Reklama E-prenumerata Zawsze Pomorze na rok z rabatem 30%
Reklama Przygody Remusa rycerz kaszubski
Reklama

Kiedy zabrali mi wolność, nie mogłam oddychać. Czułam, jakby mi odcięto tlen

Wolność jest dla mnie spełnieniem wszystkich marzeń. Trzeba pamiętać, że wolności nie dostaje się na zawsze. Wolność trzeba wypracować w swoim organizmie, traktować z miłością i wiedzieć, że jeśli ją stracimy, możemy nie odzyskać jej nigdy - mówi Henryka Krzywonos-Strycharska, sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych, Kobieta Wolności.
Kiedy zabrali mi wolność, nie mogłam oddychać. Czułam, jakby mi odcięto tlen
Henryka Krzywonos na terenie Stoczni Gdańskiej, sierpień 1980 r.

Autor: Zdzisław Andrzej Fic | Zbiory Europejskiego Centrum Solidarności

Czym dla pani jest wolność?
Spełnieniem wszystkich marzeń. Doskonale pamiętam czasy, gdy nie można było nic zrobić bez pozwolenia. Dzisiaj jesteśmy wolni. Możemy wyjechać, gdzie chcemy. Możemy nasze dzieci traktować tak, jak trzeba, bez zmuszania ich do zachowania tajemnicy. Jako dziecko zazdrościłam koleżankom, że mogą porozmawiać z rodzicami. Czułam, że prawo do rozmowy także jest wolnością. Dlatego moje dzieci uczyłam, że nie muszą się się bać.

Co jest jeszcze ważne?
Solidarność. Nie tylko ze swoimi, ale taka międzyludzka  - wobec obcych dzieci i dorosłych.To tkwi głęboko we mnie. Zawsze, kiedy widzę, że cokolwiek niepokojącego  dzieje się na ulicy, włączam się, pomagam.

CZYTAJ TEŻ: Drukarnia Ruchu Młodej Polski – tajna drukarnia Sierpnia '80 na gdańskiej Żabiance

Czy w 1980 roku czuła się pani osobą wolną?
Nie, absolutnie. To się zmieniło dopiero, gdy w sierpniu 1980 r. znalazłam się w Stoczni Gdańskiej. Chociaż nie od razu. Początkowo byłam wystraszona, bo widziałam,  że wydarzenia po zatrzymaniu tramwaju przy Operze Bałtyckiej i decyzji kolegów, że to ja pojadę na stocznię, nie potoczyły się tak, jak sobie to wyobrażałam. Myślałam, że gdy pojawię się w stoczni, przyjmą mnie z otwartymi rękoma. Powiedzą, jak to fajnie, że dołącza jest jeden zakład. Tymczasem usłyszałam przez megafon, że Lech Wałęsa zakończył strajk. Byłam pełna strachu. Wiedziałam, że jeśli wrócę z powrotem do WPK, to nie mam życia, bo u nas już wszyscy strajkowali. Zrobiliśmy to dla stoczniowców, więc decyzja o przerwaniu strajku byłaby dla nas tragedią. Wskoczyłam więc na wózek akumulatorowy i mówiłam, jak się nazywam, że jestem z Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i żeby wrócić na strajk. Dzisiaj wiem, że Lech Wałęsa musiał podpisać porozumienie, ponieważ stoczniowcy dostali 1500 zł i chcieli wrócić do domów. Może myśleli, że nic więcej nie wskórają. 

Strajk w Stoczni Gdańskiej, sierpień 1980 r. Członkowie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, od lewej: Henryka Krzywonos, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa (fot. Zdzisław Andrzej Fic | Zbiory Europejskiego Centrum Solidarności)

Powstrzymała pani zakończenie strajku z innymi dzielnymi kobietami - m.in. Anną Walentynowicz i Aliną Pieńkowską...
Nie miałam zielonego pojęcia, że stanęły one na innych bramach. Oczywiście wiedziałam, kim są te bardzo odważne kobiety, których imiona, nazwiska, a nawet adresy pojawiały się w ulotkach, ale nigdy ich nie widziałam na oczy. Później przyszli do mnie Lech Wałęsa i Bogdan Borusewicz i zapadła decyzja o strajku solidarnościowym. Weszłam do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. A nadzieję, że to się rozleje poza stocznię poczułam 16 sierpnia, kiedy wraz z Bogdanem Lisem i Florianem Wiśniewskim poszliśmy z listą żądań do wojewody gdańskiego, poprosić stronę rządową o to, żeby do nas przyszli i z nami rozmawiali. Wyrazili zgodę, a my już wiedzieliśmy, że nie możemy odpuścić naszych żądań. Ani jednego słowa.

Czy po zakończeniu strajków poczuliście, że wolność została wywalczona?
Cały czas utrzymywał się  niepokój. Trwało to do listopada 1980 r., kiedy wreszcie Sąd Wojewódzki w Warszawie zarejestrował NSZZ Solidarność. Pamiętam, jak jechaliśmy zarejestrować związek i po drodze zatrzymywała nas milicja. Robili tak, byśmy wiedzieli, że tej wolności jeszcze nie ma. Ale już samo zarejestrowanie związku w sądzie było świętem. Cieszyliśmy  się nawet bardziej, niż 31 sierpnia. Mieliśmy poczucie, że nam nic nie zrobią.  Przed ogłoszeniem stanu wojennego siedzieliśmy w biurze Joanny Gwiazdy. Usłyszeliśmy o donosie, że coś szykuje się w Warszawie. Jakiś strajk wymierzony w Solidarność. Powiedziałam, że to niemożliwe. Nawet  się z tego śmieliśmy. Kiedy nadszedł 13 grudnia 1981 r. i zabrali mi wolność, nie mogłam oddychać. Czułam jakby mi tlen odcięto.. Wszyscy mieliśmy ogromne uczucie porażki.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Dzieci pokolenia Sierpnia '80 mówią: Nie wykorzystaliście wielkiej szansy

Władze liczyły na to,  że się załamiecie.
Paradoksalnie tych porażek było coraz mniej. Staliśmy się odważniejsi. Częściej wychodziliśmy do ludzi, pokazywaliśmy, że istniejemy, że nie wszystkich zamknęli. Kolegów internowano, a ja ze Stefanem Lewandowskim zbierałam pieniądze. Kupowaliśmy różne rzeczy, wysyłaliśmy do internowanych. Liczyliśmy, że nam nic nie zrobią.

Zrobili?
No, efekty były różne. Nie było tak ciekawie, jak się tego spodziewaliśmy. Na początku 1982 roku zostałam mocno pobita, kazano mi opuścić Gdańsk, zachorowałam. Ale do Gdańska i tak wróciłam.

Z opozycjonistki stała się pani mamą dla tuzina przybranych dzieci. Przy takich obowiązkach trudno mówić o wolności...
Trzeba było swoją pracę w jakiś sposób unormować. Żeby dzieci mnie miały, ale żebym i ja miała także trochę czasu dla siebie. Nie było to łatwe, bo moje dzieci były bardzo poszkodowane przez los. A ja chciałam, by jak najmniej cierpiały. Kiedy próbowałam coś poczytać, zamykałam się w toalecie. Wtedy dzieci przychodziły, pukały.. "Mamo, już tylko pięć minut" - słyszałam. Mówiłam do męża: "Krzysiek, błagam cię, daj mi piętnaście minut." On się zgadzał, ale dzieci już stały za drzwiami i prosiły o rozmowę, o bycie z nimi. Tak więc raczej nie było dużo tej wolności. Chociaż próbowałam ją sobie wypracować, przekonując dzieci, że jeśli dadzą mi trochę czasu, będziemy wychodzić na wycieczki . W ten sposób uczyłam je odpowiedzialności, prawda?

Henryka Krzywonos brała udział w posiedzeniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego (fot. Zdzisław Andrzej Fic | Zbiory Europejskiego Centrum Solidarności)

Jak dzisiaj, w czasach niespokojnych, gdy za naszą granicą toczy się wojna, powinniśmy mówić o wolności? 
Jeśli pada pytanie, czy boję się wojny, bez wahania mówię - tak, jest we mnie strach. Każdy rozsądny człowiek powinien wiedzieć,  że wojna nie jest grą w piłkę na boisku. Jeśli nas napadną, będziemy musieli  bronić naszych rodzin, dzieci. Wracają czasy, kiedy żyliśmy z ciągłym strachem. Działo się coś, na co nie mieliśmy wpływu, nie wiedzieliśmy, czy damy sobie radę, czy nie. Dzisiaj jest ta sama sytuacja. Dzwonią i piszą do mnie ludzie, pytając, jak to będzie. Nikogo nie chcę straszyć, ale przyznaję, że się martwię jak każda mama i babia - o swoje dzieci, wnuki. Jedno jest pewne. Choć mam już 72 lata, kiedy trzeba będzie ludziom pomóc, zrobię to.

Jak wiele można poświęcić dla wolności? 
Bardzo dużo. W latach 70. i 80. XX wieku w walce o wolne związki zawodowe ludzie poświęcali swoje życie, zdrowie, byli bici, trafiali do więzień. To nie jest  fajne, gdy tracisz pracę albo aresztują cię i wyprowadzają. Próbowano nam także odebrać godność. Do dziś pamiętam, jak w komisariacie przy ul. Białej we Wrzeszczu przy otwartych drzwiach toalety stał gliniarz, czekając aż się załatwię. I jeśli ktoś mi powie, że to nic, że przecież mogłam się tym  nie przejmować , odpowiem - to nieprawda. Człowiek jest tylko człowiekiem. I dlatego nie można dopuścić, żeby do tego jeszcze kiedykolwiek doszło. Żeby to kiedyś wróciło.

Co by pani teraz powiedziała młodemu pokoleniu, które często traktuje opowieści sprzed 40-50 lat jak bajki o Żelaznym Wilku?
Przede wszystkim - żeby nauczyli się solidarności międzyludzkiej i żeby kochali swój kraj. Muszą pamiętać, że wolności nie dostaje się na zawsze. Wolność trzeba wypracować w swoim organizmie, traktować z miłością i wiedzieć, że jeśli ją stracimy, możemy nie odzyskać jej nigdy. Ci młodzi ludzie też będą mieli dzieci, też będą je kochać, będą  gotowi dla nich wiele robić. Dlatego powinni uczynić wszystko, żeby nie utracić wolności. Nie zrobić żadnej głupoty,  która uderzy w ich dzieci, w nich, w ich rodziny. Jeśli tego nie zrozumieją, będzie tragiczne. Niektórzy z nich śmieją się, że jesteśmy starzy, że to były inne czasy. Ale od starszych ludzi też można się wiele uczyć. Czasem wprowadzając poprawki, by nie popełniać tych samych błędów, równocześnie wykorzystując ich doświadczenia.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

"gdy nie można było nic zrobić bez pozwolenia" 25.08.2025 09:58
"...jesteśmy wolni. Możemy wyjechać, gdzie chcemy..." A kiedy coś można zrobić bez pozwolenia??! Możemy wyjechać? Czyżby wizy przestały istnieć??! Zawsze w życiu społecznym potrzebna jest zgoda, pozwolenie na podjęcie działania. Wszystkich ich uczestników. To podstawa, której nie chcą uznać "beneficjenci przemian", uważający że będą "bronić swojej demokracji" i "prawa, tak jak oni je rozumieją". A reszta won! Nie oczekuję takiej refleksji od rozmówczyni, ale prowadząca mogłaby lepiej formułować przekaz... "To nie jest fajne, gdy tracisz pracę..." Proszę przyjąć do wiadomości, że taka sytuacja obecnie to norma. Nie trzeba bić, aresztować, można skatować, zniszczyć człowieka nie zostawiając śladów. Nie ma "emigracji wewnętrznej". Maszerujesz w szeregu albo won! Szczególnie w Gdańsku opanowanym przez "Wszystko dla Gdańska". PZPR ma "godnych" następców. Nic dziwnego, bo "wierchuszka" tam pobierała nauki.

ReklamaPrzygody Remusa rycerz kaszubski
ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
Reklama