Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

Ludzie z wyspy na Jeziorze Wdzydze. Legendy, dramaty i siła przetrwania

Rodzina Jacka Knittera zamieszkiwała Ostrów Wielki, drugą największą wyspę jeziorną w Polsce co najmniej od XVIII wieku. Opowieść o jej losach, warunkach życia, wojennych tajemnicach i legendach otaczających wyspę na Jeziorze Wdzydze to gotowy scenariusz filmowy. W pięknej scenerii.
Ludzie z wyspy na Jeziorze Wdzydze. Legendy, dramaty i siła przetrwania
Najstarsza wzmianka o mieszkańcach Ostrowa Wielkiego pochodzi z 1792 roku. Jak ustalił red. Edmund Szczesiak, autor „Rajskiej Wyspy”, który w latach 70.XX wieku pisał o „wyspiarzach” w tygodniku „Czas”

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Pięć kilometrów przez las i jesteśmy nad brzegiem Jeziora Wdzydze. Czeka drewniana łódź z napędem elektrycznym, zrobiona według projektu Jacka Knittera. Ojciec, Stanisław, był stolarzem. Syn, kaszubski przedsiębiorca jeszcze do niedawna sam budował łodzie. Nic dziwnego, w końcu pochodzi z wyspy.

- Mieszkały tu kolejne pokolenia wyspiarskiej rodziny  - mówi Jacek Knitter. - Zamożnej, pracowitej, przez powojenną władzę uznawanej za kułaków. Wielodzietnej. Tylko mój ojciec miał 11 dzieci, a jego brat, Leon - siedmioro.

Najstarsza wzmianka o mieszkańcach Ostrowa Wielkiego pochodzi z 1792 roku. Jak ustalił red. Edmund Szczesiak, autor "Rajskiej Wyspy", który w latach 70.XX wieku pisał o "wyspiarzach" w tygodniku "Czas", a w 1987 r. w "Pomeranii", mieszkało tu siedem pokoleń jednej rodziny. Wyspę dziedziczyli synowie lub wychodzące za mąż córki, stąd różne nazwiska właścicieli - od Ostrowskich, przez Menczykowskich (Męczykowskich), aż wreszcie po Knitterów, których przodek Valentin ożenił się w XIX w. z Marianną Menczykowską.

Podpływamy pod wyspę, nad którą kołują czaple białe. - Nasza część zaczyna się od tamtego drzewa, a tutaj był dom dziadka, Pawła Knittera - sternik pokazuje na z lekka przerzedzoną ścianę lasu. -  Murowany, z cegły, zawalił się w latach 80. XX wieku, kiedy nie mieszkaliśmy już na wyspie. Niewiele śladów zostało.

Na wyspie nadal mieszkają ludzie.  Obecni właściciele kupili ziemię Knitterów od osób trzecich.

- Mieszkały tu kolejne pokolenia wyspiarskiej rodziny - mówi Jacek Knitter. - Zamożnej, pracowitej, przez powojenną władzę uznawanej za kułaków. Wielodzietnej (Fot. Dorota Abramowicz | Zawsze Pomorze)

Legendy i dramaty

Z wyspą wiąże się wiele legend oraz prawdziwych, wymagających zbadania historii. Opowiadano o skarbach, które mają spoczywać pod ziemią. W pobliżu nadal  wznoszącego się nad wyspą krzyża znajduje się ponoć skarb zakopany przez uciekających z Hiszpanii templariuszy. Niektórzy nawet szeptali coś o świętym Graalu.  Inna legenda wspominała o wojskach napoleońskich, które miały się przeprawiać przez jezioro i samym wodzu Francuzów, który na wyspie przezimował, pozostawiając kolejne skarby.

- Bajki - kwituje Jacek Knitter. - Z cennych rzeczy ojciec wieku wyorał jedynie urnę. Było to na przełomie lat 50. i 60. XX wieku. Przyjechali archeolodzy z Torunia, powiedzieli, że takich urn jest w okolicy więcej i tę znalezioną przez ojca trzeba zakopać.

Dalekie od legend są za to opowieści z czasów ostatniej wojny.

- Pokażę wam bunkier Gryfa Pomorskiego - mówi Jacek Knitter, prowadząc przez wzdłuż brzegu zwalone pnie. -  Punktem orientacyjnym jest  duży kamień, obok rósł jałowiec.  Stąd ziemny bunkier szedł około 50 metrów do góry.

Dochodzimy do kamienia. Widzimy ślady po bunkrze, w którym w różnych okresach okupacji ukrywało się od 20 do 27 osób.

Na początku wojny trafili tam księża, zagrożeni akcją eksterminacyjną polskiej inteligencji na Pomorzu. W tym 27-letni ksiądz Marian Koliński, który został ukryty przez chłopów w furze pełnej obornika i wywieziony w pole. Stanisław Knitter opowiadał synowi, że na samym początku wojny na wyspę trafił także ks. Józef Wrycza, późniejszy dowódca Gryfa Pomorskiego, przedwojenny prezes pomorskiego Towarzystwa Powstańców i Wojaków.

- Ksiądz Wrycza na parafii w Wielu i doskonale znał mojego dziadka, Pawła - wspomina pan Jacek. - W 1939 r., na zlecenie dziadka, przygotował drzewo genealogiczne mojej rodziny. Nie zdążył go przekazać, bo wybuchła wojna. Dokument przechował się w parafii, jakiś czas temu jego kserokopię dostał bratanek.

Przed wojną  ks. Wrycza przypływał do nich na kolędę. Pewnego roku wyraził pretensje, że podczas podróży musiał siedzieć na twardym siedzeniu w łodzi. Wówczas Paweł Knitter przygotował mu tron, taki, jak w kościele. Ksiądz usiadł na podwyższeniu, przyszła wysoka fala  i duchowny wraz z krzesłem wpadł do wody. Wyciągnęli go mokrego od stóp do głów, dowieźli na wyspę, osuszyli, dali dziadkową bieliznę i kożuch. Ostatecznie ks. Wrycza powiedział, że dziadkowy kożuch pasuje  do kolędowania i pożyczył go na 4 tygodnie. - Dziadek czuł się wyróżniony - wspomina wnuk Pawła.

Późniejszy dowódca Gryfa Pomorskiego był na wyspie tylko kilka dni. Przewieziono go w inne miejsce. Za to dłużej przebywał tu m.in. ksiądz Franciszek Wołoszyk. Ksiądz przeżył  ogromną tragedię. - Jeden z kleryków pomylił wejścia do bunkra - mówi pan Jacek. - Ksiądz zastrzelił go przez pomyłkę, wziąwszy za Niemca. Za to po wojnie ścigali go komuniści i ks. Wołoszyk musiał uciekać na Zachód.

Inną znaną osobą, ukrywającą się na Ostrowie Wielkim był Alojzy Grunkowski, który  nadawał audycje przez podziemne Radio Hindenburg. To on po wojnie opowiadał Knitterom, jak w zimne dni chłód i wilgoć wykręcały ręce, jak atakował reumatyzm. Ogrzewali się tzw. żeleźniakami,  wystawiali w jałowcu rurę, ale kiedy było niebezpiecznie, musieli czekać w chłodzie.

- Ukrywających się przywożono łódkami nocą - relacjonuje Jacek Knitter. - Do kryjówki podchodzili na szczudłach. By nie pozostawić śladów, trzeba było końcami w te same dziurki trafić. Na końcu szczudeł przyczepione były kopytka sarny.

Był jeszcze drugi, mniejszy bunkier, do którego wchodziło się wprost z wody. Wykop, początkowo także częściowo zalany wodą, prowadził pod górę, a pokryte trawą deski maskowały wejście. Kryjówka była bezpieczna, bo psy nie mogły w wodzie wyczuć woni człowieka.

- Pokażę wam bunkier Gryfa Pomorskiego - mówi Jacek Knitter, prowadząc przez zwalone pnie wzdłuż brzegu. - Punktem orientacyjnym jest duży kamień, obok rósł jałowiec. Stąd ziemny bunkier szedł na około 50 metrów do góry (Fot. Dorota Abramowicz | Zawsze Pomorze)

Powroty 

Zimą 1944 r. Niemcy zrobili obławę. Przyszli z lądu po lodzie, obstawili całą wyspę. Na śniegu znaleźli dużo śladów. I choć nikogo nie znaleźli, a Paweł Knitter przekonywał, że  ślady zostawił, kiedy łowił ryby, zabrali go do KL Stutthof. Kilka miesięcy później gospodarz z wyspy ruszył w Marszu Śmierci.

Jedna z jego córek, Apolonia, została wzięta do pracy przymusowej w Gdańsku. Pracowała u Karla Deetza, teścia samego Alberta Forstera, gauleitera Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie. Deetz brutalnie zgwałcił młodą dziewczynę. Urodziła dziecko.

Do siostry do Gdańska pojechał Stanisław. - Tam go złapali  i umieścili w obozie przejściowym na wyspie Sobieszewskiej - opowiada pan Jacek. - Dowiedzieli się, że był stolarzem. 
Robił im skrzynie do schowania precjozów, sztućców, porcelany.

Stanisław wykorzystał do ucieczki nalot radzieckich kukuruźników. Kiedy przeskoczył przez okopy, jeden z samolotów zawrócił, by go dopaść. Schował się za transformatorem z czerwonej cegły. Wiele lat później Jacek z ojcem znaleźli ten transformator. Ze śladami kul.

Stanisław zabrał bezpańskie konie, wracał m.in. przez Skarszewy, Przywidz. W drodze zaatakowali go szabrownicy. Bronił się, miał schowane w wozie mauzery.

Wszyscy wrócili na wyspę. Paweł, który uciekł z Marszu Śmierci, Stanisław, który z końmi i wozem przeprawił się z Lip. Wróciła też siostra z dzieckiem. Dziecko trzy miesiące po wojnie zmarło.

CZYTAJ TAKŻE: Gniew: Po takiej tragedii życie już nigdy nie będzie takie samo

Jacek żałuje, że ojciec  więcej nie opowiadał o tamtych czasach. Dziadek umarł, kiedy był małym chłopcem. Jedno jest pewne - przez powojenne lata mauzery spoczywały w skrytce w lesie. Stanisław już po wyprowadzce wrócił w 1967 r. na wyspę. Wyjął broń ze skrytki, wrzucił do jeziora.

Życie na wodzie

Tu, gdzie dziś rośnie las, przed pół wiekiem kołysały się  zboża, uprawiano kapustę, marchew, pszenicę, ziemniaki.

Bliscy Jacka wspominali dobre, bezpieczne życie czasów pokoju. Mieszkały tu, prócz właścicieli, dwie rodziny służby. Sam Stanisław do 17 roku życia w ogóle nie pracował.  

Energii elektrycznej oczywiście nie było, ale słuchali  radia na baterie. Były też akumulatory. Na wyspę dochodziły gazety. Stanisław miał stolarnię, przyjeżdżali klienci, zamawiali wyroby rzemieślnika. Pływali na ląd łodzią z silnikiem dieslowskim, korzystali też z promu, na który mógł wjechać samochód lub wozy zaprzężone w dwa konie. Prom zatonął w latach 80. XX, w.  po tym jak zerwał go z cumy silny wiatr.

Po wojnie na wyspie mieszkało prawie 20 dzieci. Co ze szkołą?

- Do szkoły w Rowu, dla dzieci z klas I-V,  latem i jesienią, póki jezioro nie było zamarznięte, pływało się łódką - opowiada Jacek Knitter. - Płynęliśmy na  Sośnice, potem 4 kilometry pieszo krętą ścieżką przez las do Rowu.

W zimie z zatoczki szło się po lodzie 3 kilometry do Wygody, a potem 800 metrów lądem. Mieli ze sobą łódkę z małymi płozami, która działała jak sanki.  Jeśli lód się załamywał, trzeba było szybko wskoczyć do łodzi i odpychać się pikami. Kiedy lód był mocniejszy, wychodzili z łódki. 
Na religię chodzili 12 kilometrów do Wiela. Często opuszczali katechezę, ale ksiądz proboszcz nie robił z tym problemu

Ośmioletni Jacek, będąc w II klasie szkoły podstawowej, został sternikiem dziecięcej łodzi. Przejął funkcję po starszym o pięć lat bracie, który zaczął chodzić do innej szkoły. Do łodzi wsiadało 6 - 7 dzieci.

- Czasem, z perspektywy małego chłopaka,  wydawało mi się, że fale są większe, niż na Bałtyku - uśmiecha się lekko potomek wyspiarzy. - Co robiliśmy, mocno wiało?  Trzeba było silniej wiosłować. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Choć dziś zapewne prokurator by zamknął dorosłych za wpuszczanie małych dzieciaków na wodę bez opieki starszych, bez sprzętu ratunkowego.

Wszystkie dzieci Stanisława umiały dobrze pływać, ale i tak ich mama, pani Katarzyna bardzo przeżywała szkolne wyprawy na łódce.

Najważniejsze, że nigdy nic złego się nie wydarzyło. Chociaż bywało niebezpiecznie. W 1965 r. Jacek pomagał ojcu przy transportowaniu drewnianych kłód po lodzie. Kłody ciągnęły konie. Nagle lód zaczął pękać. Przerażone konie wpadły do wody. Trzeba było odłączyć je od sań i ładunku, potem pomóc im wskoczyć na lód. Wtedy jedenastolatek zawisł na uzdach, wciągnął zwierzęta... Uratowali siebie, konie, ładunek, dotarli do brzegu.

- To tutaj się wydarzyło - Jacek Knitter pokazuje oddalone od wyspy miejsce na wodzie. - Jak tu głęboko? Ze trzydzieści metrów...

Jacek miał 13 lat, gdy rodzice wyprowadzili się w 1966 r. do Sobącza. Dopiero wtedy Katarzyna odetchnęła z ulgą.

Brat Stanisława, Franciszek mimo sprzedaży swojej części, mieszkał tu aż do śmierci. Rodzina Knitterów zostawiła na wyspie jako współwłasność dwa hektary ojcowizny i drewniany domek. Przyjeżdżają niekiedy latem.

- Robiliśmy przez jakiś czas rodzinne zjazdy na wyspie, ale przerwaliśmy tradycję po śmierci moich dwóch braci i dwóch szwagrów  - mówi pan Jacek. -  Rodzice mieli 28 wnuków i 34 prawnuki. Po ich śmierci teraz doszły jeszcze praprawnuki. W tym roku  zorganizowaliśmy zjazd w Stężycy. Ponad 100 osób się zebrało.

W Wielu w kościele odbyła się msza, w której uczestniczyli potomkowie dziadka Pawła.
Przyjechało 480 osób o wyspiarskich korzeniach. Ludzi pamiętających o kolejnych pokoleniach przodków i ich sile przetrwania.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
Reklama