Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Radi Gdańsk 80 lat Tuse
Reklama

Władysław Zawistowski: Mam 17 lat, tęsknię do dziewczyn, piszę wiersze, jestem szczęśliwy

Zawsze uważałem, że by pisać, trzeba czytać. W domu dużo się czytało, na przykład – co może dziś zabrzmi dość egzotycznie – klasyków, romantyków – wspomina Władysław Zawistowski, poeta, dramaturg, dyrektor Departamentu Kultury w Urzędzie Marszałkowskim w Gdańsku.
premiera „Wieloryba”
Premiera „Wieloryba” – Sopot, Teatr Kameralny, 1979. Od lewej: Artur Steranko, Dorota Lulka, Władysław Zawistowski, Małgorzata Ząbkowska, Jerzy Łapiński, Stanisław Michalski, u dołu: Jerzy Dąbkowski, Ryszard Major

Autor: Tadeusz Link

To zdjęcie z okładki wznowionego po 20 latach tomiku „Sztandar z ortalionu”… Płaszcz, który ma pan na sobie to ortalion?

(śmiech) Skąd! Nigdy nie miałem ortalionowego płaszcza. Inne pokolenie. Pewnie dziś mało kto wie – wśród młodych na pewno – czym jest ortalion. Co do wydania mojej poezji po latach… Długo się zastanawiałem, czy opublikować coś nowego czy wrócić do starych wierszy? Z drugiej strony, tych nowych nie ma zbyt wielu.

W wierszu „Sztandar z ortalionu” pisze pan o starych poetach, „pokoleniu wychudłych mężczyzn w ortalionowych płaszczach, którzy regularnie przychodzili na zebrania do Związku Literatów Polskich, narzekając na brak stołówki i wysokie ceny biletów tramwajowych”…

To pokolenie mojego ojca. Mieli za sobą doświadczenie wojny, stalinizmu, dźwigali ciężki życiowy bagaż. Moi rodzice... Poznali się w łagrze sowieckim. Po wojnie, zupełnie przypadkiem trafili na siebie w Gdańsku. Ile trzeba było historycznych zakrętów, by do tego doszło! Żebym ja się pojawił! W wielu domach o tych łagrach, jak i o wielu innych sprawach, milczano, tamy pękły dopiero po 1989 roku. U nas się mówiło. Ojciec przyjął narrację „szwejkowską”, jakby chciał „prześmiać” to wszystko. Dobrze mu szło. Te gawędy spisałem. I wydałem. 

Dom wyzwolił w panu poetę?

Pyta pani, dlaczego zacząłem pisać? Zawsze uważałem, że by pisać, trzeba czytać. W domu dużo się czytało, na przykład – co może dziś zabrzmi dość egzotycznie (śmiech) – klasyków, romantyków. Jeden ze stryjów mego ojca na rodzinnych spotkaniach popisywał się znajomością „Pana Tadeusza”. Znał go na pamięć. Potrafił recytować całe księgi! Dzieciaki słuchały z rozdziawionymi buziami, w zachwycie. 

Nic dziwnego, że książka, z którą niemal raczkowałem, to jubileuszowe wydanie poematu z ilustracjami Tadeusza Gronowskiego. No, jeśli ktoś tak zaczyna, to siłą rzeczy poezja ciągnie się za nim przez życie, jest ważna. Mickiewicz, Słowacki, ale i Tuwim, Czechowicz… Jak się od małego czyta wiersze, to potem siłą rzeczy zaczyna się wiersze pisać. Już w podstawówce byłem czołowym polonistą, w liceum tym bardziej. 

seminarium literackie w Wieżycy 1978
Wieżyca-18 – Seminarium literackie w Wieżycy 1978. Na zdjęciu od lewej: (góra) Grzegorz Musiał, Anna Czekanowicz, Zbigniew Joachimiak, (dół) Władysław Zawistowski, Jerzy Henryk Kamrowski, Waldemar J. Ziemnicki (fot. Fot Jan Ledóchowski) 

Swego czasu wyznał pan, że już od 16 roku życia planował karierę poety i dramaturga. 

W szkole słyszałem na okrągło: „Jak ty świetnie potrafisz rymować!”. W liceum miałem znakomitą polonistkę prof. Wandę Szafran, pojawiła się nawet na majowej uroczystości 50-lecia mojego debiutu poetyckiego w Teatrze Wybrzeże! Gdy omawialiśmy „Lalkę” Prusa wymyśliła, by streścić powieść w formie literackiej. Wielu miało z tym kłopot, a ja napisałem fraszkę. Dostałem piątkę i z miejsca stałem się najlepszy w klasie.

Jak to leciało?

Był raz sobie romantyczny kupiec/Co w miłości zachowywał się jak głupiec/Miast podnosić robotnikom byt i płace/On budował dla lalki pałace/Wkrótce jednak na oczy przejrzał/Lalka chciała pieniędzy, nie męża”/Zamiast więc być w balona robiony/ Sam wyjechał, by robić balony”… Lubiłem takie zabawy. Wybór drogi dramaturga i poety, literata wydawał się oczywisty. 

Jednak w 2003 roku pisze pan w jednym z wierszy: „Bowiem nie wszystkie marzenia młodości warte są spełnienia, a nasze zabłocone płaszcze już wtedy mówiły, jak to wszystko się kończy…”

Nigdy, nawet przez moment nie żałowałem, że zacząłem pisać. To zawsze była radość. Szczęście. Zwłaszcza w młodości. Dopiero potem okazało się, że to spory trud i wysiłek, wręcz fizyczny. Czułem to szczególnie przy pisaniu „Wysockiego”. Dziś inaczej opowiada się o historii. Sztuka poszła w zupełnie inną stronę. Młodzi nie opowiadają, bo wiele – szczęśliwie – nie doświadczyli. Wymyślają.

To też jak z wiersza: „Miewali ciekawe życie starzy poeci, ale jakoś nie umieli o tym opowiadać, gdyż działo się to w czasach, kiedy wszyscy mieli za sobą ciekawe życie’.

Moje pokolenie też miało ciekawe życie! Na szczęście bez wojen, łagrów, oczywiście żyliśmy do 1989 roku w kraju zniewolonym, ale potrafiliśmy być szczęśliwi, mimo to.

konferencja literacka 1978
Bolesławiec-1 – Konferencja literacka 1978.  Na zdjęciu od lewej: Zbigniew Joachimiak, Stefan Chwin, Ludwika Topp, Władysław Zawistowski, Krystyna Chwin (fot. Jan Ledóchowski)

Pan miał dużo szczęścia. Na Uniwersytecie Gdańskim trafił pan pod skrzydła m.in. prof. Marii Janion.

To początki gdańskiej uczelni. Byliśmy chyba czwartym rocznikiem. Budynek, który dziś wygląda jak barak, nam wydawał się nowoczesny. Wśród studentów byli ludzie ze wszystkich stron Polski, wśród kadry – młodzi asystenci, niewiele od nas starsi, choćby Janek Ciechowicz. Powstał niezwykły, intelektualny konglomerat, artystyczny, literacki, towarzyski. Na to wszystko nałożyło się oddziaływanie prof. Janion, ale na liście wykładowców było sporo nazwisk wybitnych. Czy dziś tak jest? Nie jestem przekonany. Pani profesor stworzyła „szkołę” jednej Mistrzyni. Chodziłem do niej na otwarte konwersatorium przez wiele lat, ale też na studium doktoranckie jako wolny słuchacz. To jej oddziaływanie sprzed pół wieku widać świetnie zwłaszcza teraz, gdy pochylamy się nad wykluczonymi, nad mniejszościami… Niezwykle otwierała głowę. Wychowała literatów i literaturoznawców, reżyserów, wielkich twórców. 

To też dla mnie moment tworzenia w Gdańsku nowych form życia literackiego, to, które istniało wcześniej postrzegaliśmy jako dość siermiężne. My tworzyliśmy własne, poczynając od uniwersyteckiego pisemka literackiego – „Litteraria”, którego kontynuacją był sławny „Punkt”. A wokół tego środowisko poetyckie, nazwane później (skądinąd przez prof. Janion) nową prywatnością, z grupą Wspólność na czele. Anna Czekanowicz, Zbigniew Joachimiak, Grzegorz Musiał, ale także Bożena Ptak, Antoni Pawlak, Aleksander Jurewicz, Waldemar Ziemnicki. Mnóstwo utalentowanych, aktywnych intelektualnie autorów.

Będąc jeszcze studentem zostaje pan kierownikiem literackim Teatru Wybrzeże.

Koledzy z polonistyki przeważnie wiązali swoje kariery z uczelnią. Ja miałem, by tak rzec, „skrzywienie teatralne”. W liceum moim kolegą z klasy był syn Antoniego Biliczaka, legendarnego dyrektora Teatru Wybrzeże. To czas, gdy zobaczyłem spektakl, który absolutnie zmienił moje postrzeganie, nie tylko teatru, ale w ogóle odmienił mnie wewnętrznie. Pokazał mi świat sztuki, wyobraźni, z którego istnienia w ogóle nie zdawałem sobie sprawy. Mówię o „Czekając na Godota” Becketta w reżyserii Stanisława Hebanowskiego w Sopocie. To był wstrząs. Od tego „mój” teatr się zaczął.

Bywałem regularnie. Także w domu Krzyśka Biliczaka, który poznał mnie ze swoim ojcem. Ów szybko się zorientował, że teatr jest dla mnie ważny, choć przecież za wiele jeszcze o teatrze nie mogłem wtedy wiedzieć… Byłem na II roku studiów, gdy zaproponował prowadzenie szkolnego koła przyjaciół teatru, a potem półetat teatralnego archiwisty. Kilka miesięcy kichałem kurzem i porządkowałem zapuszczone zbiory…

Władysław Zawistowski
Władysław Zawistowski: Piszę zrywami. Póki co, zamierzam wydać mój dotychczasowy dorobek (Archiwum prywatne)

Słabo, jak na kogoś, kto planował karierę dramaturga i poety.

Czasy były takie, że my, studenci polonistyki nie bardzo mogliśmy liczyć na coś szczególnie atrakcyjnego. Oczywiście, można było iść do szkoły uczyć, można było zatrudnić się w jakiejś redakcji czy wydawnictwie… Można było też wyjechać z Polski i wielu wyjeżdżało. Ja o tym nigdy nie myślałem, co polonista miałby robić w Ameryce czy w Niemczech?!

Teatr pana uratował?

Pewnie tak, choć dostawałem wtedy takie grosze, że trudno byłoby za to utrzymać rodzinę… Aż któregoś dnia Biliczak wezwał mnie do siebie: „Będziesz sekretarzem literackim teatru” – obwieścił. Szybko jednak okazało się, że w ministerialnym wykazie stanowisk nie ma czegoś takiego. Na przepisy Biliczak machnął ręką i zrobili mnie od razu kierownikiem literackim, chyba najmłodszym w historii powojennego teatru w Polsce. Miałem 23 lata. Oczywiście, wszyscy, także i ja, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mając za kierownika artystycznego teatru Stanisława Hebanowskiego, który przez 30 lat pełnił podobną, literacką funkcję i nie potrzebował doradców, moje stanowisko jest – powiedzmy - umowne. Miałem jednak szczęście, bo Stulek mnie polubił i stałem się jego asystentem. 

Nie nosił pan jednak za nim teczki.

Redagowałem teksty, programy teatralne, aż któregoś dnia chyba diabeł mnie podkusił i sam napisałem sztukę, groteskę filozoficzną „Wieloryb”. Stulek z miejsca się zachwycił, dał to reżyserowi Ryszardowi Majorowi, któremu też się spodobało, zdecydowali się to wystawić. Pamiętam, jak spotkaliśmy się u Stulka, by omówić szczegóły. Siedzimy we trzech, pijemy wódkę… Wtedy się piło dużo wódki…

Wódeczki…

(śmiech) Rozmawiamy o premierze, a oni mi zazdroszczą w stylu: „Jak ten Zawistowski ma fajnie!”, narzekają, że reżyserzy nie potrafią napisać sztuki, muszą brać cudze i męczyć się na próbach, „a Zawistowski napisał i już ma premierę”... Takie z ich strony podpuchy, kokieteria, ale coś w tym było. Wiem, że Stulek „po cichu” pisał sztuki, ale żadnej nie ukończył, ani tym bardziej nie wystawił. Ja w tej mojej śmiałości młodzieńczej odważyłem się napisać i pokazać! Choć może spektakl nie odniósł jakiegoś szczególnego sukcesu, ale zaistniał, grali świetni aktorzy. I tak poszło! Pracowałem w teatrze jeszcze sporo lat. Wystawiono jeszcze wiele moich sztuk. Choć dziś widzę, że byłem na funkcję kierownika literackiego za młody. Żaden był ze mnie partner dla ówczesnych ludzi teatru. 

Teraz chciałbym zebrać i wydać moje rozproszone teatralia, rzecz o ludziach gdańskiego teatru, za każdym szła jakaś historia. Taki Kazimierz Iwor… Był w 1945 roku wojskowym komendantem Szczecina w randze majora! Wróżono mu karierę, gdyby został w wojsku byłby generałem! Ale za bardzo kochał teatr… W dawnym Wybrzeżu pełno było starszych aktorów, a za wszystkimi szły jakieś anegdoty, przez wiele lat mego terminowania byłem ich wiernym słuchaczem. Szczerze przywiązałem się do wielu z tych artystów drugiego i trzeciego planu, zadomowionych w teatrze tak głęboko, że w nielicznych przerwach między próbą a spektaklem, bankietem a kacem i tak nie mieli dokąd pójść. Ja – miałem. Teatr nie stał się moim domem.

Tylko trampoliną do kariery dramaturga?

I tak, i nie. Debiutowałem w roku 1979. Drugą sztukę, „Podróż do krańca mapy”, skończyłem pisać w połowie sierpnia 1980 roku. W kilka dni później wybuchł strajk, z grupą młodych pisarzy – pod wodzą Lecha Bądkowskiego – poszliśmy wesprzeć strajkujących. A jak wyszliśmy ze stoczni to nagle wszystko się zmieniło. Już wiedzieliśmy, że nastał kres pewnych form życia literackiego. A po stanie wojennym, na który zareagowałem wspomnianym „Wysockim”, wszystko rozsypało się kompletnie. W latach 90. założyliśmy z Jurkiem Limonem Fundację Theatrum Gedanense, co w Wybrzeżu postrzegano jako konkurencję. W 1991 roku odszedłem z gdańskiego teatru, choć bywały potem lata, że w jednym sezonie grano tu dwie moje sztuki i dwa przekłady. A byłem wtedy już wolnym strzelcem, co miało swoje złe i dobre strony.

Zawsze pisał pan wiersze?

W latach 90. porzuciłem poezję na rzecz innej twórczości, cóż, wolny strzelec nie może specjalnie wybrzydzać, zdarzył się zatem – we współpracy z Anną Czekanowicz – i serial radiowy „Ulica Kwietna”, i pierwsze odcinki serialu telewizji „Radio Romans”… A w 2005 roku zaoferowano mi pracę w Departamencie Kultury Urzędu Marszałkowskiego. Przede mną był tu szefem Aram Rybicki, odchodził, bo został posłem. Byłem zdziwiony tą propozycją. Nie czułem tego. Czułem się artystą.

Jednak zdecydował się pan. 

Potrzebowałem nie tyle stabilizacji, co zmiany. A może nawet pewnej sprawczości. Tak minęło blisko 20 lat, choć wydawało mi się, że to będzie ledwie przygoda. Znaczny wpływ na tę decyzję miała na pewno moja żona, Ludwika. Widziała, że się męczę. Zresztą Aram najpierw z nią rozmawiał… 

Prawie wszystkie wiersze z wydanego ponownie tomu powstały w Sopocie.

Mieszkamy tam od 1998 roku. Wcześniej na Chełmie, w bloku, ale zamarzyła nam się stara kamienica. To mieszkanie z historią. Lubię tu być.

To słychać w wierszach.

Naprzeciwko okna rośnie ogromny czerwony kasztanowiec…Do Monciaka, plaży, do teatru mam kilka kroków. Choć to jest już inny teatr, inny Monciak, inny Sopot...

Nowe wiersze pisze pan z widokiem na czerwony kasztanowiec?

Piszę zrywami. Póki co zamierzam wydać mój dotychczasowy dorobek. Jak słyszę, że poeta w wieku mojego syna publikuje „wiersze zebrane”, to myślę sobie, może ja wydam choć wybrane? Spieszę się, jako człowiek stary zaczynam się niecierpliwić.

Pisze pan w wierszu: „Mam 17 lat, tęsknię do dziewczyn, piszę wiersze, jestem szczęśliwy”. Cytując innego poetę, spytam: „Jak daleko odszedłeś/ od prostego kubka z jednym uchem/ od sensu/ od podziwu nad światem”?

No odszedłem, przyznaję. Choć pisałem ten wiersz w 2000 roku, a wydałem dwadzieścia lat później...

W wierszu z tamtego czasu dedykowanym żonie wyznaje pan: „A ja siedzę tu z Ludwiką i Magdą,/ jest dwadzieścia lat później/. Zawsze jest dwadzieścia lat/później, a może nawet za późno”...

Ktoś powiedział, poezja zawsze czy prawie zawsze jest jakimś sposobem walki z upływem czasu. Poezja to nie tylko dobra literatura. 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama