Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza
Reklama

Chora miłość może zniszczyć komuś życie

Do premiery dwa dni, a bilety na najbliższe spektakle już wyprzedane! Nie ukrywam, bardzo się z tego cieszę. Bo póki jest widownia w teatrze, póty sens jest robić teatr. Zwłaszcza w tych niepewnych czasach - mówi Krzysztof Babicki, dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni, reżyser spektaklu „Misery”. Premiera – 11 grudnia
(fot. Roman Jocher)

Trwają ostatnie próby. Wszystko idzie po pana myśli?

Za nami 40 prób, sto sześćdziesiąt godzin pracy nad trzyosobowym spektaklem. Gramy na małej scenie, metr od nogi widza. Dla mnie realizowanie przedstawienia na dużej scenie, gdy mogę „schronić” się za reżyserią świateł, kostiumem, scenami zbiorowymi to praca dużo łatwiejsza niż przygotowywanie tak kameralnego przedstawienia, gdzie trzeba wykazać dużą dbałość o każdy szczegół, gdzie rekwizyt użyty niewłaściwie zaczyna przekłamywać opowieść. Trzeba bardzo pilnować, by każdy drobiazg służył temu, co chcemy przekazać. Mam nadzieję, że – mimo iż pracujemy nad trudną materią - dobrze wykorzystaliśmy dany nam czas, że powstanie coś wartościowego. Do premiery dwa dni, a bilety na najbliższe spektakle już wyprzedane! Nie ukrywam, bardzo się z tego cieszę. Bo póki jest widownia w teatrze, póty sens jest robić teatr. Zwłaszcza w tych niepewnych czasach.

Wystawia pan spektakl aktorski, czyli – jak mniemam - jest w panu wiara w moc wypowiadanego na scenie słowa?

Jestem reżyserem z pokolenia, dla którego słowo to wartość. Pamiętam jak w szkole teatralnej podczas prób do przedstawienia dyplomowego, mój profesor Zygmunt Hübner, powiedział: „Cieszę się, że pan jeszcze wierzy w literaturę”. Tak, do dziś jest we mnie wiara w słowo w teatrze. Ważny jest też dla mnie szacunek dla autora, bo zdaję sobie sprawę, że gdy ów żyje, może sam się bronić przed zakusami oszalałych twórców, ale gdy wystawia się autora, którego wśród żywych nie ma, to wymaga się od reżysera zwyczajnej uczciwości. Zawsze mam to na uwadze. By autorowi, tytułowi teatralnie się przysłużyć. Żeby, gdy realizuję „Dziady” Mickiewicza, wciąż był to jeszcze Mickiewicz. To samo dotyczy psychologicznego thrillera „Misery” według prozy Stephena Kinga, mistrza gatunku.

Dlaczego wziął pan na warsztat ten tekst?

Urzekła mnie jego wersja sceniczna, którą scenarzysta William Goldman napisał po kilku latach od premiery filmu. Nie zamierzałem robić remake’u filmu, po prostu zafascynowała mnie ta sztuka. W Teatrze Miejskim „Misery” będzie opowieścią o spotkaniu ludzi z kompletnie innych światów. Jedyne co ich łączy to dzieło literackie. Oto mamy wziętego pisarza, który uległ poważnemu wypadkowi. Pomoc oferuje mu fanka jego książek, pielęgniarka, która z wielbicielki staje się oprawcą. Trudno nawet uchwycić moment, gdy kończy się fascynacja, a zaczyna toksyczna miłość, miłość, która prowadzi do zbrodni. To też opowieść o psychicznym zniewoleniu człowieka, jaki to ma wpływ na jego serce, mózg, na twórczość. Jak straszne skutki niesie za sobą ingerencja w sztukę, w literaturę, czy to z powodów politycznych, religijnych, czy po prostu egoistycznych wynikłych z niewinnej fascynacji. Chora miłość może zniszczyć komuś życie. W naszym spektaklu nie bawimy się w niuanse, którymi żonglował film, wyszedłem z założenia, że skoro mamy do czynienia ze sztuką teatralną, musimy użyć wszelkich środków teatralnych , by przedstawić tę historię.

Przed nami widowisko kreacji aktorskich.

Literatury w teatrze nie ma bez aktorów. Gdy na scenie teatru dramatycznego widzę efekty plastyczne, a nie dostrzegam aktora - cierpię. By jeszcze raz przywołać mojego profesora Zygmunta Hübnera: „Obsada jest dużą częścią reżyserii”. Dorota Lulka jako pielęgniarka i Szymon Sędrowski jako pisarz - nieszczęśnik wydali mi się parą idealną. A do tego jeszcze Mariusz Żarnecki w roli Szeryfa!

Przyszły rok dla pana, jako twórcy to ważna data.

W marcu mija 40 lat od „Sonaty widm”, mojego debiutu w Teatrze Wybrzeże.

Przedstawienie przeszło do legendy.

Bo też miało znakomitą obsadę, wystarczy wymienić choćby Lecha Grzmocińskiego, Stanisława Dąbrowskiego, Ryszarda Jaśniewicza czy Joannę Bogacką. Nie mogę uwierzyć, że minęło tyle lat! Jak to się stało? Kiedy to przeleciało?

Co przed panem?

Chciałbym po tych 40 latach znów podejść do „Pułapki” Różewicza. Realizowałem ją w 1984 roku z Marianem Kołodziejem, którego stulecie urodzin Trójmiasto od kilku dni celebruje. Pamiętam, gdy po ukazaniu się sztuki w „Dialogu” rozmawialiśmy z panem Marianem, by się do jej wystawienia przymierzyć. Dziś myślę sobie, jakim był odważnym twórcą, by się z takim gówniarzem jak ja, początkującym reżyserem porwać na coś takiego!



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama