Od gdyńskiego Czarnego Czwartku mija 55 lat. To już pora, żeby zapomnieć o ofiarach, o tamtej tragedii?
Tego się nie zapomina. To zresztą co jakiś czas wychodzi w rozmowach, w spotkaniach. Są dawni działacze opozycji, którzy mówią, że gdyby nie 1970 rok, to i 1980 roku by nie było. To się jednak splata w perspektywie czasu. Ja na pewno nie zapomnę.
Pan stracił wtedy ojca. Pytam o młodych ludzi, dla których to jest prawie prehistoria.
Młodzi niespecjalnie się interesują historią. Zwłaszcza tą nowożytną. Zainteresowanie inicjowane jest czasami przez szkoły, czasami przez filmy, takie jak „Czarny Czwartek”, który pokazał wydarzenia lat 1970.
Pan miał wtedy 9 lat, prawda?
Niespełna 9.
A ojciec, Brunon Drywa, najstarsza ofiara wydarzeń grudniowych – 34 lata. Jak pan go pamięta?
O dziwo, pamiętam ojca bardzo dobrze. W przeciwieństwie do sióstr, z których najmłodsza prawie w ogóle nie zachowała ojca w pamięci, a ta rok młodsza ode mnie – przechowała jedynie drobne obrazy. Natomiast ja ten okres pamiętam bardzo dobrze. Nie wiem dlaczego, ale utkwiło to we mnie.
Moja mama niespecjalnie, na przykład, pamiętała, że dostałem burę za pokazanie siostrom, iż Gwiazdora nie ma, a to tata podkłada podarunki. Dużo wspomnień z tamtych czasów wiąże się właśnie z ojcem. Pierwszy rower, dzień wypłaty, kupowane nam słodycze.
Gdzie mieszkaliście w Małym Kacku?
Na ulicy Bielskiej, w parterowym bliźniaku, którego drugą część zajmowała siostra ojca. Warunki były tam takie, jak w latach 50-tych, 60-tych. Toaleta na zewnątrz, składzik na opał, piece, kuchenka mała, zimna woda.
Nagle dowiedzieliście się, że czeka was przeprowadzka?
Mieszkanie było budowane przez trzy firmy (Port Gdynia, Dalmor i Polskie Linie Oceaniczne) w ramach spółdzielni mieszkaniowej. W portowej puli tata się załapał na nowe mieszkanie. Przeprowadziliśmy się latem 70-tego roku. Bardzo cieszyliśmy się z ojcem tym nowym mieszkaniem. Pamiętam, że tata przyjechał do szkoły podstawowej w Małym Kacku w trakcie lekcji, z załadowanym samochodem. Wziął nas z siostrą na pakę tego samochodu. Zapytałem, czemu tak mało mebli? A tata powiedział: nie martwcie się, tyle nam na razie wystarczy, resztę kupimy później. Strasznie fajnie było na pace ciężarówki, to była dla nas też uciecha, zabawa. I tak przeprowadziliśmy się do Chyloni.
Duże to było mieszkanie?
Z dwóch małych pokoików przenieśliśmy się na trzy pokoje. To był duży przeskok. Wcześniej nie mieliśmy łazienki, na zewnątrz tylko była toaleta. Szok. Trzeba było się dorabiać, kupić meble, więc zapadła decyzja, że najmniejszy pokój wynajmujemy panu Bolkowi, który pływał na statkach. Często go w domu nie było, a gdy wracał z morza, mógł sobie u nas pomieszkiwać.
Dobrze pamięta pan czwartek, 17 grudnia 1970 roku?
Tak. Ojciec miał przyjaciela, Stefana Pałasza, który razem z nim pracował. Nasze rodziny przyjaźniły się, żona tego kolegi była matką chrzestną mojej najmłodszej siostry. Oni się zmówili właściwie w ostatniej chwili, że pojadą do pracy. Wtedy w Leszczynkach nie było peronu, ale pociąg z Chyloni wyjeżdżający w kierunku Grabówka w Leszczynkach zwalniał, prawie się zatrzymywał. Koledzy otwierali drzwi, podawali rękę i z nasypu wciągali pracowników, którzy wsiadali do pociągu. I tak tata pojechał.
Tamtego dnia mieliśmy pranie. Mama kazała mu przed wyjściem znieść pralkę i miskę z rzeczami do prania. Ganiałem wtedy po suszarni i tylko pamiętam, że stanął przed drzwiami, uśmiechnął się, podniósł rękę i powiedział: – No to cześć.
Jak dotarła do was wieść, że ojciec został ranny i trafił do szpitala?
To była dosyć dziwna sytuacja. Nie wiedzieliśmy, że się ojcu coś stało, dopóki nie przyszedł młody człowiek, który poinformował mamę, że ojciec miał wypadek w pracy. Kiedy matka próbowała się dopytać, odwrócił się i po prostu poszedł.
Mama zaczęła więc szukać taty na własną rękę. Jej oparciem był najstarszy brat, który był dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 5 w Chyloni. To on kazał mamie iść do domu i zaczął sam badać sprawę. Jeden z jego absolwentów był lekarzem. Od niego usłyszał, że ojciec jest w szpitalu w Redłowie.
Czy mama zdążyła go zobaczyć?
Żywego już nie, nie dopuścili jej. Ojciec w ogóle zniknął nam z pola widzenia. A potem był pogrzeb. Pamiętam, że była noc, spaliśmy jako dzieci. W domu był pan Bolek, sublokator, który nie wypłynął, ze względu na zamieszki. Koło północy ktoś zapukał do drzwi. Dwóch panów przyszło, kazali się mamie ubierać. Pan Bolek trochę próbował ich ustawić, że tak nie można zrywać ludzi po nocy. Siostry się rozpłakały, a mama powtarzała, że chce mnie wziąć ze sobą. Nie chcieli pozwolić, w końcu po słowach pana Bolka zgodzili się. Jeszcze pamiętam, że pan Bolek dał moim siostrom prezenty. Miał je na Gwiazdkę przygotowane, ale one płakały, a on chciał je trochę uspokoić.
Potem wsiedliśmy do tej nysy. Czy pani wie, że mama pogrzebu w ogóle nie zapamiętała? Była tak rozłożona psychicznie, że się nawet nie dziwię. Ale kiedy na Grabówku nas zatrzymał patrol, mama zaczęła krzyczeć na zomowców, że są mordercami. I nas puścili.
Po drodze jeszcze prosiła, żeby zajechać do Leona, najstarszego brata ojca i go też wziąć. Być może czegoś się obawiała lub po prostu tak jej podpowiadał instynkt. Niby nie chcieli, ale w końcu się zgodzili. Tam też była awantura, bo ojca brat powiedział, że się nie godzi po nocy człowieka chować. Dopiero wsiadł, jak jego żona ostrzegła, że jak nie pojedzie, to nie zobaczy brata. Od wuja ruszyliśmy na Witomino.
Gdzie leży pana ojciec?
Niedaleko Zygmunta Polito. Na cmentarz są dwie bramy, skąd idzie droga główna i techniczna. Kiedy one się schodzą, gdzieś po 150 metrach, jest alejka w lewo i potem pierwsza koło wodociągów w prawo. Tata leży zaraz przy schodkach.
Mamę i ciocię Irenę, Leona żonę, wzięli do samochodu. Wraz z wujkiem Leonem szliśmy pieszo. Minęliśmy przygotowane jakieś miejsce na pochówek. Wujek Leon pytał, czy to tu, ale odpowiedzieli, że to za blisko drogi i kazali iść dalej. Pamiętam drogę pod górę, slalom między drzewami. Nie wiem, jak oni z tą trumną tam przeszli.
Pan opowiada, jakby to się wydarzyło wczoraj.
Ja to ciągle sobie opowiadam. Pamiętam, że jak trumnę włożyli, myślałem, że mama skacze do grobu. A jej się po prostu noga powinęła. Pogrzeb trwał bardzo krótko. Ksiądz szybko odmówił modlitwę, bo mężczyźni mówili, że mają mało czasu i jeszcze więcej do załatwienia takich spraw.
Jak się potem potoczyło wasze życie?
Trudno było. Mama przez jakiś czas praktycznie nie bywała w domu. Wysłano ją do sanatoriów, leczyła się. Rodzina trochę nas wspomagała. Ojca kuzyn, nazywający się tak samo, jak tata, Bruno Drywa, chodził z nami na cmentarz. Dochodziły do nas informacje, że te groby znikają. Za każdym razem szybko szliśmy sprawdzić, czy nasz nie zniknął, ale wszystko było w porządku.
Jak już mówiłem, mamy nie było długi czas. I ten wujek, Bronek go nazywaliśmy, się nami opiekował. Pomagała ciocia Irena. Odbywały się zjazdy, podczas których rodzina mamy zrobiła zrzutkę na najpotrzebniejsze rzeczy. A że mama ze wsi pochodziła, to jej ziemniaki przywieźli.
Było dosyć skromnie, ale próbowaliśmy sobie radzić. Po kilku latach mama wyszła drugi raz za mąż. Miała jeszcze trójkę małych dzieci.
Pana znajomi wiedzieli, jak zginął pana tata?
Raczej nie. Nawet w firmie, w której pracuję 45 lat, nie mieli wiedzy. Również kiedy powstał ruch Solidarności, nie wiedziano, kim jestem. Zresztą, nikomu nic na siłę.
Ale jak już powiedziałem na początku, z historii wyciąga się wnioski i mądrości. Kto tej historii nie pamięta, ten daleko nie zajdzie.
Partnerem dodatku jest

























Napisz komentarz
Komentarze