Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Jazz Jantar Wiosna 2024. Jazz bardzo klasyczny i erupcja szaleństwa

Wydarzeniem wiosennej edycji 26. Festiwalu Jazz Jantar był występ z pozoru najmniej jazzowego artysty z całego line-upu, Alabastera DePlume. A może jednak to on wie o jazzie coś, o czym my zapomnieliśmy?
Alabaster DePlume
Alabaster DePlume

Autor: Maciej Moskwa | Klub Żak

Ubiegłoroczny Jazz Jantar zdobył tytuł najlepszego festiwalu jazzowego w Polsce. Tym większe oczekiwania wobec tegorocznej edycji. 

Trzy łyki jazzowej klasyki

Pierwszy dzień festiwalu upłynął pod znakiem premier płytowych trójmiejskiej wytwórni Alpaka Records. Na pierwszy ogień poszedł kwartet MIDI 4, kierowany przez Malinę Miderę. Ta urodzona w 2000 roku pianistka, to kolejna przedstawicielka młodego pokolenia polskich jazzmanów ukształtowanych na studiach na duńskich uczelniach jazzowych. Zespół zaprezentował program z wydanej właśnie płyty „Cats, Dogs and Dwarfs”

Malina Midera  (fot. Maciej Moskwa | Klub Żak)

Malina w swoich kompozycjach stawia nie tyle na oszałamiającą biegłość instrumentalną, co konstrukcję utworów. Widać wysiłek koncepcyjny, żeby nie powiedzieć kombinowanie, by nie dać zamknąć się w jednej stylistyce. A jednak można odnieść wrażenie, że w tych poszukiwaniach wciąż jeszcze brakuje jej śmiałości by wykroczyć poza bezpieczny teren. Symbolicznie oddaje to anegdota opowiedziana przez artystkę: w czasie spaceru w Kątach Rybackich spotkała łosia, którego się wystraszyła. W efekcie napisała utwór o... kormoranach. Nie sposób natomiast odmówić jej radości muzykowania. Wsparciem dla liderki był ciekawie zapowiadający się kontrabasista Szymon Zalewski. Czujnie wspomagał ją też Alan Kapiołka na perkusji, natomiast pewien niedosyt pozostawił tenorzysta Szymon Kowalik, a to z tej racji, że nie miał zbyt wiele okazji by zaprezentować swoje umiejętności. 

Teo Olter Quintet  (fot. Maciej Moskwa | Klub Żak)

Materiał z nowego albumu – pierwszego w dorobku zespołu – przedstawił też Teo Olter Quintet. Choć mowa oczywiście o płytowym debiucie tego składu, a nie samych muzyków, którzy w różnych konfiguracjach dali się już poznać na krajowej scenie jazzowej, w tym także na koncertach w „Żaku”. Ta dojrzałość była słyszalna od pierwszej chwili. W kontraście do MIDI 4 muzycy TOQ zaprezentowali więcej instrumentalnej swobody, ale też i mocy. Nie bez znaczenia w tym wypadku była podwójna obsada basu. Współpraca gitarzysty basowego Tomka Bryndala z grającą na kontrabasie (również smykiem) Kamilą Drabek to niezaprzeczalnie mocna strona tej grupy. A zarazem jej najistotniejszy wyróżnik. Pewnym mankamentem ich muzyki, osadzonej mocno w jazzowej, mainstreamowej tradycji, jest bowiem typowość i pewna powtarzalność. Trzy utwory, które zabrzmiały na otwarcie koncertu, sprawiały wrażenie, jakby były wariacją na ten sam temat. Dopiero później usłyszeliśmy kompozycje, które miały więcej indywidualnego charakteru. Ale i tak najbardziej zapadającym w pamięć kawałkiem Teo Olter Quintet, jest numer od którego historia grupy się rozpoczęła, czyli „How Am I Doing? Where Am I Going?” nagrana na ubiegłoroczną składankę wytwórni U Know Me Records pt. Portrety 2”.

S.E.A. Trio. Od lewej: Dominik Bukowski, Piotr Lemańczyk, Krzysztof Gradziuk  (fot. Maciej Moskwa | Klub Żak)

Drugi dzień festiwalu, przy niemal całkowicie wypełnionej widowni, rozpoczął się „po bożemu”. Na scenie stanęli dobrze znani gdańskiej publiczności Dominik Bukowski i Piotr Lemańczyk wraz z perkusistą Krzysztofem Gradziukiem. Ta trójka pod szyldem S.E.A. Trio zarejestrowała w ub. roku dla Music Corner materiał na album, który nosi tytuł „Inflow”, i którego premiera odbyła się właśnie w Żaku. Bukowski i Lemańczyk to od lat dobrze zgrana para, Gradziuk – z którego inicjatywy doszło do zawiązania tria – jest tu tym nowym czynnikiem. Zespół – jak zapewniają muzycy – ma strukturę demokratyczną i w trakcie koncertu chwilami można było odnieść wrażenie, że ma tam miejsce dyskretne przeciąganie liny. O ile wibrafonista i kontrabasista płynęli, tak perkusista chwilami za bardzo maszerował. W utworach bardziej dynamicznych, jak „Livenza”, czy znakomity „Neidenburg” to się sprawdzało. W delikatniejszych kompozycjach natomiast przydało by się mniej werbla, a więcej przeszkadzajek. A może to po prostu kwestia nagłośnienia, bo przesłuchując później płytę nie czułem już takiego dysonansu? 

Przekaz ponad wszystko

Festiwal Jazz Jantar znany jest z tego, że chętnie zaprasza artystów poruszających się na pograniczach tradycyjnie rozumianego jazzu. W tym roku kimś takim był angielski freak Angus Fairbairn, występujący pod pseudonimem Alabaster DePlume: saksofonista, wokalista, gitarzysta, performer, agitator. 

Od lewej: Momoko Gill, Ruth Goller, Mikey Kenney, Alabaster DePlume (fot. Maciej Moskwa | Klub Żak)

Od chwili jego pojawienia się na scenie wiadomo było, że to nie będzie typowy koncert. Tu liczył się przede wszystkim przekaz, któremu podporządkowane były zarówno środki muzyczne, jak i pozamuzyczne. Oczywiście Alabaster jest muzykiem, nagrywa płyty doceniane przez krytykę, niemniej ci, którzy „odrobili lekcje”, to znaczy przed koncertem posłuchali sobie jego studyjnych nagrań, mogli być lekko zaskoczeni, jak dalece różnią się od tego, co artysta prezentuje live. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro na jego ubiegłorocznym albumie „Come With Fierce Grace” wystąpiło kilkunastu muzyków, a w trasę zabrał ich jedynie troje. Mniej więc było muzycznych subtelności, a więcej wysokoenergetycznego grania napędzanego ciężkim transowym brzmieniem sekcji rytmicznej (Ruth Goller – bg, voc, Momoko Gill – dr, voc) na tle której DePlume „ścigał się” ze skrzypkiem Mikey’em Kenney'em. Były też fragmenty bardziej nastrojowe, z dominującym, lekko rozwibrowanym, żeby nie powiedzieć pobekujący „półszeptem”, trochę jak w nagraniach klasyków Ethiojazzu, saksofonem lidera. Kilka kawałków wybrzmiało a capella, przywołując skojarzenia z wczesnymi żartami Franka Zappy w rodzaju „It Can’t Happen Here”. Parę razy Alabaster sięgał po gitarę, ale służyła mu ona raczej do ozdoby, ewentualnie wydobycia kilku prostych akordów, towarzyszących melorecytacjom czy na poły musicalowym songom, w których wyśpiewywał swoje przesłanie. 

Alabaster DePlume (fot. Maciej Moskwa | Klub Żak)

Tu czas podzielić się kilkoma myślami artysty, z tymi, który na koncercie nie byli. Jedna z nich z nich dotyczyła właśnie ich: „Ci, którzy nie przyszli na koncert nigdy nie doświadczą tego, co my teraz. Ale i my również nigdy nie doświadczymy już tego samego, co przeżywamy teraz”. O koncercie: „Wydaje wam się, że przyszliście tu oglądać mnie, ale tak naprawdę, to ja przyjechałem tu po to, żeby oglądać was”. I jeszcze o gdańskiej publiczności: „Jesteście bardzo otwarci, na swój szczególny sposób” (in your own way). 

Cóż niewątpliwie był to niepowtarzalny i niezapomniany wieczór. Niektórzy co prawda narzekali na zbyt niską zawartość „jazzu w jazzie”. Malkontentom można odpowiedzieć, że jazzowy – w najlepszym, klasycznym znaczeniu, był tu element nieprzewidywalności, zaskoczenia i zabawy. Coś co przed dekadami spowodowało, że ta muzyka podbiła świat, a zarazem coś, czego dramatycznie brakuje 90 procentom muzycznych produkcji, jakie dziś określamy mianem jazzu. 

Brawa dla Episkopatu, znak zapytania przy Emmie

Zaprezentowane w piątek przez Alabastera DePlume nieortodoksyjnie jazzowe oblicze Jazz Jantar udanie podtrzymał sobotni set tria Ninja Episkopat. Krzesimir Dębski mawiał o takiej muzyce: „ciężka, trudna i nieprzyjemna”, przy czym wszystkie te trzy przymiotniki należy uznać za komplementy. Formalnie źródeł tego, co prezentował Episkopat należy chyba szukać w postpunku – muzyce, która punkową energię łączyła z eksperymentalnym podejściem, śmiało sięgając mix przeróżnych muzycznych gatunków, z jazzem i awangardą włącznie. Okazuje się, że 45 lat po tamtej rewolucji, tamto podejście nadal się sprawdza. Co więcej, wsparte wyobraźnią muzyków i kunsztem muzyków, a także współczesną techniką może brzmieć świeżo. Gitarowy atak Igora Wiśniewskiego, poruszającego się sprawnie między różnymi stylistykami i saksofonowe (a w jednym numerze także wokalne) szaleństwa Alexa Clova, od czasu do czasu – często z zaskoczenia – przeplatały się z elektronicznymi szumami, sprzężeniami, zapętleniami. Niezawodne wsparcie obu frontmanom zapewniła Patrycja Wybrańczyk, która pokazała się tu z jakże innej strony, niż choćby przed rokiem, kiedy bębniła u boku Emila Miszka w składzie polsko-norweskiego kwartetu PESH

Ninja Episkopat (fot. Łukasz Głowala | Klub Żak)

Pat Metheny mówił kiedyś, ze stara się zawsze być najgorszym muzykiem w swoim zespole. Nie chodziło mu o krygowanie się, ale zwrócenie uwagi na potrzebę ciągłego rozwijania się, poszukiwania współpracowników, od których możemy nauczyć się czegoś nowego, nawet jeśli dorobiliśmy się już nazwiska i pozycji w jazzowej hierarchii. Te słowa Pata przypomniały mi się podczas koncertu Emmy Rawicz. Z tym, że w wypadku składu, który młoda saksofonistka przywiozła ze sobą do Gdańska, ta reguła została zastosowana dosłownie. Nie kwestionuję talentu Brytyjki. Z pewnością można powiedzieć, że jak na 22-latkę zna się na swoim fachu i radzi sobie nad wyraz sprawnie. Nie ma jednak, przynajmniej na razie, tego „czegoś”, co wywoływało entuzjastyczne brawa po każdej solówce towarzyszącego jej pianisty Ivo Neamego, bądź też powodowało, że trudno było oderwać oczy i uszy od tego co wyczyniał na perkusji Asaf Sirkis. Chwilami wydawało się, że panowie czują się wręcz swobodniej, kiedy „szefowa” po odegraniu swojej partii stawała grzecznie z boku, pozostawiając im całą scenę dla siebie.

Freddie Jensen, Emma Rawicz i Asaf Sirkis (fot. Łukasz Głowala | Klub Żak)

Emma Rawicz wystąpiła na Jazz Jantar jako „rising star”. W ostatnich dwóch latach rzeczywiście jest na wznoszącej – ma na koncie kilka kilka wyróżnień, a jej najnowszy album „Chroma” zebrał pochwalne recenzje. Niemniej na określenie jej mianem gwiazdy trochę jeszcze za wcześnie, aczkolwiek jej gdański koncert mógł się podobać, a chwilami nawet bardzo.

Do usłyszenia w maju

Marcowe jazzowanie w Żaku zakończył niedzielny koncert Sławka Jaskułke z programem z niewydanej jeszcze płyty – trudno jednak powiedzieć, że premierowym, bowiem chodzi o album koncertowy z niedawnej japońskiej trasy artysty. Godzina niełatwej, impresyjnej muzyki na fortepian solo, a zarazem godzina całkowitego skupienia wyprzedanej do ostatniego miejsca sali – to świadczy o klasie artysty.

Kolejne jazzowe atrakcje w Żaku już w dniach 8-12 maja. W programie m.in. Nils Peter Molvaer. Szczegóły – niebawem. 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama