Ogromne zainteresowanie medycyną pola walki wśród młodych medyków
Kiedy Śląski Uniwersytet Medyczny w Katowicach ogłosił w tym roku nabór na podyplomowy kierunek medycyna pola walki, reklamowany jako „szkolenie dla medyków, którzy chcą działać tam, gdzie kończy się komfort, a zaczyna prawdziwe zagrożenie”, natychmiast ustawiła się kolejka chętnych. W dwa dni udało się zapełnić 24-osobową listę, a tyleż samo kandydatów wpisało się na listę rezerwową. Tylko to pokazuje skalę zainteresowania młodych medyków zdobywaniem „wojennej” wiedzy.
Medycyna pola walki na Pomorzu. Jak wygląda szkolenie?
A jak jest na Pomorzu? Jakub Osipów – ratownik medyczny, instruktor medycyny pola walki, prezes Fundacji Obrony Terytorialnej w ramach obowiązkowego programu studiów na Uniwersytecie Pomorskim w Słupsku szkoli ratowników medycznych, jak udzielać pomocy podczas działań wojennych. Każdy rocznik studentów przechodzi jedno takie szkolenie w roku. Problem w tym, że Osipów należy do nielicznych osób w kraju, które coś takiego robią.
Przetaczanie krwi poza szpitalem. Luka w polskim prawie
Medyk działający na froncie musi posiadać specjalne umiejętności.
– Jest to przede wszystkim tamowanie krwotoków i leczenie tego, co krwotok spowodował, czyli przetaczanie krwi – wylicza Osipów. – Niestety, przetaczanie krwi poza Centrum Krwiodawstwa jest w Polsce nadal zakazane.
Obecnie uczymy przetaczania krwi nielegalnie, wykorzystując przepisy stanu wyższej konieczności. Nawet lekarze nie są szkoleni, jak pobierać krew poza Centrum Krwiodawstwa. To jedna z wielu dziur w systemie powodujących, że w razie wojny z około 18 proc. rannych nadających się do uratowania będziemy w stanie ocalić zaledwie 8 proc. Obecna sytuacja wymaga odgórnej zmiany przepisów dotyczących leczenia.
Jakub Osipów / ratownik medyczny, instruktor medycyny pola walki, prezes Fundacji Obrony Terytorialnej
Specjalizacja kontra umiejętności ogólne. Wyzwania dla chirurgów
– Medycyna czasów pokoju oznacza silną specjalizację w danych dziedzinach – dodaje Przemysław Dobrowolski, chirurg w szpitalu w Kościerzynie i zarazem żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej. – Są koledzy, którzy, na przykład, zajmują się tylko chirurgią tarczycy. Są w tym świetni, i to jest świetne. Podobnie jest z leczeniem otyłości czy raka jelita grubego.
Jako chirurdzy szybko znajdujemy gałąź, w której się specjalizujemy. Natomiast przez to tracimy trochę z oczu podstawy, czyli chirurgię urazową – a każdy chirurg, niezależnie od specjalizacji, musi być jej mistrzem. Chodzi o umiejętność szybkiego otworzenia jamy brzusznej czy klatki piersiowej, i zatamowanie krwotoków, wykonanie kraniotomii ratunkowej lub amputacji kończyny dolnej.
Przemysław Dobrowolski / chirurg w szpitalu w Kościerzynie i zarazem żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej
Brak podstawowej wiedzy wśród społeczeństwa
Kiedy nie będzie lekarza w pobliżu, nie możemy też liczyć na pomoc przeciętnego rodaka. W polskich liceach nie uczy się nawet tamowania krwotoków.
– Absolwenci szkół średnich idą na studia bez podstawowej wiedzy – uważa prezes Fundacji Obrony Terytorialnej. – Nie mówię o skomplikowanych procedurach medycznych, ale o zakładaniu opasek uciskowych, które 2,5 tysiąca lat temu były stosowane w Legionach Rzymskich.
Medycyna poza strefą komfortu. Nowe wyzwania dla lekarzy
Powinniśmy pozbyć się złudzeń – dziś przeciętny lekarz nie ma pojęcia o ratowaniu w warunkach przedszpitalnych. Chyba że jest specjalistą medycyny ratunkowej.
– Lekarzy szkolą ratownicy medyczni, co wynika z ustawy – wyjaśnia Jakub Osipów.
Przemysław Dobrowolski uważa natomiast, że choć polscy lekarze wiedzą, jak ratować pacjenta urazowego, nie są przygotowani do leczenia rozległych wojennych obrażeń. Dlaczego? Po prostu nie mają z nimi na co dzień do czynienia.
Lekarze kształceni w ostatnich kilkudziesięciu latach nie przeszli podstawowego wyszkolenia wojskowego. Znają je tylko z telewizji. Starsi koledzy byli kiedyś powoływani na wielkie ćwiczenia, podczas których rozwijano szpitale polowe. Współczesny konflikt pokazuje, że taka taktyka nie ma racji bytu. Szpitale są jednym z pierwszych celów ataków. To proszenie się o kłopoty.
Przemysław Dobrowolski / chirurg w szpitalu w Kościerzynie i zarazem żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej
Współczesne trendy wskazują, że należy się szkolić do pracy w środowisku o ograniczonych zasobach.
– Trzeba wychodzić poza strefę komfortu. Być może strukturę szpitala będzie trzeba budować od podstaw w hangarze, który wcześniej służył jako magazyn, na parkingach lub piwnicach – twierdzi dr Dobrowolski.
Kursy i szkolenia dla lekarzy. Emergency War Surgery
Dla chirurgów, którzy zamykają się w swojej małej działce, Wojskowy Instytut Medyczny prowadzi kurs Emergency War Surgery. Przez pięć dni personel uczy się sytuacji, w których trzeba natychmiast podjąć rozległe operacje wielojamowe, żeby zatamować krwotok.
Współpraca lekarzy i ratowników pola walki
Naukę zaczyna się od podstaw. Przykładowo – do lekarza trafia na noszach żołnierz z karabinem. I co z tym karabinem zrobić? Albo jaki opatrunek jest założony na rannej kończynie?
Lekarz powinien także wiedzieć, jak działa taktyka udzielania pomocy medycznej na polu walki, by mówić jednym językiem z ratownikami pola walki, którzy często nie są personelem z wykształceniem medycznym.
Przemysław Dobrowolski tłumaczy, że personel medyczny będzie zawsze zaangażowany na wyższych etapach ewakuacji medycznej. Pielęgniarka, lekarz, ratownik są zasobem trudno odtwarzalnym i nierozsądnym byłoby ich wysyłać w bezpośrednią strefę walk. Tam działają ratownicy pola walki, wyszkoleni w niesieniu pomocy rannym w warunkach wojennych.
Brak pojemności szkoleniowej. Wyzwanie dla systemu
Moi rozmówcy przy tym podkreślają, że nie jest prawdą, iż wszyscy lekarze chcą uciekać przed wojną.
– Najpierw musimy lekarzy zebrać, policzyć, wyszkolić, nadać im stopnie wojskowe – twierdzi Przemysław Dobrowolski. – Ze względu na to, że działam w wojsku, często słyszę od kolegów, że chcieliby przeszkolić się i wiedzieć, co mają w czasie konfliktu zbrojnego robić. Tylko nikt im nie jest w stanie tego powiedzieć, pokazać, zabrać na konkretne szkolenie, zagospodarować ich potencjał.
Wprawdzie skorzystać ze szkoleń można w Wojskowym Instytucie Medycznym, jest także Wojskowe Centrum Kształcenia Medycznego zajmujące się kompleksowo szkoleniem personelu medycznego, ale to wszystko za mało. Brakuje tzw. pojemności szkoleniowej, żeby naraz wyszkolić wszystkich lekarzy do podjęcia działań w sytuacji wojennej.
Może więc nadszedł czas na cywilne uczelnie medyczne?
Czas na zmiany w programie nauczania?
Dr n. med. Tomasz Marjański, chirurg klatki piersiowej, prodziekan Wydziału Lekarskiego GUMed zgadza się, że obecna sytuacja międzynarodowa wymaga nowego myślenia na temat zagrożeń. Uważa jednak, że powinniśmy rozdzielić dwie sprawy. Pierwszą są ściśle rozumiana medycyna pola walki i obrażenia, których będą doznawali żołnierze.
– To problem, którego do końca w Polsce nie identyfikujemy – mówi. – Polscy lekarze, chirurdzy mają relatywnie małe doświadczenie w leczeniu ran postrzałowych, szeroko nazywanych obrażeniami przenikającymi. Leczenie obrażeń żołnierzy w przyszłości będzie leżało w kompetencji lekarzy-żołnierzy i zostanie zorganizowane przez istniejące struktury armii.
Pozostaje jeszcze, co wyraźnie widać w Ukrainie, ogromny problem związany z leczeniem osób cywilnych. Wojna uderza we wszystkie możliwe struktury, łańcuchy dostaw, dostępność lekarzy, pielęgniarek, nowoczesnych leków. Może to ograniczać finansowanie kosztownych terapii, np. onkologicznych czy kardiologicznych.
– Tak naprawdę w trakcie wojny najważniejszymi ofiarami są cywile – dzieci, osoby w wieku podeszłym, pacjenci kardiologiczni, onkologiczni itd. – wylicza dr Marjański. – Dlatego uważam za konieczne kształcenie w kontekście szeroko pojętych cywilnych następstw długotrwałego konfliktu zbrojnego. Stąd myśl, aby oprócz zarysowania studentom koncepcji leczenia osób z, na przykład, mnogimi obrażeniami przenikającymi, zastanowić się, jak organizować leczenie cywili.
Wnioski z pandemii COVID-19
Taką lekcję odebraliśmy w trakcie COVID-u, kiedy doszło do zmniejszenia dostępności usług zdrowotnych, zasobów itd. Dziś wchodzą do zawodu osoby, które COVID przeżyły w liceum. Nie pracowały w ochronie zdrowia w trakcie pandemii, a więc nie widziały niedoborów, organizowania szpitali tymczasowych, dzielenia oddziałów, wysyłania pacjentów pomiędzy szpitalami, ponieważ dany szpital danych usług nie świadczył.
– Należy więc stworzyć taki zasób wiedzy, by kolejne osoby wchodzące do systemu ochrony zdrowia uniknęły błędów popełnianych na początkowym etapie COVID-u – uważa prodziekan wydziału lekarskiego. – Jestem przekonany, że GUMed nie uniknie korekty programu nauczania lub nawet wprowadzenia osobnego przedmiotu. Nie unikniemy też ćwiczeń symulowanych, które muszą być specjalnie dostosowane do nowych warunków.
Powstało już opracowanie, pokazujące, jak wdrożyć nowy przedmiot w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. Doktor Tomasz Marjański jest po rozmowach z osobami zajmującymi się dydaktyką najważniejszych przedmiotów:
- pediatrii,
- ginekologii,
- onkologii,
- psychiatrii,
- medycyny ratunkowej,
w jaki sposób przekazać wiedzę studentom, przyszłym lekarzom, którzy być może będą pracować w sytuacji głębokiego niedoboru zasobów w usługach zdrowia. Powinni wiedzieć m.in., jak odebrać poród, czy jest konieczność podejmowania innych decyzji położniczych w sytuacji, kiedy, na przykład, nie ma prądu albo gdy będzie problem z ciągłością opieki szpitalnej na terenie danego powiatu. Trzeba jeszcze sprawdzić, jak funkcjonują, przykładowo, szpitale onkologiczne w Kijowie. I jak przewlekłe działania zbrojne w innej części kraju wpływają, na przykład, na jakość opieki onkologicznej.
Uczelnia zamierza także zaangażować reprezentantów organizacji zajmujących się pomocą humanitarną, aby jak najszerzej spojrzeć na perspektywę pomocy w sytuacjach długotrwałego kryzysu.
Przykład Szwajcarii. jak przygotować społeczeństwo na kryzys?
Zdaniem Jakuba Osipowa, w razie ewentualnego konfliktu zbrojnego, i tak każdy z nas powinien liczyć przede wszystkim na siebie. Stąd konieczność poznania m.in. podstaw udzielania pierwszej pomocy.
– Należy brać przykład ze Szwajcarii, gdzie najpierw uczy się wszystkich obywateli, jak bronić kraju, a następnie wydaje się żołnierzom rezerwy do domu cały sprzęt – broń, mundury, buty, by mogli tylko czekać na sygnał i w ciągu dwóch godzin stawić się w gotowości do obrony – mówi prezes Fundacji Obrony Terytorialnej.
I dodaje z goryczą:
U nas nie ma możliwości wyposażenia w ten sposób żołnierzy zawodowych i WOT, bo brakuje butów, zimowych mundurów, kamizelek, pasów, nie mówiąc już o noktowizji. Żołnierz dostaje „goły” sprzęt, bez latarki, noktowizora i, na przykład, w styczniu może działać tylko do godz. 16., bo potem robi się ciemno. Od 10 lat sami kupujemy sobie broń, sprzęt szkoleniowy, apteczki, sami się szkolimy, nawet szpitale polowe robimy sami. Ubolewamy nad brakiem przepisów pozwalających dobrze szkolić, żeby w razie konfliktu zbrojnego ratować ludzi.
Jakub Osipów / ratownik medyczny, instruktor medycyny pola walki, prezes Fundacji Obrony Terytorialnej
Szkolenia proobronne. Jak się zapisać?
- Więcej o szkoleniach prowadzonych przez największą organizację proobronną w Polsce można dowiedzieć się, wchodząc na stronę: obronanarodowa.pl.
Ratownictwo obejmuje 10 proc. szkolenia, obchodzenie się z bronią – kolejne 10 proc., tyleż samo łączność, survival i taktyka. Łącznie to 10 różnych działów. Wystarczy zgłosić się mailowo.
Szkolenie trwa minimum rok, a każdy sam decyduje, jak długo chce to robić. Trzeba zakupić sobie samemu cały sprzęt.
– Jest pewne, że po trzech latach weekendowych szkoleń ich uczestnik nie jest już mięsem armatnim, tylko kimś, kto pójdzie na pole walki i nie zginie od razu przez pierwszą głupotę – mówi Osipów. – Na przykład, nie wyłączy telefonu i rakieta na niego nie spadnie. Tak w Ukrainie zginęło dużo ludzi. Przyjechali na pozycję i nagle 200 telefonów się zalogowało do jednego BTS-a. Ruscy to zobaczyli, wysłali rakietę i cały batalion zginął.
























Napisz komentarz
Komentarze