okręgowej. I ona właściwie o tym, że jest w komisji dowiedziała się z... gazety. Kiedy się spotkałyśmy, usłyszałam od niej: - No miła moja, mogłaś przynajmniej mnie spytać. Aniu, bardzo chciałam. Usiłowałam się skontaktować ale się nie udało. Oczywiście się zgodziła. Takie to były wariackie czasy – wspomina Małgorzata Gładysz.

Przypomina sobie też inną sytuację.

- Jacek Cegielski mąż Franciszki, który był w „Solidarności” PLO, otrzymał wiadomość ze statków znajdującym się gdzieś na Dalekim Wschodzie, na których już wcześniej ze względu na różnicę czasu głosowano wcześniej, że lista krajowa... padła. Zobaczyłam wtedy na korytarzu w Akwenie, gdzie mieścił się nasz sztab, Lecha Wałęsę, Piotra Nowinę- Konopkę, Andrzeja Drzycimskiego i jeszcze parę osób, którzy rozmawiali i mieli bardzo zafrasowane miny. Zapytałam Piotra – co się stało? Co was martwi? Ty wiesz, co się stało? Lista krajowa padła – usłyszałam od niego. Odebrałam tę wiadomość z wielką radością. Ale oni, którzy się na polityce lepiej znali, wystraszyli się. Rozumieli, jakie to może być jednak groźne. Bo tu stoi wojsko gotowe do akcji, a my umów nie dotrzymujemy…

Ale wszystko potoczyło się dobrze.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
ReklamaHossa Wiczlino Gdynia
Reklama Kampania 1,5 % Fundacja Uśmiech dziecka