Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

Zapomniane dwory Pomorza. „Podwory” to poruszający album o ruinach z duszą

„Podwory” to niezwykły album poświęcony dawnym pałacom i dworom Pomorza – zapomnianym, porzuconym, umierającym. Twórcy publikacji – Marcin Tymiński i Michał Piotrowski – dokumentują ich agonię, piękno oraz bolesną historię, która rozpada się wraz z kolejnymi fragmentami murów.
Zapomniane dwory Pomorza. „Podwory” to poruszający album o ruinach z duszą
Kłębowiec, Zachodniopomorskie. Ruiny pałacu zniszczonego w 1945 roku

Autor: Marcin Tymiński

Podwory” to album opowiadający o dawnych pałacach, dworach, które – zapomniane, niechciane – umierają. Są, jak zauważacie, martwą architekturą Pomorza, niemym świadectwem historii kilku następujących po sobie epok, w których przyszło im spełniać różne funkcje, nim ostatecznie zostały przez człowieka porzucone.

Pałac w Główczycach, jeszcze kilka lat temu w niczym nie przypomniał ruiny. Niemal doszczętnie spłonął w 2020 roku (fot. Marcin Tymiński)

Marcin Tymiński: Chcemy utrwalić miniony czas. Dzięki temu, nawet gdy tych budynków już nie będzie, nie odejdą w zapomnienie. Podwory... Czyli to, co po tych dworach zostało, ale też dwory - potwory, tak są zdewastowane. Choć, nie ukrywamy, w tej ruinie, w tej ich powolnej agonii jest piękno, które nas zachwyca.

Nawet w tym waszym, jak to nazywacie, „polowaniu na dwory” jest poezja.

Michał Piotrowski: Mamy wiersz Rilkego na początku książki jako pewnego rodzaju motto. I też poetycko zaczynamy wstęp: „Otoczone morzem pokrzyw (…) Kiedy się zbliżasz – łypią na ciebie ponurą nicością okien, zioną chłodem zgrzybiałego wnętrza. Ale możesz być spokojny. Od dawna nie żyją”.

Juchowo, województwo zachodniopomorskie. Po II wojnie św. więzienie, przedszkole i szkoła. Zdegradowany przez prywatnego właściciela w latach 90. XX wieku (fot. Marcin Tymiński)

Opowiadacie o nich, jak o umierających ludziach.

M.T.: W jednej recenzji jej autorka napisała, że nasz album wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom, że jest opowieścią nieoczywistą. To chyba najlepsze podsumowanie, cieszymy się z takiej interpretacji. Rzeczywiście, podeszliśmy do tematu wielowątkowo. Z jednej strony to trochę sentymentalna opowieść, z drugiej – merytoryczne informacje o historii tych miejsc, wreszcie zdjęcia, one wypełniają opowieść. Plus wywiad z konserwatorem, który rzetelnie wyjaśnia okoliczności agonii tych niegdyś architektonicznych perełek.

M.P.: Publikacji na temat ważnych miejsc porzuconych, niszczejących pojawia się sporo od czasów pandemii, wszyscy narzekają, że te pałace umierają, ale nikt nie pyta, jaka jest przyczyna śmierci? Wywiad z Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków w Gdańsku Dariuszem Chmielewskim to pierwszy taki głos w dyskusji. Ta rozmowa sporo uświadomiła także nam.

(fot. Marcin Tymiński)

M.T.: Chcieliśmy po prostu uwiecznić to odchodzące piękno.

Dariusz Chmielewski przyznaje, że o urzędach konserwatorskich mówiło się kiedyś, że zabytków „bronią do upadłego”. 

M.P.: Przyczyną upadku często był brak dialogu między urzędem a nabywcą obiektu. Przez lata na przykład nie można było rozdzielać dworu i tego co wokół. Jeśli ktoś zdecydował się kupić zabytek to tylko w pakiecie z dawnym folwarkiem, gorzelnią, ziemią... Wieloletnie spory toczyły się o zachowanie jednej belki z XVII wieku, a w tym czasie zapadał się dach… Podejście urzędu zmieniło się, zmiany zaszły też w prawie ochrony zabytków, ale...

Ale i tak jest niewielu chętnych, by ratować te piękne ruiny.

M.T.: Trudno się dziwić. Większość obciążona jest hipoteką, kto by chciał spłacać czyjeś milionowe długi? Konserwator podaje dość proste na tę sytuację remedium, na które jednak pewnie państwo się nie zdecyduje, bo zawsze są ważniejsze potrzeby niż ratowanie jakiegoś – choćby najpiękniejszego – rumowiska. 

Wnętrze spalonego pałacu w Główczycach (fot. Marcin Tymiński)

Co to za pomysł?

M.T.: Państwo przejmuje budynek z długami, które egzekwuje od właściciela, bo ma do tego cały niezbędny aparat, a nowy właściciel dostaje obiekt np. za symboliczną złotówkę, prócz tego może dokonać podziału dawnego majątku - bez gospodarstwa, bez ziemi - i działać. Chętnych, by kupić sam dwór czy pałac nie brakuje, ale jak przychodzi co do czego, to za dużo jest tych „ale” wokół nabycia nieruchomości, za dużo „na nie”, by podjąć decyzję.

M.P.: Zrozumiałe, że nikt nie chce ponosić kosztów, które są ogromne i bez spłacania długów przez państwo. Umówmy się, trzeba naprawdę być szaleńcem, by ładować się w coś takiego.

M. T.: Trzeba też mieć bardzo duże pieniądze… Nie tylko, by odrestaurować, ale i utrzymać.

M.P: Są sytuacje, gdy zabytek wyremontowała gmina. Taki los spotkał pałac w Stążkach, który został zabezpieczony z nadzieją, że znajdzie nabywcę. Ale i tak od lat nie ma komu tego zagospodarować. Mało kto chciałby w takim miejscu mieszkać, to jest ponad 2 tys. m kw. powierzchni! Można, oczywiście, otworzyć tu hotel, centrum weselne, konferencyjne, itp., ale dookoła są już podobne ośrodki, czyli rynkowa konkurencja, to po co kolejne i do tego tak drogie w utrzymaniu?

Jedno z pomieszczeń niegdyś reprezentacyjnego dworu w Kopytkowie (fot. Marcin Tymiński)

M. T.: Wiele dawnych dworów nie przetrwało wojennej zawieruchy… Kto dziś je pamięta?! Ale te, które zostały, miały jeszcze większego pecha. Ocalały, ale nikt ich nie chce! Stoją na uboczu i nikogo nie obchodzą, zawadzają tylko, są nieustającym problemem.

Jeden z napotkanych przez was tubylców mówi: Skoro to taki ważny dla kultury zabytek, to dlaczego państwo się nim nie zajmuje?

M.P: To są w znacznej większości dwory poniemieckie, co jednak - wciąż - w pewnym sensie - nie jest bez znaczenia. Choć, uwaga: mówimy „poniemieckie” a powinniśmy powiedzieć „tutejsze”, bo rody o obco brzmiących dziś nazwiskach mieszkały tu i gospodarzyły często od wczesnego średniowiecza. To nie byli obcy, to byli właśnie „tutejsi” gospodarze. Czy może nawet – nawiązując do głośnej ostatnio wystawy – „nasi”.

M. T.: Miały swoją dumną historię do 1945 roku. Po wojnie nie wróciły do tego, co było, utraciły tożsamość. Stacjonowały tam wojska Armii Czerwonej, organizowano przedszkola, PGR-y, były traktowane użytkowo, a nie jak zabytki, którymi przecież się stały. Utrzymywano je, bo były potrzebne lokalnej społeczności. Lecz życiorys, jaki im przypisywano był wrogi, poniemiecki. Gdy upadły PGR-y, do których należała większość dworów, nikomu nie zależało na ich dalszej egzystencji.

M.P.: Z czasem swoją godność niektóre z nich odzyskiwały wśród lokalnych zapaleńców, oni zaszczepiali nieswoją pamięć innym. Jednak pieniędzy, by je przywrócić do życia, nie doczekały.

M.T.: Biedne sieroty-podwory, którymi interesują się tylko pasjonaci, czasem samorządy, jak na przykład w Kończewie w powiecie słupskim. Tam gmina chce przejąć zabytek, wyremontować go, nagle jednak w dworze wybucha pożar…

 Generalny remont dawnego ducha często już nie przywróci... (fot. Marcin Tymiński)

Są skazane na to powolne umieranie?

M.T.: Odwiedzamy te wyremontowane, zadbane dwory, w których są np. hotele, domy weselne itd.. Czy to wygląda atrakcyjnie? Jakby duch uleciał, jest ładnie, czysto, elegancko, czasem jak w antykwariacie, ale to nie to. Nic na to nie poradzę, ale te „nasze podwory” umierają w bardzo piękny sposób. Paradoksalnie, dla nas jest to piękniejsze niż ich drugie życie, które im się oczywiście należy, ale wtedy nie mielibyśmy co robić. Mówię to nieco żartobliwie i egoistycznie, ale po prostu znaleźliśmy naszą niszę i opowieść. 

M.P: Od wieków w prawie każdym z tych majątków żył jeden ród, kolejne pokolenia. Tak tworzyła się wielka historia tego miejsca, ciągłość tej historii, choć może trudno w to uwierzyć, jest w tych ruinach. Tyle że potem, w 1945 roku, ta historia się urwała i dla nikogo nie jest już ważna.

Genius loci?

M.T.: Generalny remont dawnego ducha często już nie przywróci. Te stricte komercyjne obiekty, to często dziś obrazek, przyznam, nawet nieco drastyczny. Jak botoks czy lifting twarzy. Niby tak samo, ale inaczej. Super, że ktoś ratuje dwór, utrzymuje go, zarabia i daje zarabiać innym, ale to już zupełnie nowy rozdział historii tych obiektów i zupełnie inna estetyka. 

M. P.: Wchodzimy w te ruiny, bywa, z ukłuciem w sercu, wzrusza byle detal, drewniana poręcz, kafelek, który leży na dawnym kominku ręcznie malowany, resztki ozdób na ścianach... Nieustannie odkrywamy ślady, które żłobiły te mury przez setki lat, może za PRL-u zamalowane kilkoma warstwami farby olejnej, ale były. Wciąż kołaczą się tu duchy przeszłości… Jakieś życie w tej martwocie się tli. A w tych, często nieudolnie odrestaurowanych, jest hotel, SPA i plastikowa historia o duchach, które tu – jak zapewniają spece od promocji – wciąż straszą… Jakoś to nas nie zachwyca.

Te wasze „polowania na dwory” to wędrówki bardziej emocjonalne niż historyczne.

M.T.: Staraliśmy się z tymi emocjami nie przesadzać, by nie popaść w tani sentymentalizm. Nie chcieliśmy uchodzić za dwóch starszych panów, którzy beczą nad jakąś ruiną. Ale też, przyznam, czasem trudno nie zapłakać...

M.P: W naszym albumie nie pokazujemy ciemnej strony tych wędrówek. Tych śmieci, które tu przez lata podrzucali okoliczni mieszkańcy czy turyści... Z tego śmietniska wyłania się piękno detalu sprzed lat, który jeszcze szczęśliwie uchował się przed złodziejami, fragment mozaiki, która pamięta dawne dni. To dowód, że ta historia tu wciąż żyje, że dopomina się o swoje. 

Bywa, w środku dawnego salonu rośnie już las. 

M. P.: Czasem wchodzi się w te zgliszcza jak do tajemniczego ogrodu.

Komu dziś zależy na tych miejscach?

M. P.: Parę osób los tych obiektów obchodzi, ale nie angażują się widząc, że to nie ma sensu. To trochę tak, jak czujemy się widząc kogoś, o kim wiemy, że jest śmiertelnie chory, ale nic nie możemy zrobić.

M.T.: Spotkaliśmy na naszym szlaku ludzi, którzy sprzedali mieszkania, by kupić stary dwór i na własnych plecach wynosili tony gruzu z dworskiej piwnicy. Podziwiamy takich zapaleńców, szanujemy odwagę i pasję jaką wkładają w miejsce, które wybrali do życia. 

Karsko, Zachodniopomorskie. Niegdyś biura PGR, dziś w rękach prywatnych (fot. Marcin Tymiński)

Stan tych obiektów jakoś świadczy o nas?

M. T.: Te mury mówią o tym, jak niejednoznaczna była historia Pomorza. Stosunek do tej naszej, nie - naszej historii w tych dworach widać.

M.P.: Nie dbamy o nie-swoje. Wielu z nas przybyło tu po wojnie, te dwory już tu stały… Ktoś powie, co nas to obchodzi, nie czujemy żadnej z nimi więzi. Najpierw był piękny dwór, później przyszli, skuli rzeźbienia, rzeźbione poręcze wymienili na metalowe, urządzili tu mieszkania, świetlicę robotniczą, nie było czasu zajmować się pięknem, trzeba było zajmować się życiem. Gdy w latach 90. budynki zaczęły się rozpadać, to miejscowi „ratowali” co się dało: dwory stały się „dawcą organów” – mebli, armatury, wyposażenia, a potem drewna, metalu, szkła. W Miradowie z dawnego dworu rozkradli nawet cegłę, która miała wartość nie tylko historyczną, ale i rynkową. Niejeden okoliczny chlewik, komórka czy garaż ma szlachetny rodowód, bo powstał z elementów dawnych pałaców…

W miejscowości Igły, na środku pola stoi kapliczka. Przez lata wokół niej był cmentarz, właściciel ziemi tak długo orał pole skracając sobie dystans, aż zaorał wszystko. Tylko kapliczki jeszcze nie zaorał. Trochę jest też tak z tymi pałacami, wokół których nieustannie trwa „orka”...

Co dalej?

M.P.: Albo ruiny w krzakach albo SPA. Nikt w dworze nie będzie mieszkał, to jasne. Ciągłość historii została zerwana. Ci, co przyjechali tu po wojnie, nie dbali o dawne pałace, bo to nie było ich. Ci, którzy dawniej w nich żyli, nie wrócili. Podwory są sierotami skazanymi na śmierć… 

M.T.: Może one po prostu muszą odejść? Nie pasują do dzisiejszych czasów. Może to, co teraz reprezentują to jest ich ostatni potencjał, ostatnia opowieść. Misja?

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

kaci 08.08.2025 08:11
....jaka kultura taki szacunek do historii ba ale forsa zawsze pachnie -wstyd .Widoczne braki w kulturze .,,Wyrok polskiej kultury i basta"???

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
Reklama