Czy premier Donald Tusk politycznie się kończy? Tak wieszczą niektórzy politolodzy.
Byłbym bardzo ostrożny z tak kategoryczną oceną. Doświadczenie pokazuje, że politycy kalibru Donalda Tuska wykazują się niezwykłą odpornością na najpoważniejsze nawet kryzysy polityczne. Niemniej jednak trudno nie dostrzec, że obecny premier stoi przed prawdopodobnie najtrudniejszym wyzwaniem w całej swojej długiej karierze.
CZYTAJ TEŻ: Rekonstrukcja rządu, Tusk ogłosił nowy skład. Zmiany w MSZ, zdrowiu, sprawiedliwości i kulturze
I chyba nigdy nie miał tak złych notowań. Wyborcy koalicji są rozczarowani. Nie ma wyraźnego planu na Polskę, sprawczości czy rozliczenia PiS.
Źródła dzisiejszych frustracji sięgają głębiej, niż bieżące niepowodzenia rządu. Rządzenie państwem to z jednej strony rozwiązywanie konfliktów między różnymi grupami społecznymi walczącymi o swój udział w dobrobycie, z drugiej – budowanie przekonujących uzasadnień dla podejmowanych decyzji. Przez dekady w Polsce zarządzanie tymi konfliktami było względnie proste. Goniąc Zachód, mogliśmy liczyć na dynamiczny wzrost gospodarczy. Mówiąc obrazowo – tort się powiększał, więc niemal wszyscy po trudnych latach dziewięćdziesiątych otrzymywali coraz większe kawałki. Dziś sytuacja się zmieniła. Polska niemal dorównała już średniej zamożności w Unii Europejskiej, a tempo wzrostu wyhamowało. Tort rośnie wolniej, podczas gdy apetyt Polaków na dobrobyt i prestiż społeczny stale się zwiększa. W tej nowej rzeczywistości zadowolenie materialne jednych grup można kupić głównie kosztem frustracji materialnej innych. To przejście od polityki wzrostu do polityki redystrybucji leży u podstaw obecnego kryzysu zaufania do władzy. Pogłębia go dodatkowo fakt, że rządząca koalicja nie potrafi stworzyć narracji ideologicznej, która uzasadniałaby jej decyzje redystrybucyjne.
Frustracje elektoratu koalicji jeszcze bardziej rosną, kiedy widzi jak państwo i premier są bezbronni wobec takiego Grzegorza Brauna czy Roberta Bąkiewicza i jemu podobnych.
Tu problem sięga znacznie głębiej. Ta bezradność państwa nie wynika z braku kompetencji funkcjonariuszy zajmujących się sprawami Brauna czy Bąkiewicza, ale z fundamentalnej słabości obecnej koalicji. Jej elektorat jest wewnętrznie niespójny – to osoby o bardzo odmiennych interesach materialnych i często przeciwstawnych wartościach. Zjednoczyła go w 2023 roku wyłącznie chęć odsunięcia PiS od władzy. W efekcie ta koalicja od początku nie funkcjonuje jak typowy sojusz polityczny. Standardowa koalicja to umowa na realizację wspólnych celów, przy jednoczesnym ukrywaniu spornych kwestii do kolejnych wyborów. Tymczasem każda z partii koalicyjnych wniosła do rządu własną listę obietnic wyborczych. Zamiast jednego, spójnego programu mamy sumę często sprzecznych zamiarów i postulatów. To skazuje te rządy na porażkę. Brak skromnej, ale wspólnej wizji uniemożliwia zapewnienie spójności i skuteczności działań oraz porządku społecznego w kraju. Żaden rzecznik prasowy ani najlepszy PR nie przekona obywateli, że ich poczucie chaosu to tylko złudzenie – gdy chaos jest rzeczywisty.
Czyli to nie wina Tuska?
To nie tyle wina tej czy innej osoby, co logiczna konsekwencja opisanej sytuacji. Do problemów z podejmowaniem decyzji dochodzi ogromny problem z komunikacją – co doskonale ilustruje przykład polityki granicznej. Mamy tu paradoks godny podręcznika politologii. Prawdopodobnie największy sukces obecnego rządu – skuteczne uszczelnienie granicy – to działanie, którego nie było w programowych obietnicach. Co więcej, jest ono ideologicznie sprzeczne z przekonaniami znacznej części koalicyjnego elektoratu. Za to idealnie wpisuje się w narrację ideologiczną opozycji. W konsekwencji, rząd płaci cenę i nie zbiera plonów. Nie może się chwalić tym sukcesem, żeby nie zrazić własnych wyborców i ponosi całe polityczne koszty operacji – jak gniew mieszkańców strefy przygranicznej czy krytykę organizacji humanitarnych. PiS i Konfederacja zbierają polityczne żniwo, a różne samozwańcze "straże graniczne" przypisują sobie zasługi rządu. To klasyczna pułapka polityczna: robisz dobrze, ale nie możesz o tym mówić, bo nie pasuje to do ideologii, z którą identyfikują się twoi wyborcy.
Na jaki cud liczy Donald Tusk w 2027 roku?
Sądzę, że Tusk wcale nie liczy na cud – przeciwnie, stawia na trzeźwy polityczny realizm. Doskonale wie, że nadchodzących wyborów nie da się wygrać PR-em ani „pudrowaniem rzeczywistości". Wielu komentatorów tego nie docenia, ale w polityce absolutnie fundamentalne są ideologie i spójne narracje. Opowieści, które wyjaśniają obywatelom, po co istnieje państwo i dlaczego nie można spełnić wszystkich materialnych oczekiwań, jednocześnie nadając sens ich codziennym wysiłkom i koniecznym wyrzeczeniom. Donald Tusk zapewne to doskonale rozumie. Jego jedyną realną strategią na 2027 rok jest więc próba stworzenia nowej opowieści nie słowami, a czynami – poprzez takie rządzenie, które zbuduje żywy obraz Polski bezpiecznej i dostatniej.
Czyli potrzebna jest nowa opowieść o Polsce?
Dokładnie o to chodzi. Ta opowieść musi w przekonujący sposób wyjaśniać, dlaczego pewne trudne decyzje i wynikające z nich nierówności są w dzisiejszej Polsce nieuniknione – a ostatecznie również sprawiedliwe. Tu ujawnia się fundamentalna przewaga Prawa i Sprawiedliwości oraz Konfederacji. Oni od lat dysponują gotową narracją, która jest jednocześnie spójna i prosta: 1) istotą polskości jest nierozerwalny związek tożsamości narodowej z katolicyzmem; 2) Polska musi być suwerenna i niezależna od Unii Europejskiej; 3) silna, scentralizowana władza państwowa, stojąca ponad trójpodziałem władzy i kontrolująca media. To kompletna i skuteczna propozycja ideologiczna – ma jasny rdzeń, logiczną strukturę i przemawia do intuicji i emocji wyborców.
Czy obecna rekonstrukcja rządu nie jest tylko pudrowaniem?
Patrzyłbym na to inaczej. Polityka ma dwie warstwy. Jedna, powierzchowna, dotyczy personaliów – kto awansuje, kto odchodzi. Budzi emocje, ale jej znaczenie jest ulotne. Liczy się w perspektywie dni, może tygodni. Jest jednak druga, głębsza warstwa, która decyduje o przyszłości. Tu pytanie nie brzmi „kto jest ministrem?", ale „czy ten rząd ma spójny plan i wizję Polski?". Jeśli rekonstrukcja to tylko zmiana twarzy przy tym samym braku kierunku – to rzeczywiście będzie pudrowanie. Ale jeśli towarzyszy jej wyraźna zmiana sposobu rządzenia i tłumaczenia się z tego, może stać się początkiem czegoś więcej.
A co może być wartością dodaną tego zrekonstruowanego rządu? Jaki minister?
Jeśli wizja Polski bezpiecznej i zamożnej ma się w znacznym stopniu ziścić przed wyborami 2027 roku, kluczowa będzie rola Andrzeja Domańskiego. Jako szef superministerstwa finansów i gospodarki otrzymał ogromną władzę – i ogromną odpowiedzialność. Musi wykazać się niezwykłą skutecznością i przemyślnością w wykorzystaniu otrzymanej władzy. Jeśli potwierdzi swoją skuteczność z zarządzania finansami państwa – może uratować wybory 2027 roku dla Koalicji Obywatelskiej.
Prof. Antoni Dudek mówi, że najbardziej udaną rekonstrukcją rządu byłaby ta ze zmianą samego premiera.
Odpowiedziałbym profesorowi Dudkowi pytaniem: i co dalej? Co da zmiana „głowy", jeśli całe „ciało" jest problemem? Ta koalicja nie powstała wokół wspólnego programu, lecz jako sojusz dla podziału stanowisk. Każda partia ma swoje „księstwo" a wyborcy doskonale widzą nieustanne przeciąganie liny i grę na własny rachunek. Jeśli ktokolwiek ma dziś siłę zlikwidować te „księstwa", to właśnie Donald Tusk. Ale nawet to jest drugorzędne. Zburzenie partyjnych baronii to tylko warunek konieczny. Najważniejsze jest wypełnienie powstałej po nich pustki – czyli stworzenie w końcu spójnego programu rządzenia i wiarygodnej ideologii, która go uzasadni.
ZOBACZ TEŻ: Dr Bartosz Rydliński: Co powinien zrobić Donald Tusk? Zacząć od potężnej rekonstrukcji rządu
Nic jeszcze nie jest stracone?
Nic nie jest stracone, ale rząd ma bardzo wąskie pole manewru. Na polach bitew ideologicznych, które dziś narzuca opozycja, koalicja ma małe szanse na zwycięstwo. Jej jedyną szansą jest zmiana głównego tematu debaty publicznej – przejście od wojny tożsamościowej do rozmowy o gospodarce i przyszłości. To również jest forma ideologii – ideologii merytokracji i bezpieczeństwa ekonomicznego. Taka strategia już raz dała Donaldowi Tuskowi władzę na osiem lat. Jego pierwsze rządy opierały się na obietnicy spokoju i – co kluczowe – przeprowadzenia Polski suchą stopą przez światowy kryzys gospodarczy. Wówczas realne bogacenie się Polaków stanowiło najlepszą tarczę „teflonowego" premiera. Pytanie brzmi: czy w dzisiejszych, znacznie trudniejszych czasach, ten manewr da się skutecznie powtórzyć?
Ale nic dwa razy się nie zdarza.
To prawda, historia się nie powtarza. Ale żelazna reguła polityki pozostaje niezmienna: władzę zdobywa się obietnicami, ale utrzymuje dzięki dobremu stanowi portfeli wyborców. Dlatego jedyna realna strategia tego rządu to doprowadzenie do sytuacji, w której Polacy przez najbliższe dwa lata odczują rzeczywistą i trwałą poprawę jakości życia. Chodzi o to, by w 2027 roku postawić wyborców przed jasnym wyborem: głosować na tych, którzy zapewnili spokój i dobrobyt, czy na tych, którzy obiecują więcej – choć wcześniej znacznie gorzej gospodarowali publicznymi pieniędzmi. To jedyna droga dająca tej koalicji realną nadzieję na zwycięstwo. Każda inna strategia prowadzi, w mojej ocenie, prosto do porażki.
A jeśli się zakłada porażkę?
To ciekawe ćwiczenie z politycznego myślenia strategicznego. Gdyby premier faktycznie zakładał porażkę, logika jego działań byłaby zupełnie inna. Powinien oddać władzę jak najszybciej – pozwolić opozycji stworzyć rząd i dać jej szansę na popełnienie błędów na długo przed wyborami. Przy okazji „rozwiązałby" wszystkie swoje problemy z koalicyjną Lewicą i Szymonem Hołownią.
Wygląda jednak na to, że Donald Tusk nie lubi przegrywać. Podczas ogłaszania rekonstrukcji stwierdził m.in, że trzeba się ogarnąć. I narrację nowego rządu buduje na porządku, bezpieczeństwie i przyszłości. To dobre otwarcie?
Lepszego bym nie wymyślił. Wygląda na to, że Donald Tusk wciąż gra o zwycięstwo w 2027 roku i nie jest skazany na porażkę.
























Napisz komentarz
Komentarze