Reklama Energa włącza przyszłość
Reklama
Reklama

Zawsze Pomorzanie. Tworzymy portret rodzinny mieszkańców Pomorza [CZ. 9]

Znani i nieznani. Młodzi i starsi. Ci, którzy wciąż historię regionu tworzą i ci, którzy odeszli zostawiając tu swoje ślady. Mieszkańcy Pomorza otwierają przed nami rodzinne albumy, by opowiedzieć o swoich bliskich, ale i o własnych, nie zawsze prostych, drogach na Pomorze. Każda z fotografii to pretekst do opowieści. O ludziach i regionie. Tworzymy portret rodzinny Pomorzan. Oto 9 część naszej kolekcji– pisze Gabriela Pewińska-Jaśniewicz
Zawsze Pomorzanie. Wspólnie tworzymy portret rodzinny mieszkańców Pomorza
Krystyna Bucholc na Podwalu Przedmiejskim w Gdańsku, lata 60

Autor: archiwum prywatne

Krystyna Bucholc

Krystyna Bucholc, lata 60. (fot. archiwum prywatne)

Dobrze pamięta Gdańsk z początków lat 50. Rozdzwoniony tramwaj sunie przez wąwóz ruin ulicy Długiej. Krysia ma 6 lat, jedzie z tatą do Zrębu przy moście Siennickim, na Gwiazdkę dla dzieci pracowników.  Rodzice – robotnicy przymusowi w Rzeszy po powrocie do kraju nie chcieli zostać na gospodarstwie w Wielkopolsce. Gdańsk czekał i wołał. Pierwszym ich domem było Sobieszewo. Tato Krystyny pracował w wędzarni, a rankiem i popołudniami łodzią przewoził ludzi pracujących przy odgruzowywaniu Gdańska. Mamie dziewczynki Sobieszewo się nie podobało. Na kilka lat zamieszkali więc w Gdyni – do dzisiaj to jedno z ukochanych miejsc Krystyny Bucholc. Pustki Cisowskie, malutka rzeczka Chylonka, lubi tam wracać. Ale ciągnie ją też do Wrzeszcza, Jaśkowej Doliny, Jaśkowego Lasu i Wzgórz Morenowych. Przemierza Wybrzeże na okrągło. Mówi, że jest takim pomorskim flanerem, to francuskie określenie na wędrowca, któremu przyjemność sprawia spacerowanie bez konkretnego celu, dla samej przyjemności chodzenia i patrzenia na świat. 

Największą jej miłością jest Oliwa, tu mieszka już 55 lat. Mówi, że wiodła zwyczajne życie pracującej - najpierw w centrali telefonicznej, potem na poczcie - żony i matki trójki dzieci.

W roku 2004 została emerytką i jednocześnie studentką Uniwersytetu III wieku na Uniwersytecie Gdańskim. Odkryła też dobrodziejstwo jakim jest telefon z aparatem. Bawiła się obrazami, zaklinała obrazy w słowa, słowa dopasowywała do obrazów i zdarzeń z życia, niespodziewanie dla samej siebie stała się autorką dwóch wystaw fotograficznych. 

W 80 roku życia zaczęła pisać wiersze. Jesienią 2024 r. została laureatką Gdańskiego Konkursu Poetyckiego „Benefis Dojrzałości”. Niedawno wydała pierwszy tomik „W czasie i przestrzeni”. 

Jadwiga Grygolec z d. Skarbek

Jadwiga Grygolec z mężem i córkami, lata 60. Fot. Arch. prywatne

Urodzona w Wesołówce na południu Polski na Pomorze przyjeżdża zaraz po wojnie. Z Tarnopola. Ma za sobą wywózkę na Sybir, gdzie w 1940 roku została zesłana wraz matką i siedmioma siostrami, ósma została w Polsce.

Po wojnie osiedlają się w Gałęzinowie k. Słupska. Tam Jadwiga kończy szkołę. Żeby nadrobić stracone, wojenne lata, robi trzy klasy w jeden rok. Jest twarda, pracowita, ambitna, po ukończeniu Technikum Gastronomicznego podejmuje pracę w słupskiej gastronomii, z którą zwiąże się na całe życie. Kierowała słynnymi lokalami, to m. in.: Wiejska, Zacisze, Metro, Piracka, Pod Kasztanem, Adamek, Zatorze. Przenosili ją na kolejne placówki, wiedząc, że zawsze poradzi sobie z problemami. Mówiono, że była jedną z najlepszych kierowniczek. Potrafiła rozmawiać z ludźmi, z trudnymi klientami, jak nikt inny, dawała sobie radę. 

Zarządzała personelem, zajmowała się organizowaniem bankietów, bali, popularnych w latach 70. dancingów. Czuwała nad wszystkim. Miała nawet wpływ na wybór programu występów artystycznych w restauracjach.

Pracowała co drugi dzień, od 9 rano, do 2 w nocy, w drodze do domu przez nocny Słupsk zawsze towarzyszył jej mąż Henryk.

Mieli dwie córki, Jolantę i Renatę. W pamięci wnuczki Joanny zostały m.in. opowiadane przez babcię na dobranoc bajki o księżniczce Joannie oraz babcine, przepyszne, gęste zupy.

Jadwiga Grygolec zmarła w 1999 roku przeżywszy 67 lat. 

Stanisława Opalińska

Stanisława Opalińska na fotografii z lat 60.  (fot. archiwum prywatne)

Prawdopodobnie jest najstarszą Pomorzanką, gdańszczanką na pewno, w maju skończy 110 lat! 

Urodziła się w 1916 roku w Ostrowie pod Przemyślem jako najmłodsza z czterech córek Karoliny i Stefana. Ojciec był kolejarzem, mama zajmowała się domem i ogrodem, mała Stasia jej pomagała. 

Przeżyła dwie wojny, chorowała na hiszpankę, chorobę, przez którą umarły miliony ludzi na całym świecie. Po II wojnie osiedliła się w Gdańsku, zamieszkała we Wrzeszczu przy ul. Kościuszki. 

Od 13 lat jest pensjonariuszką Domu Pomocy Społecznej przy ulicy Polanki w Gdańsku. 

- Tak mi tu dobrze, że na okrągło mogłabym świętować. Człowiek wreszcie nic nie robi, to chciałby pożyć - mówiła w dniu 106 urodzin.

W czasie wojny była na robotach przymusowych w Niemczech. 

- Ale na gospodarza nie mogę narzekać, bo traktował mnie po ludzku – wyznaje. - Jak się wojna skończyła, prosili mnie nawet, bym została, ale ja chciałam do Polski. Poza tym w Gdańsku była siostra i do niej chciałam pojechać. Siedziałam sobie u niej, siedziałam, siedziałam, w końcu postanowiłam: Trzeba chyba iść do pracy.

I tak trafiła do fabryki mebli przy Grunwaldzkiej w Gdańsku. Robiła taborety, krzesła, stoły i stołki. Obcinała końcówki, wyrównywała powierzchnie. 

- I tak do emerytury przy tych nogach stołowych dobiłam, i teraz mogę sobie siedzieć i nic nie robić. I to mi bardzo odpowiada. Zawsze chciałam długo żyć – wyznaje.

Na pytanie, co jest ważne, odpowiada: „Życie jest ważne”. Patrzy na nie z dystansem i uśmiechem.

Miłośniczka słodyczy, szarlotki, sernika, kawy z cukrem. Na długowieczność, zaznacza, recepty żadnej nie ma. Wszystko zależy od tego – jest o tym przekonana - co jest zapisane w Górze.

Grzegorz Nakrajnik 

Hołduje tradycji, ale jest też otwarty na nowe (fot. archiwum prywatne)

Zaczynał w gdańskiej restauracji Cristal, gdzie - jako pomocnik szefa kuchni - przyrządzał sandacza w galarecie dla prezydenta Lecha Wałęsy. Miał 19 lat. 

Od momentu, gdy w warszawskim Teatrze Roma wydał przyjęcie dla divy operowej Grażyny Brodzińskiej zaczęła się dlań kariera kucharza - artysty. Jeden z gości bankietu, rodowity Włoch tak zachwycił się jego kuchnią, że zaprosił Grzegorza Nakrajnika do pracy w swojej restauracji w Salzburgu. Zgodził się natychmiast. W Austrii, jak mówi, nauczył się wszystkiego. Ale też ciągnęło go w rodzinne strony. Po powrocie do Polski pracuje w sopockiej restauracji Rozmaryn, gdzie gotował dla księcia Monaco, ale też dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, którego oczarował jesiotrem w sosie szafranowym z czarnym kawiorem. 

Po latach zostawia Sopot dla rodzinnego Gdańska, szefuje kuchni w Fellinim, w La Cucina, od niedawna w bistro Garrison. 

Słynne jest jego risotto z szafranem i płatkami złota, ale wspomnienie ryżu z jabłkami, jaki robiła babcia przyprawia go zawrót głowy. Gościom podaje kuleczki z baraniny w stylu marokańskim, ale wzrusza go zapach pulpetów w sosie koperkowym, które podawała mama. Pierwsze kroki w kuchni stawiał pod okiem ojca. To on nauczył go oprawiać świnię, robić szynkę i wędzić kiełbasę. Dom rodzinny - tam ukształtował się jego niepowtarzalny smak i gust, poczucie piękna, które wywodzi się z prostoty, ale i wyobraźni. Hołduje tradycji, ma szacunek do historii, ale jest też otwarty na nowe. Kuchnia to dla niego podróż, teatr, świat. To opowieść. 

Mieszka w Cieplewie, tam ma swój dom z wiekowym kominkiem i z ogrodem, gdzie zbiera buraki, maliny i szarą renetę. 

Od lat śnią mu się dania. Jego stali goście o tym wiedzą. Czasem, zamiast prosić o menu, pytają, co się śniło kucharzowi. 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaNewsletter Zawsze Pomorze - zapisz się
ReklamaŻyczenia Świąteczne od Radia Gdańsk 2025
Reklama