Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Prof. Jacek Dominiczak: Pierwsza akcja, którą proponuję Gdańskowi, to zazielenienie i zmiana nawierzchni przy wszystkich supermarketach

- Architekt, jak lekarz był kiedyś zawodem zaufania publicznego. Musi mieć odwagę niezgody na oczekiwania, które nie rozumieją architektury miasta – mówi profesor Jacek Dominiczak, architekt i urbanista, kierownik Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku
Prof. Jacek Dominiczak: Wyspa Spichrzów przypomina teraz architekturę ogromnych statków wycieczkowych, których pojemność napakowana jest do absolutnego maksimum (fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Czy Gdańsk jest republiką deweloperów? Jaką rolę odgrywają oni w mieście i czy Gdańsk różni się pod tym względem od innych polskich miast?

Nie robiłem nigdy badań porównawczych, jak to jest w Gdańsku, na tle innych polskich, europejskich czy amerykańskich miast. Natomiast nie podoba mi się to, że wokół określenia „Gdańsk jest republiką deweloperów” wytworzyła się jakaś otoczka sugerująca, że te wszystkie działania są jakoś nielegalne, że coś jest tu nie tak. Sądzę, że jeśli przez tyle lat nie było żadnych jednoznacznych decyzji sądowych wskazujących niepoprawności w tych sprawach, to powtarzanie tej tezy wygląda na nieustanne pomówienia, które nie wiadomo z czego wynikają.

Z czego wynikają, to akurat można się domyślać…

To dodatkowy aspekt, który nie pozwala na traktowanie tez filmu prezentowanego w ub. tygodniu przez TVP z zaufaniem. Wracając do kwestii roli deweloperów: polityka miejska w neoliberalizmie dąży do tego, by miasto stało się atrakcyjnym miejscem dla inwestorów. Jedną z formuł tego systemu są tzw. partnerstwa publiczno-prywatne (PPP), które z tego, co rozumiem, były w Gdańsku dość powszechnie stosowane. Nie mam wątpliwości, że jeżeli takie partnerstwa są zawiązywane, to powinny być całkowicie transparentne dla mieszkańców miasta. Natomiast samo zawiązanie PPP nie może być powodem, by od razu zakładać, że coś tu jest nie tak. To naturalny mechanizm, który działa w miejskich ekonomiach.

Zgoda, tylko w takiej sytuacji miasto z jednej strony jest partnerem biznesowym, z drugiej ma publiczne cele. Czy tu nie ma sprzeczności?

Zasadniczym celem dobrego samorządu jest to, że robi on wszystko, co może, żeby w swoim mieście ludzie żyli jak najszczęśliwiej. Polska nadal żyje aurą niedoboru. Przez lata powtarzano, że u nas sklepy nie są takie jak na Zachodzie, nadal mówi się o tym, że mieszkania nie są tak dostępne, jak tam. To odniesienie było i jest silnikiem, który nakręca wszystkie zmiany wymagające inwestycji, a te przecież przekraczają samorządowe budżety. Niefortunność wielu rozwiązań polega jednak na tym, że większość idei powstających w miastach Zachodu, przychodzi do nas z około pięcio-, dziesięcioletnim opóźnieniem. Ale tak czy inaczej w Gdańsku czuje się myśl o tym, żeby był on coraz piękniejszy i lepszy poprzez „twarde” inwestycje ściągające do miasta siedziby bogatych firm, a jednocześnie inwestycje miękkie atrakcyjne dla turystów.

I warto w tym celu wybudować na Wyspie Spichrzów jedną kondygnację więcej?

Bardzo się cieszę z tego pytania, bo ono dotyczy już bezpośrednio architektury miasta, czyli tego, na czym się trochę znam (w przeciwieństwie do tajemnic neoliberalnych biznesów). Tu jest moment mojej niezgody. Myślę, że jeżeli godzimy się na to, że o przestrzeni decyduje neoliberalna ekonomia, super wyluzowana, maksymalnie elastyczna…

A powinna decydować?

To jest cecha naszych czasów. Czasów, które być może mijają… Tak czy inaczej błędem tego czasu – nie tylko w Gdańsku czy w Polsce — było to, że gdy akceptowano elastyczność ekonomiczną, to równocześnie uznano, że elastyczne powinny być plany miejskie. Tymczasem, według mnie, im bardziej wyluzowana jest reguła ekonomiczna, tym bardziej ścisłe i wymagające powinny być plany miejskie. Wtedy miastu mogłoby udać się przekonać dobrych deweloperów, że zarabiają nie tylko wznosząc budynki, ale też biorąc udział we wspólnym budowaniu dobrego miasta.

Nawet za cenę utraty części zysków?

Wśród ludzi, którzy handlują nieruchomościami w USA, funkcjonuje powiedzenie, że są trzy reguły kupna dobrego domu: po pierwsze – lokalizacja, po drugie – lokalizacja i po trzecie – lokalizacja. Jeżeli w związku z tym wyobrazimy sobie, że budujemy miasto tak atrakcyjne, że w każdym miejscu jest dobra lokalizacja, to wszyscy deweloperzy będą na tym zarabiali. Jeśli natomiast budujemy miasto tak, że dobra lokalizacja jest na Wyspie Spichrzów, a na Gdańsku-Południe lokalizacja jest żadna – to zarabia jeden czy dwóch developerów, a reszta ledwo daje radę. Tu jest obszar odpowiedzialności projektantów, a zarazem nieszczęście wielu gdańskich planów miejscowych, które pod pozorem elastyczności pozwalają na urbanistykę albo maksymalnie nakręcaną, albo niskiej jakości.

Jakie można zgłosić podstawowe zastrzeżenia do jakości gdańskiej urbanistyki?

Miasto potrzebuje klarownej sieci ulicznej, która wraz z placami, skwerami, parkami i publicznymi budynkami tworzy przestrzeń publiczną miasta. Ale ulice i place to nie drogi i parkingi, ale precyzyjnie uformowane budynkami urbanistyczne wnętrza. Natomiast na rysunkach planistycznych miasto zazwyczaj najpierw decyduje o sposobie użytkowania terenu, po czym wyznacza linie zabudowy, które mogą-ale-nie-muszą podporządkować się architekturze wnętrz urbanistycznych. W efekcie układ tych wnętrz planowany jest na każdej działce odrębnie, a na granicach działek miasto powstaje właściwie poprzez przypadkowe zestawienia różnych projektów. Popatrzmy na Gdańsk-Południe, dzielnica nie ma pomysłu. Każdy developer na jej terenie realizuje swój pomysł skupiony na maksymalnym wykorzystaniu kształtu działki. Ta najgorsza urbanistyka, robiona przy najtańszych kosztach, powstaje w ten sposób, że architekt najpierw projektuje powtarzalny budynek, potem w obrębie działki ustawia go tak, by spełniał wymogi przepisów budowlanych, a na końcu oczekuje, że urbanistyka załatwi cała resztę: dojazdy, parkingi, wpasowanie w miasto.

Co można zrobić, żeby poprawić tę sytuację?

Jeśli chcemy mieć liberalną ekonomię, miasto może uzyskać bardzo dobrą jakość przestrzenną tylko wtedy, gdy istnieje rygorystyczna wizja planistyczno-urbanistyczna miasta. Bez tego mamy to, co stało się na terenie stoczni, gdzie wysokość zabudowy pozostawia się deweloperom i architektom. To jest fikcja, bowiem ceny gruntu zależne są od obietnicy dopuszczalnej wysokości budynków zapisanej w planach. Ostatecznie to plany zmuszają inwestorów by budować wysoko, a ci oczekują od architektów, że to zaprojektują.

Kto płaci ten wymaga.

Mam tu, mimo wszystko, wątpliwości. Architekt, jak lekarz był kiedyś zawodem zaufania publicznego. Musi mieć odwagę niezgody na oczekiwania, które nie rozumieją architektury miasta.

To developer weźmie innego architekta. Być może nawet tańszego.

Ale to nie jest argument, żeby złamać odpowiedzialność zawodu. Zbyt często kształci się u architektów przeświadczenie, że są firmami usługowymi projektującymi budynki, i że ich odpowiedzialność nie sięga urbanistyki. Myślę, że to jest jeden z dramatów polskiej przestrzeni. Jednak tu i teraz winne są przede wszystkim zbyt liberalne plany miejscowe, które tak mało od architektów oczekują.

W Gdańsku powojenna odbudowa Głównego Miasta nadal jest obiecującym urbanistycznym ziarnem, z którego wciąż wyrosnąć może wspaniałe, nowoczesne europejskie miasto.

Prof. Jacek Dominiczak

Prof. Jacek Dominiczak: Popatrzmy na Gdańsk-Południe. Układ wnętrz urbanistycznych planowany jest na każdej działce odrębnie, a na granicach działek miasto powstaje właściwie poprzez przypadkowe zestawienia różnych projektów (fot. Google Earth)

Wróćmy do pytania o Wyspę Spichrzów. Warto było dołożyć tę jedną ekstra kondygnację, żeby nie mieć tam ruin i trawnika?

Warto było zbudować urbanistyczne wnętrze kanału Motławy. Natomiast dodatkowa kondygnacja to niestety błąd. Wyspa Spichrzów przypomina teraz architekturę ogromnych statków wycieczkowych, których pojemność napakowana jest do absolutnego maksimum. Szczęśliwym oddechem Wyspy są zachowane na samym cyplu dwa niskie spichlerze Daleka Droga. Ciekawe są nowe białe budynki bezpośrednio przy nich. Jednak dalej w kierunku ulicy Stągiewnej zaczyna się feeria architektonicznych pomysłów zupełnie nie z mojej bajki. Włącznie z tą dodatkową kondygnacją. Jest zresztą w Gdańsku więcej takich ponadwymiarowych budynków.

W filmie „Republika developerów” pojawia się tez zarzut o betonowanie miasta. A to górnego tarasu, a to dolnego. Da się wybudować miasto bez betonowania? 

Mam problem z polskim dyskursem o przestrzeni publicznej. Odnoszę wrażenie, że on przechwytuje idee, które dyskutowane są na Zachodzie, po czym aplikuje je do polskiej przestrzeni, ale podkręcone do jakieś radykalnej formuły. Miasto potrzebuje twardych powierzchni — jak choćby głównych placów miejskich oczekujących na publiczne zgromadzenia. Oczywiście można te powierzchnie projektować jako przesiąkalne, pozbawiać je barier kamiennych krawężników — można dużo tu zrobić. Ale tak czy inaczej nie zaprojektujemy miasta w którym ziemia wchłonie tyle wody, ile wchłaniała, gdy miasta jeszcze nie było. Więc sprawa podtopień, to pytanie o miejską hydrologię. Być może ten system jest w jakiś sposób zaniedbany, pewne rzeczy robi się zbyt późno, po powodziach, a nie przed nimi. Trochę mnie to dziwi, bo wydaje się, że symulacje komputerowe powinny pozwalać przewidywać takie rzeczy. Ale i architektura miasta może natychmiast pomóc. Pierwsza akcja, którą proponuję Gdańskowi, to zazielenienie i zmiana nawierzchni na przesiąkalną przy wszystkich supermarketach. Zbudujmy sieć samochodowych skwerów!

Ostatnio słyszymy raczej o postulatach ograniczania liczby miejsc parkingowych w mieście.

Choć rozumiem tę kopenhaską ideę, to mam co do niej dużo wątpliwości. Pytanie pierwsze: czy dzisiejsze planowanie miast bierze pod uwagę, że w przeciągu 10-20 lat większość samochodów będzie elektryczna, czyli nie będzie zanieczyszczać powietrza spalinami i obniży hałas? Pytanie drugie: jak to jest, że w momencie, kiedy mówi się o dramatycznej przewadze samochodów nad ludźmi, firmy samochodowe lansują gigantyczne SUV-y, a miasta nie zwracają uwagi na to, czy do miasta chce wjechać wielki czy mały samochód? Pytanie trzecie: lansuje się kulturę ruchu pieszego i rowerowego w czasie, gdy dane mówią o dość gwałtownym starzeniu się społeczeństwa. Wyobrażanie sobie, że 60- czy 70-latek, który kupi sobie zgrzewkę wody mineralnej, będzie ją dźwigał ze sklepu na plecach, że przywiezie ją do domu autobusem albo wrzuci do koszyka na rowerze i będzie pedałował walcząc o utrzymanie równowagi, to fikcja. Sklep sam przywiezie? Życie w miejskim domu będzie wtedy trochę innym domem starców. A przecież coraz więcej mówi się o współdzielonych samochodach autonomicznych, które mogą stać się dla starszego społeczeństwa narzędziem pomocy w niezależnym życiu. Tak więc oczekiwanie, że wszyscy zrezygnują z samochodów jest sugestią, by seniorzy i niepełnosprawni wyprowadzili się z centrum miasta. To jest społecznie fatalne.

Ale ten proces i tak następuje, nie tylko wśród seniorów. Ludzie uciekają z centrum, które przekształca się w dzielnicę rozrywkowo-turystyczną.

To prawda. Sam mieszkam na Głównym Mieście, i choć przywykłem do nocnych hałasów, nie dziwię się tym, którzy mają tego dość. Właściwie każdej nocy mamy poczucie weneckiego karnawału, który odwraca porządek świata. W Gdańsku nocą można robić to, czego nie można robić nawet w ciągu dnia. Gdyby ktoś w dzień pijany zaczął krzyczeć na całe gardło i zaczepiać ludzi, to by pewnie podeszła do niego straż miejska przechadzająca się po głównej ulicy miasta. W nocy tak nie jest. Kiedyś usłyszałem od pewnego urbanisty opinię, która wtedy bardzo mnie i moich studentów oburzyła: że jedyną przyszłością Głównego Miasta jest być parkiem tematycznym. Jak Disneyland. Obawiam się, że ta ciemna wizja już nasuwa się na to zaskakujące dzieło urbanistyki.

Jeśli nie neoliberalne miasto deweloperów, to co w jego miejsce?

Miasto deweloperów to wciąż „miasto funkcjonalne” wymyślone przez Bauhaus w latach 20. zeszłego wieku. Według tej starej doktryny miasto potrzebuje funkcjonalnej segregacji przestrzeni, a w nim centrum miasta to przestrzeń biznesu, usług i rozrywki, zaś osiedla dookoła, to sypialnie. Ruch między nimi ma zapewnić nieustanny transport publiczny i prywatny. Mam wrażenie, że już tylko Airbnb cieszy się z tego zapóźnienia i, kryjąc się za gościnną ideą współdzielenia mieszkań z podróżnikami, zamienia śródmiejskie kamienice w substandardowe hostele pozbawiające mieszkańców jakiejkolwiek stabilności i intymności. Jednak w Gdańsku powojenna odbudowa Głównego Miasta nadal jest obiecującym urbanistycznym ziarnem, z którego wciąż wyrosnąć może wspaniałe, nowoczesne europejskie miasto. To ziarno od wielu lat obumiera, choć w nim kryje się wyprzedzająca czas idea współczesnej miejskości — miasta, w którym przestrzeń publiczna ulic i budowli jest przestrzenią tożsamości miasta, nośnikiem ciągłości pomiędzy starą i nową kulturą; miasta, w którym wewnętrzne podwórza miejskich kwartałów budują zielone środowisko życia dla niewielkich wspólnot mieszkańców.  To idea miasta nasyconego codziennością i codziennymi potrzebami — to 15-minutowe miasto, jeśli chcesz - jedna z najnowszych idei Zachodu. Tak, mamy już zrealizowany w Gdańsku model miasta XXI wieku. Zbudujmy na nim dialogiczny Gdańsk zamiast drugiej Kopenhagi czy drugiego Hamburga. Ale to już tematy na inne rozmowy.

Jacek Dominiczak

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama