Patryk Gochniewski: Na początek muszę zapytać cię o Linkin Park. Wydaje się, że sam zespół jest wciąż zaskoczony skalą tego powrotu - że mogą wyprzedać Wembley czy Stadion Olimpijski w Berlinie. No i właśnie teraz, mając tylko potwierdzenie wielkości tej nazwy - czy kiedykolwiek wcześniej sondowaliście ściągnięcie ich? Okazji było mnóstwo - 2012, 2014 czy 2017 rok. Czy też nigdy dotychczas nie był to zespół, który był w kręgu waszych zainteresowań?
Mikołaj Ziółkowski: Linkin Park miał swoją ścieżkę funkcjonowania i też swego rodzaju polską strategię. Temat oczywiście się pojawiał, ale nie będę mówił o szczegółach.
Teraz jednak w końcu się udało.
Tak, i bardzo też wierzyłem w ten powrót. A wiedziałem o nim długo wcześniej, niż zaczęły pojawiać się pierwsze plotki. Miałem poczucie, że trzeba spróbować, ale też mieliśmy wewnętrze dyskusje - czy to się uda, czy się nie uda. Uważam, że ten powrót został zrealizowany w optymalny sposób. To się udało z powodu wielu czynników, ale głównym jest ten, że to zawsze był zespół. To nigdy nie był sukces jednej postaci.
CZYTAJ TEŻ: Nine Inch Nails gigantami drugiego dnia Open'era. Czy to był najlepszy koncert tej edycji?
Jest to bezsprzecznie jeden z największych powrotów nie tylko w ostatnich latach, ale w historii muzyki w ogóle.
To jest modelowy przykład, jak powinno się zachować w tak trudnej sytuacji. Chyba nie dało się tego zrobić lepiej. Był czas na żałobę, był czas na przetrawienie i przetrwanie tego, ale też pomysł jak dalej to dziedzictwo kontynuować. Jakościowo jest świetnie - zostało to doskonale przekonstruowane, nowa płyta jest bardzo dobra. To przykład na to, że można, a wiele jest przykładów, że powroty się nie udawały.
Fakt, że Linkin Park w końcu pojawią się na Open’erze to chyba ukłon w stronę tego dojrzalszego widza.
Byłem na jednym z ich arenowych występów i muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony, jak zróżnicowana wiekowo była publiczność. To tylko pokazuje ponadczasowość tej muzyki. Połowa publiczności to ci, którzy z zespołem wzrastali, a połowa to nowi, młodzi, którzy zachwycili się nową odsłoną Linkin Park.
Mam jednak też takie poczucie, że ta sytuacja pokazała jak świetnym piarowcem jest Mike Shinoda. To jedna z tych sytuacji, której wielu się spodziewało, ale jednocześnie nie spodziewał się nikt. Że to będzie wyglądało właśnie w ten sposób.
Rozumiem, co przez to chcesz powiedzieć, ale to są przede wszystkim czysto ludzkie dylematy. Uważam, że zostało to zrobione idealnie. Wiele lat przerwy, oddany hołd dla zmarłego wokalisty i powrót na nowych zasadach, ale z poszanowaniem przeszłości. Wszystko się tutaj zgadza i jestem przekonany, że przed tym zespołem jest wielka przyszłość.
Wracając jednak do festiwalu. Wiemy, jak wiele zmieniło się po pandemii, do tego mamy coraz bardziej agresywną ekspansję Live Nation, które zaczyna monopolizować rynek, a także wykonawcy, którzy idą drogą kilku headlinerskich występów w jednym miejscu. Zatem gimnastyka z waszej strony musi być spora.
Tak to teraz wygląda. Po prostu. Obecna struktura rynku muzycznego jest wielkim wyzwaniem dla festiwali. Nigdy w historii muzyki nie było takiej popularności koncertów headliningowych, koncertów stadionowych, koncertowych aren. Nigdy też tak wiele ludzi nie uczestniczyło w koncertach. To jest oczywiście fantastyczne, ale jednocześnie wszystkie strony muszą się jakoś dopasować. Staramy się walczyć o to, co jest kluczem muzyki i dawać ludziom możliwość w uczestniczeniu w czymś dobrym i różnorodnym. Bo też nie wszyscy artyści będą artystami stadionowymi - grają taką, a nie inną muzykę. Naszym zadaniem jest znalezienie im wszystkim miejsca. To właśnie daje festiwal - odnajdą się tu wykonawcy, którzy grają dla pięciu, jak i siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi. I żeby ułożyć taki program we współczesnym świecie muzycznym, tak zróżnicowany, tak wielowątkowy, żeby były i te zespoły stadionowe, i te największe odkrycia, jest wielkim wyzwaniem.

Porozmawiajmy chwilę o cenach, żeby raz na zawsze zamknąć tę trwającą od wielu lat dyskusję. Słyszy się, że jest drogo, ale ja zawsze powtarzam, że nie jest. Ponieważ tysiąc złotych za cztery dni z niemal setką wykonawców wciąż jest atrakcyjną kwotą. Nawet bilety jednodniowe, kiedy możemy zobaczyć kilkunastu wykonawców w cenie jednego biletu - i to nawet niedającego najlepszych miejsc - na koncercie stadionowym, wydają się atrakcyjne cenowo.
Tak jest. Dokładnie tak to wygląda i uważam, że trzeba o tym mówić, ponieważ - tak jak zauważyłeś - istnieje przeświadczenie, że karnet jest drogi. Nie jest, ponieważ jeden dzień, podczas którego zobaczysz dwudziestu wykonawców, kosztuje tyle, co bilet na płytę na stadionie. A nawet mniej. Do tego dochodzi bardzo zróżnicowana publiczność, inne emocje - to jest jednak zupełnie inna przestrzeń niż wielka arena. Inaczej doświadczamy tych koncertów, wychodzimy ze swoich baniek.
Ty to rozumiesz, ja to rozumiem, ponieważ jesteśmy z tym rynkiem związani zawodowo. Ale wciąż wydaje mi się, że możemy mówić o aspekcie edukacyjnym festiwali, o emocjach, jednak to wciąż headliner przyciąga.
Oczywiście, zgadzam się z tym. Jednak każda z tych spraw - w moim odczuciu - jest tak samo ważna. Należy także pamiętać, że festiwal jest żywym organizmem, który się rozwija i zmienia. Każdy festiwal jest inny i inaczej reaguje na zmiany technologiczne, pokoleniowe, na nowe wartości. Nie zmienia się jednak to, że festiwale muszą grać swoją różnorodnością, tworzyć atrakcyjny program. Ponieważ jeśli nie zareagują na zmiany, po prostu znikną. A mamy przecież kilka takich przykładów. Nie można koncentrować się wyłącznie na headlinerach - to trochę nasze motto, którym staramy się kierować.
Napisz komentarz
Komentarze